Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Mazovia MTB Marathon Ełk / Gwiazda Mazurska etap I - ogień w nogach
Sobota, 13 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 53.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 23.21 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Długi weekend postanowiliśmy z Markiem trochę przedłużyć więc logujemy się w Szeligach k/Ełku już dzień wcześniej. Od razu mówię, hotelu Gryfia-Mazur w Szeligach nie polecam.
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Mazovia MBT Supraśl - jak to Wielki Manitou uratował mnie przed OTB
Niedziela, 31 lipca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 59.00 | Km teren: | 55.00 | Czas: | 03:10 | km/h: | 18.63 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 159( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszej czasówce, nocleg w Supraślu, około 1 km od miasteczka maratonowego, pozwolił się trochę wyspać. Tym bardziej, że spać poszłam dość wcześnie. Oko otwieram i widzę, że na dworze wreszcie słonko.
Na start jadę rowerkiem, bo Marek musi wytarabanić auto z parkingu pod naszą kwaterą a potem znaleźć miejsce do zaparkowania przy miasteczku maratonowym. W międzyczasie ja szukam namiotu serwisowego i smaruję napęd po wczorajszym piaskowym występie. Niedaleko spotykam Olafa, z którym zamieniam parę słów. Idę potem od razu do sektora. Tam już czeka Krzysiek. Po chwili dołącza do nas Aretzky, który bezceremonialnie i z zachwytem oświadcza: „Objechałem Cię wczoraj!”. Już nie chcę mu mówić, żeby go nie zestresować przed startem, że objechanie mnie o minutę to żaden wynik, jak na faceta, ale napisać mogę, a co ;P Z naszego sektora startuje też Ela, którą spotkałam wczoraj na czasówce.
Start jest szybki, asfaltowy. Całkiem długi, pofałdowany odcinek, na którym cały sektor grzeje na maksa, ja też - z blatu. Szybko zapominam, że miałam nie napierać na początku i po chwili doganiam Krzyśka, który w międzyczasie wysforował się na czoło naszego małego peletonu. Razem robimy małą ucieczkę ale sektor szybko nas wchłania. Jednak to fajne doświadczenie, przez chwilę prowadzić peleton.
Potem już nie szarżuję, ale staram się kontrolować Krzyśka. Gdzieś go przeganiam, potem on mnie dogania znów i powtarza moje słowa z któregoś maratonu: „Co to, spacerek”? Chyba jednak przedwcześnie ten tekst, bo gdzieś w okolicach pierwszego bufetu mu odjeżdżam. Przez kilometr czy coś koło tego widzę go gdzieś za swoimi plecami przy zakrętach, ale po pewnym czasie już przestaje mi migać między drzewami.
Trasa jest świetna. Nietechniczna, ale mocno pofałdowana. Amplituda i częstotliwość wzniesień całkiem spore ;) Marek skomentował to potem tak, że od razu widać, że zgodnie z prawami fizyki energia zależy od amplitudy i częstotliwości ;) Chyba lubię takie trasy. Wymagające kondycyjnie, tak jak wszystkie trzy tegoroczne maratony Mazovii na Mazurach. Jednak ta, w porównaniu do mazurskich, jest BARDZO wymagająca kondycyjnie. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodują jednak, że nie ma czasu podziwiać uroków trasy. Cały czas trzeba pilnować kierownicy... albo oganiać się od komarów. Te atakują głównie na podjazdach – bo część podjazdów, czy to ze względu na nastromienie, czy też ze względu na zmęczenie, pokonuje się na najmniejszym przełożeniu, w ślimaczym tempie. Najgorzej, że w takich miejscach nie bardzo daje się od nich oganiać bo ręce cały czas muszą pilnować kierownicy.
Po maratonie w Szydłowcu nie mam żadnych oporów żeby przejeżdżać centralnie przez wszystkie kałuże i drobne błotka na trasie, dzięki czemu zyskuję trochę czasu. Nie ma ich zresztą na trasie wiele. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach też wyprzedzam. Na nielicznych prostych odcinkach odpoczywam.
Pierwsza połowa trasy zlatuje mi jak z bicza strzelił. Nawet nie wiem kiedy. Druga połowa jednak jest bardziej wymagająca. Tutaj już ze trzy razy podprowadzam rower ze zmęczenia, bo podjazdy lecą jeden za drugim. Nawet podchodzić jest mi trudno. Ale jest też kilka fajnych miejsc, gdzie rozpędzam się na zjeździe i podjazd zaliczam co najwyżej podpedałowując trochę pod koniec.
Z ciekawszych momentów trasy zapamiętuje mi się slalom między krowami :D Zastanawiam się tylko, czy której nie wpadnie do głowy aby akurat wleźć mi pod koło. Jednak one znoszą przejeżdżających rowerzystów ze stoickim spokojem, przeżuwając sobie trawkę.
No i najważniejszy moment na trasie, a mianowicie mój cudny R7 ratuje mnie przed OTB! Otóż jest sobie kałuża, nieduża, ot wielkości może koła od roweru. I głębokości równej promieniowi piłki do nogi, tak na oko. A za tą kałużą... płyta chodnikowa, dość wysoko położona. Nie zauważam tego, dopiero w ostatniej chwili – gdy już za późno na hamowanie, ale wystarczająco wcześnie, żeby się przerazić. Może i dobrze, bo bym zahamowała a tak – amor po prostu się ugina i rower bezproblemowo przejeżdża przez to.
Inny fajny fragment, już pod koniec, to przejazd przez gigantyczną kałużę i wjazd na wąski mostek. Przez kałużę przejeżdżam impetem środkiem, ochlapując solidnie wolniejszego rowerzystę, szukającego suchszej trasy (oj, biedny był). Mostek za to jest fajny, a za nim masa fotografów. Jednak pewnie będę miała głupią minę na zdjęciach.
Nie jest tak źle, z tą miną
Gdzieś w okolicach tego mostku dopędzam dwóch rowerzystów. Wyraźnie jeden ciągnie drugiego. W pierwszej chwili chcę się podłączyć jako wagonik do tego pociągu, ale widzę, że jestem sporo szybsza, więc ich wyprzedzam. Wagonik od tego pociągu odczepia się i przyczepia się do mnie. Lokomotywa też się przyczepia, ale szybko odpada.
Wagonik ciągnę aż do mety, gdzie bezczelnie wagonik wrzuca wyższy bieg i mnie wyprzedza. Na mecie okazuje się, że to Arek. Co jak co, ale jego nie spodziewałam się za swoimi plecami!
Z niedowierzaniem patrzę, jak mnie wyprzedza, próbuję jeszcze cisnąć
Muszę chyba popracować nad sprintami do mety
Arek jednak ledwo żyje. Po wtorkowej glebie jest mocno poobijany i wszystko go boli. Sam się dziwi, że nie pojechał Fit. Ratuję go jeszcze wodą i izotonikiem.
Dystans według orga 61 km, według licznika niecałe 59 km, czas 03:10:36.
Średnia nie za wysoka, ale trasa była naprawdę wymagająca (bardzo dużo męczących podjazdów, było mocno kondycyjnie). Garmin pokazuje sumę przewyższeń około 800 m (!)
Miejsce open 12/25, w kategorii 5/9. Strata do najlepszej w open tylko 20:06, a do najlepszej w K3 16:04. W związku z tym mam bardzo wysokie ratingi, zarówno w open jak i w kategorii - najlepsze w tym sezonie. Niestety, spadłam do 6 sektora bo odpadł mi najlepszy z ostatnich startów, a dzisiaj nie starczyło mi punktów, żeby zostać w piątce.
Dobrze rozłożyłam siły, miałam jeszcze "parę" żeby całkiem ostro finiszować. Wyprzedziłam Krzyśka o prawie 20 minut, zaś Dorotę o 28 minut. Mam nad nią w tej chwili sporą przewagę punktową w generalce. Podjazdy w drugiej połowie dystansu dały mi ostro w kość, było ich dużo i długie. Nie wszystkie dałam radę podjechać z powodu zmęczenia (technicznie wszystkie były do podjechania bez problemów). Za to błotny trening w Szydłowcu spowodował, że na dzisiaj przejeżdżałam centralnie przez wszystkie kałuże i błotka na trasie, nie szukając dogodnej ścieżki na przejechanie "suchą nogą" - co pozwoliło mi na wyprzedzenie kilku osób. Jak to Majka Włoszczowska kiedyś stwierdziła "najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" :)
Ogólnie jestem bardzo zadowolona :)
Aha, jeszcze:
Generalka Podlasie MTB Tour - Duch Puszczy czyli ITT Białystok + MTB Supraśl
Nie popisałam się, 7/8 ;)
kadencja 77/113
KOW: 9 (657)
Na start jadę rowerkiem, bo Marek musi wytarabanić auto z parkingu pod naszą kwaterą a potem znaleźć miejsce do zaparkowania przy miasteczku maratonowym. W międzyczasie ja szukam namiotu serwisowego i smaruję napęd po wczorajszym piaskowym występie. Niedaleko spotykam Olafa, z którym zamieniam parę słów. Idę potem od razu do sektora. Tam już czeka Krzysiek. Po chwili dołącza do nas Aretzky, który bezceremonialnie i z zachwytem oświadcza: „Objechałem Cię wczoraj!”. Już nie chcę mu mówić, żeby go nie zestresować przed startem, że objechanie mnie o minutę to żaden wynik, jak na faceta, ale napisać mogę, a co ;P Z naszego sektora startuje też Ela, którą spotkałam wczoraj na czasówce.
Start jest szybki, asfaltowy. Całkiem długi, pofałdowany odcinek, na którym cały sektor grzeje na maksa, ja też - z blatu. Szybko zapominam, że miałam nie napierać na początku i po chwili doganiam Krzyśka, który w międzyczasie wysforował się na czoło naszego małego peletonu. Razem robimy małą ucieczkę ale sektor szybko nas wchłania. Jednak to fajne doświadczenie, przez chwilę prowadzić peleton.
Potem już nie szarżuję, ale staram się kontrolować Krzyśka. Gdzieś go przeganiam, potem on mnie dogania znów i powtarza moje słowa z któregoś maratonu: „Co to, spacerek”? Chyba jednak przedwcześnie ten tekst, bo gdzieś w okolicach pierwszego bufetu mu odjeżdżam. Przez kilometr czy coś koło tego widzę go gdzieś za swoimi plecami przy zakrętach, ale po pewnym czasie już przestaje mi migać między drzewami.
Trasa jest świetna. Nietechniczna, ale mocno pofałdowana. Amplituda i częstotliwość wzniesień całkiem spore ;) Marek skomentował to potem tak, że od razu widać, że zgodnie z prawami fizyki energia zależy od amplitudy i częstotliwości ;) Chyba lubię takie trasy. Wymagające kondycyjnie, tak jak wszystkie trzy tegoroczne maratony Mazovii na Mazurach. Jednak ta, w porównaniu do mazurskich, jest BARDZO wymagająca kondycyjnie. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodują jednak, że nie ma czasu podziwiać uroków trasy. Cały czas trzeba pilnować kierownicy... albo oganiać się od komarów. Te atakują głównie na podjazdach – bo część podjazdów, czy to ze względu na nastromienie, czy też ze względu na zmęczenie, pokonuje się na najmniejszym przełożeniu, w ślimaczym tempie. Najgorzej, że w takich miejscach nie bardzo daje się od nich oganiać bo ręce cały czas muszą pilnować kierownicy.
Po maratonie w Szydłowcu nie mam żadnych oporów żeby przejeżdżać centralnie przez wszystkie kałuże i drobne błotka na trasie, dzięki czemu zyskuję trochę czasu. Nie ma ich zresztą na trasie wiele. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach też wyprzedzam. Na nielicznych prostych odcinkach odpoczywam.
Pierwsza połowa trasy zlatuje mi jak z bicza strzelił. Nawet nie wiem kiedy. Druga połowa jednak jest bardziej wymagająca. Tutaj już ze trzy razy podprowadzam rower ze zmęczenia, bo podjazdy lecą jeden za drugim. Nawet podchodzić jest mi trudno. Ale jest też kilka fajnych miejsc, gdzie rozpędzam się na zjeździe i podjazd zaliczam co najwyżej podpedałowując trochę pod koniec.
Z ciekawszych momentów trasy zapamiętuje mi się slalom między krowami :D Zastanawiam się tylko, czy której nie wpadnie do głowy aby akurat wleźć mi pod koło. Jednak one znoszą przejeżdżających rowerzystów ze stoickim spokojem, przeżuwając sobie trawkę.
No i najważniejszy moment na trasie, a mianowicie mój cudny R7 ratuje mnie przed OTB! Otóż jest sobie kałuża, nieduża, ot wielkości może koła od roweru. I głębokości równej promieniowi piłki do nogi, tak na oko. A za tą kałużą... płyta chodnikowa, dość wysoko położona. Nie zauważam tego, dopiero w ostatniej chwili – gdy już za późno na hamowanie, ale wystarczająco wcześnie, żeby się przerazić. Może i dobrze, bo bym zahamowała a tak – amor po prostu się ugina i rower bezproblemowo przejeżdża przez to.
Inny fajny fragment, już pod koniec, to przejazd przez gigantyczną kałużę i wjazd na wąski mostek. Przez kałużę przejeżdżam impetem środkiem, ochlapując solidnie wolniejszego rowerzystę, szukającego suchszej trasy (oj, biedny był). Mostek za to jest fajny, a za nim masa fotografów. Jednak pewnie będę miała głupią minę na zdjęciach.
Nie jest tak źle, z tą miną
Gdzieś w okolicach tego mostku dopędzam dwóch rowerzystów. Wyraźnie jeden ciągnie drugiego. W pierwszej chwili chcę się podłączyć jako wagonik do tego pociągu, ale widzę, że jestem sporo szybsza, więc ich wyprzedzam. Wagonik od tego pociągu odczepia się i przyczepia się do mnie. Lokomotywa też się przyczepia, ale szybko odpada.
Wagonik ciągnę aż do mety, gdzie bezczelnie wagonik wrzuca wyższy bieg i mnie wyprzedza. Na mecie okazuje się, że to Arek. Co jak co, ale jego nie spodziewałam się za swoimi plecami!
Z niedowierzaniem patrzę, jak mnie wyprzedza, próbuję jeszcze cisnąć
Muszę chyba popracować nad sprintami do mety
Arek jednak ledwo żyje. Po wtorkowej glebie jest mocno poobijany i wszystko go boli. Sam się dziwi, że nie pojechał Fit. Ratuję go jeszcze wodą i izotonikiem.
Dystans według orga 61 km, według licznika niecałe 59 km, czas 03:10:36.
Średnia nie za wysoka, ale trasa była naprawdę wymagająca (bardzo dużo męczących podjazdów, było mocno kondycyjnie). Garmin pokazuje sumę przewyższeń około 800 m (!)
Miejsce open 12/25, w kategorii 5/9. Strata do najlepszej w open tylko 20:06, a do najlepszej w K3 16:04. W związku z tym mam bardzo wysokie ratingi, zarówno w open jak i w kategorii - najlepsze w tym sezonie. Niestety, spadłam do 6 sektora bo odpadł mi najlepszy z ostatnich startów, a dzisiaj nie starczyło mi punktów, żeby zostać w piątce.
Dobrze rozłożyłam siły, miałam jeszcze "parę" żeby całkiem ostro finiszować. Wyprzedziłam Krzyśka o prawie 20 minut, zaś Dorotę o 28 minut. Mam nad nią w tej chwili sporą przewagę punktową w generalce. Podjazdy w drugiej połowie dystansu dały mi ostro w kość, było ich dużo i długie. Nie wszystkie dałam radę podjechać z powodu zmęczenia (technicznie wszystkie były do podjechania bez problemów). Za to błotny trening w Szydłowcu spowodował, że na dzisiaj przejeżdżałam centralnie przez wszystkie kałuże i błotka na trasie, nie szukając dogodnej ścieżki na przejechanie "suchą nogą" - co pozwoliło mi na wyprzedzenie kilku osób. Jak to Majka Włoszczowska kiedyś stwierdziła "najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" :)
Ogólnie jestem bardzo zadowolona :)
Aha, jeszcze:
Generalka Podlasie MTB Tour - Duch Puszczy czyli ITT Białystok + MTB Supraśl
Nie popisałam się, 7/8 ;)
kadencja 77/113
KOW: 9 (657)
Mazovia ITT Białystok
Sobota, 30 lipca 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 9.29 | Km teren: | 7.00 | Czas: | 00:23 | km/h: | 24.23 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 169169 ( 93%) | HRavg | 161( 89%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dojechaliśmy do Białegostoku około 45 minut przed planowanym startem czasówki. Niestety, jak stałam w kolejce do biura zawodów, to zaczęło lać. I tak lało, na przemian z siąpieniem, prawie do wieczora. W związku z deszczem, popełniłam dwa poważne błędy strategiczne.
Pierwszy - nie zrobiłam objazdu trasy, chociaż mogłam i powinnam bo była na tyle krótka, że spokojnie można było ją sobie przejechać bez męczenia się a przy okazji zrobić rozgrzewkę.
Drugi - nie zrobiłam rozgrzewki.
W związku z tym po pierwszym około 2,5 km asfaltowej ścieżki rowerowej, gdzie dawałam jak tylko mogłam najszybciej, gdy trasa odbiła w piaszczystą polno-leśną drogę - spuchłam. Spuchłam tym bardziej, że piach na trasie w deszczu przypominał piach na plaży. Koła grzęzły a piasek przyklejał się do wszystkiego. Napęd zaczął trzeszczeć już po 30 sekundach od zjechania z asfaltu. Cały "terenowy" odcinek zmęczył mnie mocno.
Końcowy odcinek asfaltu, około 1 km tak na oko, piął się całkiem ostro w górę do linii mety i byłam już tak zdechła, że się na nim trochę wlokłam.
Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było to, że startowałam pierwsza :)
Trochę mokro było...
W związku z tym przez początkowy odcinek trasy eskortowała mnie policja, jadąc szosą wzdłuż ścieżki rowerowej, a potem prowadził mnie pick-up mazovii i dwa quady. Dobrze, że jechały na tyle daleko, żeby nie bryzgać na mnie piachem.
Wadą tego, że jechałam pierwsza było to, że organizator nie zdążył do końca przygotować oznaczeń trasy! Taśma na wyjeździe z lasu na ścieżkę rowerową była niezałożona i w związku z tym zamiast wjechać na ścieżkę rowerową, wjechałam na szosę. Dopiero po pokrzykiwaniach i machaniu ręcami przez obsługę trasy, wróciłam się i wjechałam na ścieżkę. Myślę, że parę cennych sekund na tym straciłam.
Gdyby nie błędy strategiczne i strata na zawracaniu na trasę, mogłabym urwać z minutę z wyniku, tak przynajmniej sądzę, co i tak nie poprawiłoby mojej pozycji końcowej, ale przynajmniej nie miałabym sobie nic do zarzucenia.
Ale nic, nigdy nie jechałam czegoś takiego, pierwsze koty za płoty :)
Dystans wg licznika 9,36, wg orga 10 km, czas 23:09, miejsce open 8/17, miejsce K3 5/7, strata do najlepszej (jednocześnie w open i w mojej kategorii) 2:06. Dla porównania, najlepszy facet przejechał to w niecałe 17 minut! Co za mutanty :)
kadencja 86/126
KOW: 8 (184)
Pierwszy - nie zrobiłam objazdu trasy, chociaż mogłam i powinnam bo była na tyle krótka, że spokojnie można było ją sobie przejechać bez męczenia się a przy okazji zrobić rozgrzewkę.
Drugi - nie zrobiłam rozgrzewki.
W związku z tym po pierwszym około 2,5 km asfaltowej ścieżki rowerowej, gdzie dawałam jak tylko mogłam najszybciej, gdy trasa odbiła w piaszczystą polno-leśną drogę - spuchłam. Spuchłam tym bardziej, że piach na trasie w deszczu przypominał piach na plaży. Koła grzęzły a piasek przyklejał się do wszystkiego. Napęd zaczął trzeszczeć już po 30 sekundach od zjechania z asfaltu. Cały "terenowy" odcinek zmęczył mnie mocno.
Końcowy odcinek asfaltu, około 1 km tak na oko, piął się całkiem ostro w górę do linii mety i byłam już tak zdechła, że się na nim trochę wlokłam.
Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było to, że startowałam pierwsza :)
Trochę mokro było...
W związku z tym przez początkowy odcinek trasy eskortowała mnie policja, jadąc szosą wzdłuż ścieżki rowerowej, a potem prowadził mnie pick-up mazovii i dwa quady. Dobrze, że jechały na tyle daleko, żeby nie bryzgać na mnie piachem.
Wadą tego, że jechałam pierwsza było to, że organizator nie zdążył do końca przygotować oznaczeń trasy! Taśma na wyjeździe z lasu na ścieżkę rowerową była niezałożona i w związku z tym zamiast wjechać na ścieżkę rowerową, wjechałam na szosę. Dopiero po pokrzykiwaniach i machaniu ręcami przez obsługę trasy, wróciłam się i wjechałam na ścieżkę. Myślę, że parę cennych sekund na tym straciłam.
Gdyby nie błędy strategiczne i strata na zawracaniu na trasę, mogłabym urwać z minutę z wyniku, tak przynajmniej sądzę, co i tak nie poprawiłoby mojej pozycji końcowej, ale przynajmniej nie miałabym sobie nic do zarzucenia.
Ale nic, nigdy nie jechałam czegoś takiego, pierwsze koty za płoty :)
Dystans wg licznika 9,36, wg orga 10 km, czas 23:09, miejsce open 8/17, miejsce K3 5/7, strata do najlepszej (jednocześnie w open i w mojej kategorii) 2:06. Dla porównania, najlepszy facet przejechał to w niecałe 17 minut! Co za mutanty :)
kadencja 86/126
KOW: 8 (184)
Mazovia MTB Marathon Szydłowiec - Bieg Katorżnika
Niedziela, 10 lipca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 66.41 | Km teren: | 60.00 | Czas: | 05:26 | km/h: | 12.22 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 ( 96%) | HRavg | 155( 86%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
O jaaaa...
Normalnie jak sobie przypomnę to mi się odechciewa robić wpis na blogu.
Gdy z Tomkiem rankiem jedziemy do Szydłowca, na horyzoncie pokazuje się chmura. Chmura robi się coraz paskudniejsza i bardziej sina i coraz większa. W głowie tylko kołacze się nadzieja, że burza przejdzie bokiem.
Niestety, nie przeszła. Gdy już wypakowaliśmy się z auta, sprawdziliśmy działanie czipów i udaliśmy się na krótką rozgrzewkę zwiedzając końcówkę trasy, burza spada centralnie na miasteczko maratonowe. Na szczęście jest krótka, a my z Tomkiem zdążamy się schować pod jakimś parasolem knajpianym i przeczekać te kilka minut.
Kończymy rozgrzewkę i pod koniec spotykamy Krzycha, Olgę i Olafa, którzy przyjechali razem. W sektorze startowym (bo z Tomkiem startujemy z jednego sektora) spotykamy też Krzyśka. Więcej znajomych coś nie widać. Czyżby pogoda ich wypłoszyła?
Rozmawiając z chłopakami przestaję się stresować warunkami na trasie. W końcu co tam, błotko najwyżej.
Przed startem okazuje się, że z planowanych 58 km zrobiło się 62 km. Nie za dobrze, wolałabym jednak aby to poszło w drugą stronę dzisiaj.
W dodatku znów się rozpadało, i to całkiem porządnie
Zaczynamy jazdę z Tomkiem. Siedzę mu na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła, bo cały czas trochę pada a po ulewie jest bardzo mokro na asfalcie. Jednak już po niedługim fragmencie wpadamy w las.
Siedzę Tomkowi na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła i jest mi bardzo wesoło (jeszcze)
Spodziewałam się że będzie strasznie, ale jest jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Ostatnie opady spowodowały, że na trasie są jakieś
przepotworne ilości błota. Gdyby nie to, to sądzę, że zrobiłabym tę trasę w około 3,5 h bo nie jest szczególnie trudna, chociaż przewyższeń jest sporo (Garmin pokazuje około 1000 m przewyższeń, ale nie wiem czy mu wierzyć w tej kwestii bo czasem trochę oszukuje).
"Co tam, błotko najwyżej..." (fotki poniżej zaczerpnięte z kolekcji użytkownika g787 z forum Mazovii)
Pierwsze kilometry po starcie to gromadna wędrówka piesza z rowerami w dzikim błocie - błoto po ośki, a w wielu miejscach kałuże takie, że zapadam się prawie po uda... Ucieka mi Tomek, ucieka mi Krzysiek i Krzychu też. Fatalnie.
Trwa to chyba z godzinę i zaczyna już wszystkich wkurzać. Wszyscy idą i klną coraz bardziej. W tym kryzysie już zaczynam planować skręcenie na dystans Fit. W dodatku gdzieś w pewnym momencie dogania mnie (na piechotę) Olaf, który startował z siódemki. Hmph!
W końcu trasa trochę poprawia się. Jest dużo błota, ale daje się jechać. I gdy już poprawia mi się nastrój do tego stopnia, że jednak skręcam na Mega... potworne błoto wraca. I znowu kawałki z buta. Szacuję, że z buta wyszło około 10 kilometrów z całego dystansu.
Gdy odejmie się wszechobecne błoto, które wciska się w oczy, uszy, do nosa, do gęby i nie wiadomo gdzie jeszcze, oraz oblepia cały rower aż po kierownicę, to trasa okazuje się całkiem ciekawa. Sporo przewyższeń, parę fajnych technicznych kawałków. Urzeka mnie na przykład dość długi zjazd po mocno kamienistej ścieżce, z luźnymi kamieniami, po których płynie woda. Oczywiście razem z błotem. Ale zjazd jest fajny i techniczny, wymaga kontroli i oszczędnego szafowania hamulcami. Aha, zapomniałabym. Przedni hamulec kończy mi się na dłuuuugo przed tym zjazdem ;)
Z trzech bardzo długich podjazdów podjeżdżam dwa, na miękkim przełożeniu ale i tak wyprzedzam na tych podjazdach. Trzeciego nie podjeżdżam bo się nie da, wszyscy uderzają z buta (błoto).
Trochę boję się zjazdów. Są fajne, ale bardzo śliskie - a ja nie mam hamulca. Więc dla równowagi używam więcej tylnego (pewnie to złe założenie ale nic na to nie poradzę).
Po drodze wciągam trzy żele, około 10, 20 i 45 km. Łapię też na drugim bufecie banana. Picia mam dużo, 2l wody w Camelu, który jest wprost cudownym wynalazkiem plus 0,5 l izotona. Wypijam całego izotona i jeszcze na drugim bufecie łapię drugiego, też go wypijam w trakcie. Wody wypijam pewnie z 1,5 litra. W każdym razie stała dostawa energii jest.
Nie wiem już gdzie, ale mijam gdzieś na poboczu Krzycha - wygląda na awarię, ale nie zatrzymuję się, poradzi sobie.
Potem nagle dogania mnie Tomek. Tomek? Ale jak to, przecież mnie wyprzedził. Okazało się, że też miał awarię - guma, w dodatku zepsuła mu się pompka i musiał pożyczyć od kogoś.
Dalej już w zasadzie jedziemy razem. Czasem Tomek mi odjeżdża ale go doganiam na łatwiejszych kawałkach, czasem ja Tomkowi uciekam na podjazdach a potem on mnie dogania w błocie. Na kawałku asfaltu ciągniemy się na zmianę. To bardzo dobre, odpoczywam. Na metę wjeżdżamy razem. Czeka tu na nas już Krzysiek, który przyjechał około pół godziny wcześniej (!!! respect) i Olaf, który skręcił w końcu na Fit. Nie ma jeszcze Krzycha i Olgi.
Jestem okropnie głodna. Śniadanie, które zwykle starcza na 3-3,5h jazdy, na prawie 5,5h okazuje się niewystarczające. Postanawiam zatem skusić się na posiłek regeneracyjny (i tak nie ma już ciasta). Makaron z serem żółtym polany tłuszczem wydaje mi się dzisiaj super pyszny. Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...
W międzyczasie gratuluję Che, która bezczelnie znowu pojechała Mega :) Potem dowiaduję się, że żadna dziewczyna nie podjęła się jechać Giga. Jakoś mnie to nie dziwi. [edit: właśnie wyczytałam na forum Mazovii, że żadna dziewczyna nie pojechała na Giga bo żadna nie zdążyła do rozjazdu...]
Przy okazji okazuje się, że w open wygrała Ola Dawidowicz. Kurczę, i tak bym miała niski rating... a tu jeszcze to. Zresztą nieważne.
Po odleżeniu i zdychaniu przez dobre kilkanaście minut w towarzystwie Tomka i Krzyśka, postanawiam wrzucić się razem z ubraniem do bajorka koło miasteczka maratonowego.
... a oto powód:
Postanawiam umrzeć na trawniku
Cholerne błoto, nie chce się zmywać. Rower opłukują strażacy z węża. Jednak błoto z roweru też się nie chce zmywać. Po cichu liczę na deszcz przy powrocie, może jeszcze trochę umyje się ten rower ;)
Niestety, deszczu nie ma - więc trzeba będzie pójść z rowerem na myjnię, jeśli chcę jutro pojechać nim do pracy.
Gdy już z Tomkiem się zbieramy, na metę dociera Krzychu. Olgi nie widać.
Nie nastawiałam się na żaden wynik na tych zawodach, chciałam je po prostu "przebyć" i nie zarżnąć się przy tym - to mi się udało. W porównaniu do zawodów w Piasecznie z zeszłego roku (uważałam wówczas, że to była "błotna masakra", jak się wczoraj okazało, to nie była wtedy żadna błotna masakra tylko "pikuś"), byłam po dotarciu na metę w zdecydowanie dużo lepszej kondycji. W sumie nie czuję się nawet jakoś strasznie zmęczona fizycznie po tym, głównie psychicznie.
Za to błoto mam wszędzie. Nawet w gaciach. Skarpetki do kosza poszły od razu, gacie trochę później, w domu (najpierw miałam zamiar je prać, ale zrezygnowałam jak obejrzałam z bliska w chacie)
Jestem zadowolona ze swojego samopoczucia po dojechaniu na metę i z tego, że bardzo dużą część błot przejechałam, nawet trudne kawałki. Przejechałam takie kawałki, że nawet się nie spodziewałam, że jestem w stanie takie coś przejechać. Ale byłam naprawdę mocno zdeterminowana w pewnym momencie, a usyfiona byłam już na maksa po pierwszych 10 kilometrach więc było mi wszystko jedno czy się jeszcze bardziej usyfię ;) Zresztą po pierwszych 10 kilometrach, które były straszne, każde nieco mniejsze błoto już wydawało się przejezdne.
Jestem też zadowolona z podjazdów, które wjechałam bez większych problemów (oczywiście bez napinania się, na dość miękkich przełożeniach).
Moją rywalkę do 3 miejsca w generalce wyprzedziłam o 12,5 minuty, za to Krzysiek przyjechał na metę około 23 minuty przede mną. Ale jest lżejszy i miał lepsze opony na błoto (tak to sobie przynajmniej tłumaczę, hihi).
Spadłam w generalce w swojej kategorii na 2 miejsce, ale to było do przewidzenia, bo są dwie panie, których nie jestem w stanie przeskoczyć i prędzej czy później, jeżdżąc regularnie, muszą wyjść na prowadzenie.
Dystans wg. orga 68 km, wg licznika około 66,5 km
Czas 05:26:01
miejsce open 16/19, K3 6/7
Nie byłam ostatnia, uf.
kadencja 71/121
KOW: 9 (2934)
Normalnie jak sobie przypomnę to mi się odechciewa robić wpis na blogu.
Gdy z Tomkiem rankiem jedziemy do Szydłowca, na horyzoncie pokazuje się chmura. Chmura robi się coraz paskudniejsza i bardziej sina i coraz większa. W głowie tylko kołacze się nadzieja, że burza przejdzie bokiem.
Niestety, nie przeszła. Gdy już wypakowaliśmy się z auta, sprawdziliśmy działanie czipów i udaliśmy się na krótką rozgrzewkę zwiedzając końcówkę trasy, burza spada centralnie na miasteczko maratonowe. Na szczęście jest krótka, a my z Tomkiem zdążamy się schować pod jakimś parasolem knajpianym i przeczekać te kilka minut.
Kończymy rozgrzewkę i pod koniec spotykamy Krzycha, Olgę i Olafa, którzy przyjechali razem. W sektorze startowym (bo z Tomkiem startujemy z jednego sektora) spotykamy też Krzyśka. Więcej znajomych coś nie widać. Czyżby pogoda ich wypłoszyła?
Rozmawiając z chłopakami przestaję się stresować warunkami na trasie. W końcu co tam, błotko najwyżej.
Przed startem okazuje się, że z planowanych 58 km zrobiło się 62 km. Nie za dobrze, wolałabym jednak aby to poszło w drugą stronę dzisiaj.
W dodatku znów się rozpadało, i to całkiem porządnie
Zaczynamy jazdę z Tomkiem. Siedzę mu na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła, bo cały czas trochę pada a po ulewie jest bardzo mokro na asfalcie. Jednak już po niedługim fragmencie wpadamy w las.
Siedzę Tomkowi na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła i jest mi bardzo wesoło (jeszcze)
Spodziewałam się że będzie strasznie, ale jest jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Ostatnie opady spowodowały, że na trasie są jakieś
przepotworne ilości błota. Gdyby nie to, to sądzę, że zrobiłabym tę trasę w około 3,5 h bo nie jest szczególnie trudna, chociaż przewyższeń jest sporo (Garmin pokazuje około 1000 m przewyższeń, ale nie wiem czy mu wierzyć w tej kwestii bo czasem trochę oszukuje).
"Co tam, błotko najwyżej..." (fotki poniżej zaczerpnięte z kolekcji użytkownika g787 z forum Mazovii)
Pierwsze kilometry po starcie to gromadna wędrówka piesza z rowerami w dzikim błocie - błoto po ośki, a w wielu miejscach kałuże takie, że zapadam się prawie po uda... Ucieka mi Tomek, ucieka mi Krzysiek i Krzychu też. Fatalnie.
Trwa to chyba z godzinę i zaczyna już wszystkich wkurzać. Wszyscy idą i klną coraz bardziej. W tym kryzysie już zaczynam planować skręcenie na dystans Fit. W dodatku gdzieś w pewnym momencie dogania mnie (na piechotę) Olaf, który startował z siódemki. Hmph!
W końcu trasa trochę poprawia się. Jest dużo błota, ale daje się jechać. I gdy już poprawia mi się nastrój do tego stopnia, że jednak skręcam na Mega... potworne błoto wraca. I znowu kawałki z buta. Szacuję, że z buta wyszło około 10 kilometrów z całego dystansu.
Gdy odejmie się wszechobecne błoto, które wciska się w oczy, uszy, do nosa, do gęby i nie wiadomo gdzie jeszcze, oraz oblepia cały rower aż po kierownicę, to trasa okazuje się całkiem ciekawa. Sporo przewyższeń, parę fajnych technicznych kawałków. Urzeka mnie na przykład dość długi zjazd po mocno kamienistej ścieżce, z luźnymi kamieniami, po których płynie woda. Oczywiście razem z błotem. Ale zjazd jest fajny i techniczny, wymaga kontroli i oszczędnego szafowania hamulcami. Aha, zapomniałabym. Przedni hamulec kończy mi się na dłuuuugo przed tym zjazdem ;)
Z trzech bardzo długich podjazdów podjeżdżam dwa, na miękkim przełożeniu ale i tak wyprzedzam na tych podjazdach. Trzeciego nie podjeżdżam bo się nie da, wszyscy uderzają z buta (błoto).
Trochę boję się zjazdów. Są fajne, ale bardzo śliskie - a ja nie mam hamulca. Więc dla równowagi używam więcej tylnego (pewnie to złe założenie ale nic na to nie poradzę).
Po drodze wciągam trzy żele, około 10, 20 i 45 km. Łapię też na drugim bufecie banana. Picia mam dużo, 2l wody w Camelu, który jest wprost cudownym wynalazkiem plus 0,5 l izotona. Wypijam całego izotona i jeszcze na drugim bufecie łapię drugiego, też go wypijam w trakcie. Wody wypijam pewnie z 1,5 litra. W każdym razie stała dostawa energii jest.
Nie wiem już gdzie, ale mijam gdzieś na poboczu Krzycha - wygląda na awarię, ale nie zatrzymuję się, poradzi sobie.
Potem nagle dogania mnie Tomek. Tomek? Ale jak to, przecież mnie wyprzedził. Okazało się, że też miał awarię - guma, w dodatku zepsuła mu się pompka i musiał pożyczyć od kogoś.
Dalej już w zasadzie jedziemy razem. Czasem Tomek mi odjeżdża ale go doganiam na łatwiejszych kawałkach, czasem ja Tomkowi uciekam na podjazdach a potem on mnie dogania w błocie. Na kawałku asfaltu ciągniemy się na zmianę. To bardzo dobre, odpoczywam. Na metę wjeżdżamy razem. Czeka tu na nas już Krzysiek, który przyjechał około pół godziny wcześniej (!!! respect) i Olaf, który skręcił w końcu na Fit. Nie ma jeszcze Krzycha i Olgi.
Jestem okropnie głodna. Śniadanie, które zwykle starcza na 3-3,5h jazdy, na prawie 5,5h okazuje się niewystarczające. Postanawiam zatem skusić się na posiłek regeneracyjny (i tak nie ma już ciasta). Makaron z serem żółtym polany tłuszczem wydaje mi się dzisiaj super pyszny. Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...
W międzyczasie gratuluję Che, która bezczelnie znowu pojechała Mega :) Potem dowiaduję się, że żadna dziewczyna nie podjęła się jechać Giga. Jakoś mnie to nie dziwi. [edit: właśnie wyczytałam na forum Mazovii, że żadna dziewczyna nie pojechała na Giga bo żadna nie zdążyła do rozjazdu...]
Przy okazji okazuje się, że w open wygrała Ola Dawidowicz. Kurczę, i tak bym miała niski rating... a tu jeszcze to. Zresztą nieważne.
Po odleżeniu i zdychaniu przez dobre kilkanaście minut w towarzystwie Tomka i Krzyśka, postanawiam wrzucić się razem z ubraniem do bajorka koło miasteczka maratonowego.
... a oto powód:
Postanawiam umrzeć na trawniku
Cholerne błoto, nie chce się zmywać. Rower opłukują strażacy z węża. Jednak błoto z roweru też się nie chce zmywać. Po cichu liczę na deszcz przy powrocie, może jeszcze trochę umyje się ten rower ;)
Niestety, deszczu nie ma - więc trzeba będzie pójść z rowerem na myjnię, jeśli chcę jutro pojechać nim do pracy.
Gdy już z Tomkiem się zbieramy, na metę dociera Krzychu. Olgi nie widać.
Nie nastawiałam się na żaden wynik na tych zawodach, chciałam je po prostu "przebyć" i nie zarżnąć się przy tym - to mi się udało. W porównaniu do zawodów w Piasecznie z zeszłego roku (uważałam wówczas, że to była "błotna masakra", jak się wczoraj okazało, to nie była wtedy żadna błotna masakra tylko "pikuś"), byłam po dotarciu na metę w zdecydowanie dużo lepszej kondycji. W sumie nie czuję się nawet jakoś strasznie zmęczona fizycznie po tym, głównie psychicznie.
Za to błoto mam wszędzie. Nawet w gaciach. Skarpetki do kosza poszły od razu, gacie trochę później, w domu (najpierw miałam zamiar je prać, ale zrezygnowałam jak obejrzałam z bliska w chacie)
Jestem zadowolona ze swojego samopoczucia po dojechaniu na metę i z tego, że bardzo dużą część błot przejechałam, nawet trudne kawałki. Przejechałam takie kawałki, że nawet się nie spodziewałam, że jestem w stanie takie coś przejechać. Ale byłam naprawdę mocno zdeterminowana w pewnym momencie, a usyfiona byłam już na maksa po pierwszych 10 kilometrach więc było mi wszystko jedno czy się jeszcze bardziej usyfię ;) Zresztą po pierwszych 10 kilometrach, które były straszne, każde nieco mniejsze błoto już wydawało się przejezdne.
Jestem też zadowolona z podjazdów, które wjechałam bez większych problemów (oczywiście bez napinania się, na dość miękkich przełożeniach).
Moją rywalkę do 3 miejsca w generalce wyprzedziłam o 12,5 minuty, za to Krzysiek przyjechał na metę około 23 minuty przede mną. Ale jest lżejszy i miał lepsze opony na błoto (tak to sobie przynajmniej tłumaczę, hihi).
Spadłam w generalce w swojej kategorii na 2 miejsce, ale to było do przewidzenia, bo są dwie panie, których nie jestem w stanie przeskoczyć i prędzej czy później, jeżdżąc regularnie, muszą wyjść na prowadzenie.
Dystans wg. orga 68 km, wg licznika około 66,5 km
Czas 05:26:01
miejsce open 16/19, K3 6/7
Nie byłam ostatnia, uf.
kadencja 71/121
KOW: 9 (2934)
Mazovia MTB Marathon Szczytno pachnące poziomkami
Niedziela, 26 czerwca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 56.50 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:39 | km/h: | 21.32 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 163( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jeden z nowych celów na ten sezon został dzisiaj zrealizowany, a to mianowicie i konkretnie cel trzeci, czyli przywieźć jeszcze jeden pucharek :)
Cel numer trzy spełniony
Hm, tak sobie w myślach wyznaczyłam właśnie jeszcze jeden cel dodatkowy... żeby chociaż raz w tym sezonie przywieźć pucharek za drugie miejsce ;)
Do Szczytna podróż nietypowa bo tym razem bez Marka. Marek musiał, niestety, zostać w domu, warować przy telefonie i kompie :( Ale pożyczył mi auto :)
To skorzystałam z okazji i zawiozłam Tatę na chatę do rodziny. To jest domek letniskowy mojego wujka, tylko 30 km od Szczytna, więc pojechaliśmy tam w sobotę i spędziliśmy kilka miłych chwil. Miałam przy okazji przeprawę bo pierwszy raz prowadziłam sama auto w tak długiej trasie i w dodatku bez Marka. Mój Tata oczywiście też jest kierowcą, ale postanowiłam sprawdzić, czy w razie czego będę mogła całkiem sama pojechać na jakieś zawody, bez szofera.
Być może... to była jedna z przyczyn, dla której maraton jechało mi się słabo, bo jednak dla niewprawnego kierowcy prowadzenie auta jest męczące. Drugą przyczyną być może było to, że kiepsko spałam, bo moja kochana rodzinka postanowiła mnie obudzić, najpierw o 6 a potem o 7 rano. O 4 rano zaś obudziły mnie ptaki, w końcu to las...
Nogi miałam jak z waty, zwłaszcza na początku. Pierwsze 15 km było okropne.
Ale po kolei. Na zawody przyjeżdżamy o mniej więcej standardowej porze, tuż po 10 rano. Znalezienie miejsca parkingowego bez problemu.
Obowiązkowy kibelek ;) W tej miłej okolicy spotykam Krzyśka i Norberta.
Potem zawijam od razu do mojego sektora (piątego), który jest prawie przy wejściu na stadion. Gdy tak sobie stoję, nagle do sektora pakuje się jakiś wielki gość ;) To Damian. Dziwię się, że startuje z piątki, ale wpadł tylko towarzysko do mnie. Wyjątkowo się nie wyzłośliwia, pewnie zachowuje siły na "po". Potem z boku gdzieś wyskakuje do mnie Aretzky, bezczelnie twierdząc, że nienawidzi mnie za koszulkę. Przygaduję mu, że jak się nie chodzi na treningi WKK to się nie ma koszulki.
Krzysiek ustawia się gdzieś z przodu sektora, mnie nie chce się do niego pchać. Zresztą postanowiłam dzisiaj zastosować nową strategię (w zasadzie to w ogóle jakąś strategię) i nie jechać na maksa od samego początku, żeby rozłożyć siły lepiej na cały dystans. Więc na początku Krzysiek mi trochę ucieka.
Wytęż wzrok:
A jeśli mnie nie znaleźliście na tamtej fotce, to na tej nie powinno być problemu
Krzysiek na początku mi trochę odjechał - na tej fotce to widać. Połowa Krzyśka po prawej, połowa mnie po lewej, pośrodku jakiś obcy biker ;)
Jedzie mi się jakoś kiepsko, waciane nogi. Jak napisałam, widzę w zasadzie dwa powody tego stanu. Lekkie niewyspanie i zmęczenie po prowadzeniu poprzedniego dnia auta. Poza tym organizatorzy zafundowali nam dość mocno pofałdowaną trasę i na początek sporo podjazdów. W dodatku od samego początku nasuwa mnie kolano.
Jednak po niedługiej chwili doganiam Krzyśka i wyprzedzam na jakimś podjeździe. Trochę mu uciekam, jednak cały czas siedzi mi na plecach.
Po kilkunastu kilometrach rozkręcam się ale Krzysiek mnie znowu za jakiś czas przegania. Niedobrze, nie mogę tak łatwo oddać pola. Kolejne kilka kilometrów i znów ja jadę pierwsza. Staram się jak mogę, żeby mnie nie dogonił.
Do pierwszego bufetu wypijam prawie całe picie, a tu zonk... na bufecie nie ma picia w butelkach, tylko kubeczki. Oż fak. Trudno, nie zatrzymuję się żeby uzupełnić picie. Łapię tylko batona i lecę dalej, licząc na to, ze ostatni łyk picia mi uratuje życie w potrzebie do kolejnego bufetu. Wciągam batona od razu, picie zostawiam sobie na kryzysowy moment.
Nie ma bata, na kolejne zawody trzeba zainwestować w camelback.
Od jakiegoś czasu Krzyśka już nie widzę za sobą, gdzieś się zgubił.
Rozglądam się też pilnie za moją rywalką, Dorotą. Ona jedzie z siódmego sektora (o ile jedzie) więc niestety, nie mam jej jak kontrolować, ale przynajmniej mogę pilnować pleców czy nie pojawia się gdzieś w okolicy.
Teraz jedzie mi się lepiej, trasa zaczyna mi wreszcie sprawiać przyjemność. Jest naprawdę ślicznie, jak z pocztówki. Kwiaty, łąki, pola, las. I wszechobecny zapach poziomek oraz... w niektórych miejscach swojska woń nawozu ;) Ptaki śpiewają...
Trasa fajna, urozmaicona, dość mocno pofałdowana ale mało techniczna. Chociaż... pewnie dla niektórych szutry, dziury i niewielkie łachy piachu oraz drobne błotko są techczniczne, dla mnie przestały być techniczne jakiś czas temu. Mało asfaltu.
Przyjemny błotno-trawiasty singielek nad jeziorem
Jedno miejsce tylko psuje miły oku i nosu efekt... rozkładające się na trasie zwłoki jakiegoś biednego zwierzaka. Musimy to miejsce minąć dwukrotnie, na początku i pod koniec trasy.
Na drugim bufecie na szczęście są butelki więc łapię Powera i jeszcze banana. Po wciągnięciu banana momentalnie mam przypływ energii. Nie sądziłam, że to tak może działać. Końcówkę trasy jadę już dość mocno zmęczona ale w niezłym tempie. Odpuszczam sobie tylko dwa miejsca, które przechodzę z buta. Kamienisto-stromo-wąski podjazd, który wyglądał świetnie i pewnie bym go z przyjemnością pokonała gdyby był na początku trasy ale już nie miałam na niego siły, oraz dużą błotnistą kałużę pod sam koniec, gdzie postanowiłam, że skoro całą trasę przejechałam w miarę czysta to nie będę się teraz brudzić.
Na metę wpadam tuż przed Rękawkiem ;) I przed Krzyśkiem, który ma do mnie stratę 37 sekund, uf o włos!
Naprawdę próbowałam ich gonić jeszcze nawet na samym końcu
Meta!
Czułam na plecach oddech Krzyśka przez całą trasę
Po wydyszeniu się, gadamy chwilę z Krzyśkiem i Norbertem oraz Olafem, potem jeszcze spotykam Che, która przez pomyłkę pojechała Mega, ale i tak jest trzecia w swojej kategorii. Objechała mnie o około 20 minut jadąc tempem jak na giga. To jest harpagan... Przy okazji mogę sobie podnieść Speca, ale lekuchny jest...
Che wsadziła mi ze 20 minut
Pod podium jeszcze przychodzi Damian, porobić to, co odłożył na później to znaczy powyzłośliwiać się :) Ale nie pozostaję dłużna.
Dystans według orga 61 km, według licznika 56,5 km
Czas 02:38:41
miejsce open 15/25, K3 3/6
w generalce open awans na 8 miejsce
Uf, całe szczęście, że się nie zatrzymałam na tym bufecie bo Kasia Morończyk z Airbika wpadła na metę tylko 27 sekund po mnie! Dorota była aż na 5 miejscu, włożyłam jej 10 minut. Czyżby jakaś awaria?
Wygląda na to, że moja Ciocia mi przynosi szczęście. Jak kibicowała mi w Olsztynie to też byłam na podium ;) Muszę ją częściej brać na zawody.
Rodzinka wypatruje mnie pilnie
kadencja 78/120
KOW: 8 (1272)
Cel numer trzy spełniony
Hm, tak sobie w myślach wyznaczyłam właśnie jeszcze jeden cel dodatkowy... żeby chociaż raz w tym sezonie przywieźć pucharek za drugie miejsce ;)
Do Szczytna podróż nietypowa bo tym razem bez Marka. Marek musiał, niestety, zostać w domu, warować przy telefonie i kompie :( Ale pożyczył mi auto :)
To skorzystałam z okazji i zawiozłam Tatę na chatę do rodziny. To jest domek letniskowy mojego wujka, tylko 30 km od Szczytna, więc pojechaliśmy tam w sobotę i spędziliśmy kilka miłych chwil. Miałam przy okazji przeprawę bo pierwszy raz prowadziłam sama auto w tak długiej trasie i w dodatku bez Marka. Mój Tata oczywiście też jest kierowcą, ale postanowiłam sprawdzić, czy w razie czego będę mogła całkiem sama pojechać na jakieś zawody, bez szofera.
Być może... to była jedna z przyczyn, dla której maraton jechało mi się słabo, bo jednak dla niewprawnego kierowcy prowadzenie auta jest męczące. Drugą przyczyną być może było to, że kiepsko spałam, bo moja kochana rodzinka postanowiła mnie obudzić, najpierw o 6 a potem o 7 rano. O 4 rano zaś obudziły mnie ptaki, w końcu to las...
Nogi miałam jak z waty, zwłaszcza na początku. Pierwsze 15 km było okropne.
Ale po kolei. Na zawody przyjeżdżamy o mniej więcej standardowej porze, tuż po 10 rano. Znalezienie miejsca parkingowego bez problemu.
Obowiązkowy kibelek ;) W tej miłej okolicy spotykam Krzyśka i Norberta.
Potem zawijam od razu do mojego sektora (piątego), który jest prawie przy wejściu na stadion. Gdy tak sobie stoję, nagle do sektora pakuje się jakiś wielki gość ;) To Damian. Dziwię się, że startuje z piątki, ale wpadł tylko towarzysko do mnie. Wyjątkowo się nie wyzłośliwia, pewnie zachowuje siły na "po". Potem z boku gdzieś wyskakuje do mnie Aretzky, bezczelnie twierdząc, że nienawidzi mnie za koszulkę. Przygaduję mu, że jak się nie chodzi na treningi WKK to się nie ma koszulki.
Krzysiek ustawia się gdzieś z przodu sektora, mnie nie chce się do niego pchać. Zresztą postanowiłam dzisiaj zastosować nową strategię (w zasadzie to w ogóle jakąś strategię) i nie jechać na maksa od samego początku, żeby rozłożyć siły lepiej na cały dystans. Więc na początku Krzysiek mi trochę ucieka.
Wytęż wzrok:
A jeśli mnie nie znaleźliście na tamtej fotce, to na tej nie powinno być problemu
Krzysiek na początku mi trochę odjechał - na tej fotce to widać. Połowa Krzyśka po prawej, połowa mnie po lewej, pośrodku jakiś obcy biker ;)
Jedzie mi się jakoś kiepsko, waciane nogi. Jak napisałam, widzę w zasadzie dwa powody tego stanu. Lekkie niewyspanie i zmęczenie po prowadzeniu poprzedniego dnia auta. Poza tym organizatorzy zafundowali nam dość mocno pofałdowaną trasę i na początek sporo podjazdów. W dodatku od samego początku nasuwa mnie kolano.
Jednak po niedługiej chwili doganiam Krzyśka i wyprzedzam na jakimś podjeździe. Trochę mu uciekam, jednak cały czas siedzi mi na plecach.
Po kilkunastu kilometrach rozkręcam się ale Krzysiek mnie znowu za jakiś czas przegania. Niedobrze, nie mogę tak łatwo oddać pola. Kolejne kilka kilometrów i znów ja jadę pierwsza. Staram się jak mogę, żeby mnie nie dogonił.
Do pierwszego bufetu wypijam prawie całe picie, a tu zonk... na bufecie nie ma picia w butelkach, tylko kubeczki. Oż fak. Trudno, nie zatrzymuję się żeby uzupełnić picie. Łapię tylko batona i lecę dalej, licząc na to, ze ostatni łyk picia mi uratuje życie w potrzebie do kolejnego bufetu. Wciągam batona od razu, picie zostawiam sobie na kryzysowy moment.
Nie ma bata, na kolejne zawody trzeba zainwestować w camelback.
Od jakiegoś czasu Krzyśka już nie widzę za sobą, gdzieś się zgubił.
Rozglądam się też pilnie za moją rywalką, Dorotą. Ona jedzie z siódmego sektora (o ile jedzie) więc niestety, nie mam jej jak kontrolować, ale przynajmniej mogę pilnować pleców czy nie pojawia się gdzieś w okolicy.
Teraz jedzie mi się lepiej, trasa zaczyna mi wreszcie sprawiać przyjemność. Jest naprawdę ślicznie, jak z pocztówki. Kwiaty, łąki, pola, las. I wszechobecny zapach poziomek oraz... w niektórych miejscach swojska woń nawozu ;) Ptaki śpiewają...
Trasa fajna, urozmaicona, dość mocno pofałdowana ale mało techniczna. Chociaż... pewnie dla niektórych szutry, dziury i niewielkie łachy piachu oraz drobne błotko są techczniczne, dla mnie przestały być techniczne jakiś czas temu. Mało asfaltu.
Przyjemny błotno-trawiasty singielek nad jeziorem
Jedno miejsce tylko psuje miły oku i nosu efekt... rozkładające się na trasie zwłoki jakiegoś biednego zwierzaka. Musimy to miejsce minąć dwukrotnie, na początku i pod koniec trasy.
Na drugim bufecie na szczęście są butelki więc łapię Powera i jeszcze banana. Po wciągnięciu banana momentalnie mam przypływ energii. Nie sądziłam, że to tak może działać. Końcówkę trasy jadę już dość mocno zmęczona ale w niezłym tempie. Odpuszczam sobie tylko dwa miejsca, które przechodzę z buta. Kamienisto-stromo-wąski podjazd, który wyglądał świetnie i pewnie bym go z przyjemnością pokonała gdyby był na początku trasy ale już nie miałam na niego siły, oraz dużą błotnistą kałużę pod sam koniec, gdzie postanowiłam, że skoro całą trasę przejechałam w miarę czysta to nie będę się teraz brudzić.
Na metę wpadam tuż przed Rękawkiem ;) I przed Krzyśkiem, który ma do mnie stratę 37 sekund, uf o włos!
Naprawdę próbowałam ich gonić jeszcze nawet na samym końcu
Meta!
Czułam na plecach oddech Krzyśka przez całą trasę
Po wydyszeniu się, gadamy chwilę z Krzyśkiem i Norbertem oraz Olafem, potem jeszcze spotykam Che, która przez pomyłkę pojechała Mega, ale i tak jest trzecia w swojej kategorii. Objechała mnie o około 20 minut jadąc tempem jak na giga. To jest harpagan... Przy okazji mogę sobie podnieść Speca, ale lekuchny jest...
Che wsadziła mi ze 20 minut
Pod podium jeszcze przychodzi Damian, porobić to, co odłożył na później to znaczy powyzłośliwiać się :) Ale nie pozostaję dłużna.
Dystans według orga 61 km, według licznika 56,5 km
Czas 02:38:41
miejsce open 15/25, K3 3/6
w generalce open awans na 8 miejsce
Uf, całe szczęście, że się nie zatrzymałam na tym bufecie bo Kasia Morończyk z Airbika wpadła na metę tylko 27 sekund po mnie! Dorota była aż na 5 miejscu, włożyłam jej 10 minut. Czyżby jakaś awaria?
Wygląda na to, że moja Ciocia mi przynosi szczęście. Jak kibicowała mi w Olsztynie to też byłam na podium ;) Muszę ją częściej brać na zawody.
Rodzinka wypatruje mnie pilnie
kadencja 78/120
KOW: 8 (1272)
Mazovia MTB Rawa-SPA
Niedziela, 12 czerwca 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 48.00 | Km teren: | 42.00 | Czas: | 02:14 | km/h: | 21.49 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 ( 96%) | HRavg | 161( 89%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jakoś szybko nam się dojechało do Rawy. Prosta, fajna droga, bez utrudnień. Znalezienie miasteczka maratonowego i zaparkowanie też bez problemu. Dlatego jesteśmy wyszykowani godzinę przed startem. Objadam Krzyśka z banana a w ramach bonusa dostaję od niego jakiś żel Nutrenda na trasę.
Przez mikrofon zapowiadają, że dzisiaj gościem na Mazovii będzie Paula Gorycka. Mam nadzieję, że pojedzie Giga bo inaczej będę miała nędzny rating w open ;)
Idąc do sektorów spotykamy Krzycha, który wreszcie raczył zejść na niziny i odwiedzić Mazovię (tylko Golonka i Golonka... a schabowy gdzie?). Dobrze, jest nas z teamu co najmniej trójka dzisiaj, wpadnie trochę punktów drużynowych.
W moim sektorze (6) dzisiaj dość luźno, ale przerażenie ogarnia, jak się patrzy na piątkę. Dzikie tłumy, do tego stopnia, że ludzie nie mieszczą się w sektorze i część stoi poza barierką. Rozmawiam z jakimś gościem, bo zainteresowały mnie jego pancerzyki (ciekawe takie, kolorowe, koraliki, ładny bajer). Z kolei on wypytuje o Garmina. Gawędzimy chwilkę. W międzyczasie macha mi Tomek idąc do swojego sektora. Marek cyka nam kilka fotek i ucieka szukać Krzycha. Nie widzę go już potem, dopiero po maratonie. Jeszcze pozdrawia mnie gdzieś z boku Ela, która startuje z mojego sektora.
Nie lubię czekać na start. Tętno mi zawsze przed startem skacze do poziomu wyższego niż na wczorajszej wycieczce rowerowej :) Stoję w miarę z przodu, bo chcę dogonić dzisiaj piąty sektor. Zależy mi na dogonieniu Krzyśka i mojej bezpośredniej rywalki Doroty.
Może by tak jeszcze coś wszamać przed startem?
E... lepiej nie, bo to śmierdzi
Chwila skupienia
To nie mój kucyk, przysięgam!
Gdy jest ogłoszony start i przychodzi pora na sektor piąty, nasz sektor próbuje się przesunąć tradycyjnie do przodu, ale się musi powstrzymać bo piąty sektor jeszcze wchodzi z boku między barierki.
Wreszcie start. Na początku kawałek asfaltu, wyprzedzam prawie wszystkich z mojego sektora, którzy byli przede mną.
Idzie... idzie...!
I... poszła!
Zostaje tylko z przodu silna grupka 5 chłopaków, którym staram się trzymać na kole. Jednak chyba przesadziłam ze startem bo po chwili odpadam i kawałek mojego sektora mnie dogania.
Dzisiaj jakoś po drodze nie widzę znajomych koszulek. Hm. Pozmieniali sektory, czy co? Jest to całkiem prawdopodobne. Ja w każdym razie muszę sporo punktów sektorowych dzisiaj nazbierać, żeby móc startować na kolejnym maratonie z piątki. Kto by pomyślał, że będę kiedykolwiek o to zabiegać.
Odpoczywam trochę po postartowym sprincie i zaczynam odrabiać stratę, wyprzedzam sporo osób. Przez jakiś czas mam nadzieję, że jednak dogonię piąty sektor. Nawet przez chwilę wydaje mi się, że widzę z przodu Krzyśka. Doganiam go, ale to nie Krzysiek.
Trasa, dobrze określona przez kogoś z forum Mazovii. Podjazdy płasko-długie. Trasa płaska, mało techniczna. W sumie dość nieurozmaicona. Piachy, szutry, łąki. Najbardziej nie lubię tych łąk. Zaschnięte błotne muldy i potworna trzęsiawka. Nie umiem po czymś takim szybko jechać :(
Na pierwszym bufecie korzystam, że nie ma tłoku i łapię butelkę wody, wychłeptuję ją od razu.
Pić!
Gdzieś na trasie postanawiam sobie urozmaicić wyścig zaliczając kąpiel błotną. Próbuję ominąć niedużą błotnistą kałużę, ale koło osuwa się na mokrej trawie w koleinie obok. Ryms, całym impetem centralnie w błoto. Cały prawy bok usyfiony. Ramię, dłoń, biodro, cała noga. Mijający mnie bikerzy pytają, czy wszystko OK. Chwila kontroli, nie, nic się poważnego nie stało, ale niewygodnie jest jechać z chrupiącymi grudkami błota pomiędzy rękawiczką i palcami a chwytem kierownicy. Nie ma jak tego wytrzepać bo wilgotne błoto się tak łatwo nie wytrzepuje. Trzeba będzie poczekać aż wyschnie. Po jakimś czasie się orientuję, że mam obdrapany łokieć, ale to nic. Gorzej, że pewnie co najmniej minuta w plecy.
Po tej wywrotce, znowu dostaję kopa i w szale adrenaliny wyprzedzam.
Do pewnego momentu sądzę, że zaliczyłam największą kałużę na trasie, ale okazuje się, że jednak nie. Po drodze jest jedno większe błotko na całą szerokość trasy. Można by je przejechać, ale większość bikerów przede mną już złazi z rowerów, więc ja też jestem zmuszona przeprowadzić.
Niestety, nie na długo mi adrenaliny poglebowej. Gdzieś po 35 kilometrze odcina mi prąd. W dodatku w jednym miejscu, gdzie oznaczenie leżało na ziemi (być może ktoś je zerwał, być może wiatr), nie zauważam go i zamiast pojechać na rozstaju w lewo pod górkę, jadę prosto. Orientuje się szybko, że źle pojechałam, ale kolejne cenne chwile stracone.
Jedna ścieżka zarośnięta mocno po obu stronach młodymi brzózkami. W ramach pakietu Rawa-SPA, oprócz kąpieli błotnej organizator dostarczył również masaż witkami brzozowymi. :) Tylko sauny nie ma.
Dalej trochę się wlokę przez jakiś czas, ale w końcu przypominam sobie, że mam żel od Krzyśka. Wsysam go i po kilku kolejnych kilometrach zaczyna mi się lepiej jechać. Pod koniec trasy jeszcze zaliczamy fajny, nawet dość długi singielek, wyraźnie przygotowany przez chłopców downhillowców, bo są rampy, hopki i takie tam. Niestety, nie daje się go płynnie przebyć bo przede mną rowerzyści trochę marudzą :(
Okazuje się jednak, że trochę chyba za późno ten żel bo trasa nagle wraca w miejsce, gdzie odbiliśmy w miasteczka w las. Znaczy się do mety już niedaleko. Ostatnie kilometry jadę na maksa. Tu juz jest mało terenu a więcej szutrów, asfaltu i... ścieżka rowerowa.
W końcu wjeżdżam na metę, gdzie dopinguje mnie już Krzysiek, który przyjechał chwile przede mną. Sektory dzisiaj miały małe odległości pomiędzy startami więc tracę nadzieję, że go objechałam.
Niezawodolona
Spotykamy Marka, chwilę guzdramy się przy aucie.
W którymś momencie, ale już nie wiem dokładnie w którym, widzę wjeżdżającą na metę Che. Podczas finiszu wymienia się uprzejmościami z towarzyszącym jej bikerem ;)
Potem idziemy do biura zawodów. Niestety, coś nie bangla z wynikami. Nie ma części wyników, między innymi moich i Krzyśka. Pani z biura informuje, że część zawodników nie przejechała prawidłowo trasy, ale trwa wyjaśnianie.
Przy biurze zawodów poznaję Bikergonię, ale nie bardzo jestem komunikatywna bo trochę mnie niepokoi kwestia braku wyników.
No to nic, czekamy. Marek z Krzyśkiem idą umyć rowery. Ja idę pod prysznic bo jestem cała w błocie. Po drodze spotykam jakiegoś łysego typa ;) który pyta się jak poszło. Okazuje się, że to Arek. Nie poznałam go, bo zawsze coś ma na głowie a tym razem nic ;)
Prysznic jest ekstraeksluzywnym dalszym ciągiem Rawa-SPA. Jest koedukacyjny. Brak ciepłej wody a zimna woda jest tak zimna, że aż trzaska szkliwo na zębach. Ja jednak muszę się umyć bo Marek mnie będzie wlókł do domu za samochodem ;) Sauna, co ciekawe, też jest, niestety – zamknięta.
Po zniesieniu tortur w postaci lodowatych biczy wodnych, rozmawiam w szatni z dwoma dziewczynami. Pytam się o wyniki. Jedna, młoda, drobna laska mówi, że wygrała Mega z czasem 1:47 cośtam. No... nie powiem, ładny wynik.
Potem idę jeszcze raz do biura zawodów. Krzyśka wynik już jest, dojechał w 02:11:09. Mnie nadal nie ma, ale trwa sprawdzanie. Kilka minut czekania i dowiaduję się, że mam 02:13:46.
Jeszcze gdzieś w międzyczasie natrafiamy na Krzycha. On przyjechał sporo po nas, co mnie nieco dziwi. Dostaję poza tym esa z gratulacjami za czas od Tomka, którego też jakimś cudem objechałam. Ja rozumiem, poprzednio miał awarię, ale wymiana esemesów wyjaśnia, że nie miał żadnej awarii tym razem. Aż mi dziwnie, bo on z naszej całej „najstarszej” ekipy jest najlepszy. Musi mieć po prostu słabszy dzień.
Po sprawdzeniu wyników dobijamy się do bufetu. Ciasto się skończyło a izotonik jest ... wodą która leżała koło izotonika. Na szczęście ciasta po chwili jeszcze miła pani dokraja. Obżeramy się ciastem i otwieramy piwko, które przetrwało trudy podróży i kilka godzin leżenia w aucie na słońcu. Było w torbie termicznej, dobrze pozawijane w różne rzeczy i jest przyjemnie chłodne.
Po chwili dołącza do nas Arek i Che oraz Cons. Chwilkę sobie siedzimy, Che narzeka na ciepłe piwo Mazoviowe więc dostaje od nas chłodnego Żubra. Po czym oddala się na dekorację bo znowu zaliczyła podium.
W sumie to jestem niezadowolona. Krzysiek już za pierwszym podejściem zniweczył jeden z moich celów na sezon. Ale trudno, będę się starała go objechać w kolejnych zawodach. W końcu chodzi o to żeby gonić króliczka ;) Z pozycji w kategorii też jestem niezadowolona (6).
Po zawodach dowiaduję się, że Olaf też startował, ale się nie widzieliśmy. Fajnie, będzie dużo punktów dla teamu tym razem :)
W domu, kolejnego dnia, sprawdzam wyniki. Przy okazji okazuje się, jaki ze mnie matoł. Ta laska, z którą rozmawiałam w szatni po maratonie to była Paula Gorycka. Ale cóż w sumie to nie znam jej twarzy więc nie mogę do siebie mieć pretensji, że jej nie rozpoznałam.
Moja bezpośrednia rywalka do 3 miejsca nie jechała tego maratonu. Ma napisane „wycof.” A poza tym ma z niewiadomego powodu wpisany 7 sektor (?).
48 km (według organizatora 52 km), 02:13:46
Open: 19/38, rating dość niski – z powodów oczywistych
K3: 6/10, rating najwyższy z dotychczasowych
Awans do piątego sektora, uf.
Jako team awansowaliśmy na 69 miejsce :)
Po ochłonięciu dochodzę do wniosku, że jednak jestem zadowolona. Najlepsza moja średnia prędkość jak dotąd. Poza tym awans do piątki.
kadencja 81/124
KOW: 8 (1072)
Edit 14.06.2011
Piszą na forum Mazovii, że sporo osób wczoraj skróciło (nieświadomie) dystans. Było źle oznakowane w jakimśtam miejscu. Najpierw powinien być odjazd w prawo i ominięcie jakiejśtam ściezki łukiem a potem powrót na tę ścieżkę. Jeśli ktoś przegapił oznaczenie w prawo to mógł pojechać tą ścieżką po czym trafić na kolejne oznaczenia już po tym ominięciu. To ominięcie ponoć prowadziło downhillowym singletrackiem, którym jechałam więc wygląda na to, że nic nie ścięłam na trasie. Zresztą z porównania tracka z forum, który ponoć jest z prawidłowej trasy z moim też wynika, że pojechałam dobrze.
Przez mikrofon zapowiadają, że dzisiaj gościem na Mazovii będzie Paula Gorycka. Mam nadzieję, że pojedzie Giga bo inaczej będę miała nędzny rating w open ;)
Idąc do sektorów spotykamy Krzycha, który wreszcie raczył zejść na niziny i odwiedzić Mazovię (tylko Golonka i Golonka... a schabowy gdzie?). Dobrze, jest nas z teamu co najmniej trójka dzisiaj, wpadnie trochę punktów drużynowych.
W moim sektorze (6) dzisiaj dość luźno, ale przerażenie ogarnia, jak się patrzy na piątkę. Dzikie tłumy, do tego stopnia, że ludzie nie mieszczą się w sektorze i część stoi poza barierką. Rozmawiam z jakimś gościem, bo zainteresowały mnie jego pancerzyki (ciekawe takie, kolorowe, koraliki, ładny bajer). Z kolei on wypytuje o Garmina. Gawędzimy chwilkę. W międzyczasie macha mi Tomek idąc do swojego sektora. Marek cyka nam kilka fotek i ucieka szukać Krzycha. Nie widzę go już potem, dopiero po maratonie. Jeszcze pozdrawia mnie gdzieś z boku Ela, która startuje z mojego sektora.
Nie lubię czekać na start. Tętno mi zawsze przed startem skacze do poziomu wyższego niż na wczorajszej wycieczce rowerowej :) Stoję w miarę z przodu, bo chcę dogonić dzisiaj piąty sektor. Zależy mi na dogonieniu Krzyśka i mojej bezpośredniej rywalki Doroty.
Może by tak jeszcze coś wszamać przed startem?
E... lepiej nie, bo to śmierdzi
Chwila skupienia
To nie mój kucyk, przysięgam!
Gdy jest ogłoszony start i przychodzi pora na sektor piąty, nasz sektor próbuje się przesunąć tradycyjnie do przodu, ale się musi powstrzymać bo piąty sektor jeszcze wchodzi z boku między barierki.
Wreszcie start. Na początku kawałek asfaltu, wyprzedzam prawie wszystkich z mojego sektora, którzy byli przede mną.
Idzie... idzie...!
I... poszła!
Zostaje tylko z przodu silna grupka 5 chłopaków, którym staram się trzymać na kole. Jednak chyba przesadziłam ze startem bo po chwili odpadam i kawałek mojego sektora mnie dogania.
Dzisiaj jakoś po drodze nie widzę znajomych koszulek. Hm. Pozmieniali sektory, czy co? Jest to całkiem prawdopodobne. Ja w każdym razie muszę sporo punktów sektorowych dzisiaj nazbierać, żeby móc startować na kolejnym maratonie z piątki. Kto by pomyślał, że będę kiedykolwiek o to zabiegać.
Odpoczywam trochę po postartowym sprincie i zaczynam odrabiać stratę, wyprzedzam sporo osób. Przez jakiś czas mam nadzieję, że jednak dogonię piąty sektor. Nawet przez chwilę wydaje mi się, że widzę z przodu Krzyśka. Doganiam go, ale to nie Krzysiek.
Trasa, dobrze określona przez kogoś z forum Mazovii. Podjazdy płasko-długie. Trasa płaska, mało techniczna. W sumie dość nieurozmaicona. Piachy, szutry, łąki. Najbardziej nie lubię tych łąk. Zaschnięte błotne muldy i potworna trzęsiawka. Nie umiem po czymś takim szybko jechać :(
Na pierwszym bufecie korzystam, że nie ma tłoku i łapię butelkę wody, wychłeptuję ją od razu.
Pić!
Gdzieś na trasie postanawiam sobie urozmaicić wyścig zaliczając kąpiel błotną. Próbuję ominąć niedużą błotnistą kałużę, ale koło osuwa się na mokrej trawie w koleinie obok. Ryms, całym impetem centralnie w błoto. Cały prawy bok usyfiony. Ramię, dłoń, biodro, cała noga. Mijający mnie bikerzy pytają, czy wszystko OK. Chwila kontroli, nie, nic się poważnego nie stało, ale niewygodnie jest jechać z chrupiącymi grudkami błota pomiędzy rękawiczką i palcami a chwytem kierownicy. Nie ma jak tego wytrzepać bo wilgotne błoto się tak łatwo nie wytrzepuje. Trzeba będzie poczekać aż wyschnie. Po jakimś czasie się orientuję, że mam obdrapany łokieć, ale to nic. Gorzej, że pewnie co najmniej minuta w plecy.
Po tej wywrotce, znowu dostaję kopa i w szale adrenaliny wyprzedzam.
Do pewnego momentu sądzę, że zaliczyłam największą kałużę na trasie, ale okazuje się, że jednak nie. Po drodze jest jedno większe błotko na całą szerokość trasy. Można by je przejechać, ale większość bikerów przede mną już złazi z rowerów, więc ja też jestem zmuszona przeprowadzić.
Niestety, nie na długo mi adrenaliny poglebowej. Gdzieś po 35 kilometrze odcina mi prąd. W dodatku w jednym miejscu, gdzie oznaczenie leżało na ziemi (być może ktoś je zerwał, być może wiatr), nie zauważam go i zamiast pojechać na rozstaju w lewo pod górkę, jadę prosto. Orientuje się szybko, że źle pojechałam, ale kolejne cenne chwile stracone.
Jedna ścieżka zarośnięta mocno po obu stronach młodymi brzózkami. W ramach pakietu Rawa-SPA, oprócz kąpieli błotnej organizator dostarczył również masaż witkami brzozowymi. :) Tylko sauny nie ma.
Dalej trochę się wlokę przez jakiś czas, ale w końcu przypominam sobie, że mam żel od Krzyśka. Wsysam go i po kilku kolejnych kilometrach zaczyna mi się lepiej jechać. Pod koniec trasy jeszcze zaliczamy fajny, nawet dość długi singielek, wyraźnie przygotowany przez chłopców downhillowców, bo są rampy, hopki i takie tam. Niestety, nie daje się go płynnie przebyć bo przede mną rowerzyści trochę marudzą :(
Okazuje się jednak, że trochę chyba za późno ten żel bo trasa nagle wraca w miejsce, gdzie odbiliśmy w miasteczka w las. Znaczy się do mety już niedaleko. Ostatnie kilometry jadę na maksa. Tu juz jest mało terenu a więcej szutrów, asfaltu i... ścieżka rowerowa.
W końcu wjeżdżam na metę, gdzie dopinguje mnie już Krzysiek, który przyjechał chwile przede mną. Sektory dzisiaj miały małe odległości pomiędzy startami więc tracę nadzieję, że go objechałam.
Niezawodolona
Spotykamy Marka, chwilę guzdramy się przy aucie.
W którymś momencie, ale już nie wiem dokładnie w którym, widzę wjeżdżającą na metę Che. Podczas finiszu wymienia się uprzejmościami z towarzyszącym jej bikerem ;)
Potem idziemy do biura zawodów. Niestety, coś nie bangla z wynikami. Nie ma części wyników, między innymi moich i Krzyśka. Pani z biura informuje, że część zawodników nie przejechała prawidłowo trasy, ale trwa wyjaśnianie.
Przy biurze zawodów poznaję Bikergonię, ale nie bardzo jestem komunikatywna bo trochę mnie niepokoi kwestia braku wyników.
No to nic, czekamy. Marek z Krzyśkiem idą umyć rowery. Ja idę pod prysznic bo jestem cała w błocie. Po drodze spotykam jakiegoś łysego typa ;) który pyta się jak poszło. Okazuje się, że to Arek. Nie poznałam go, bo zawsze coś ma na głowie a tym razem nic ;)
Prysznic jest ekstraeksluzywnym dalszym ciągiem Rawa-SPA. Jest koedukacyjny. Brak ciepłej wody a zimna woda jest tak zimna, że aż trzaska szkliwo na zębach. Ja jednak muszę się umyć bo Marek mnie będzie wlókł do domu za samochodem ;) Sauna, co ciekawe, też jest, niestety – zamknięta.
Po zniesieniu tortur w postaci lodowatych biczy wodnych, rozmawiam w szatni z dwoma dziewczynami. Pytam się o wyniki. Jedna, młoda, drobna laska mówi, że wygrała Mega z czasem 1:47 cośtam. No... nie powiem, ładny wynik.
Potem idę jeszcze raz do biura zawodów. Krzyśka wynik już jest, dojechał w 02:11:09. Mnie nadal nie ma, ale trwa sprawdzanie. Kilka minut czekania i dowiaduję się, że mam 02:13:46.
Jeszcze gdzieś w międzyczasie natrafiamy na Krzycha. On przyjechał sporo po nas, co mnie nieco dziwi. Dostaję poza tym esa z gratulacjami za czas od Tomka, którego też jakimś cudem objechałam. Ja rozumiem, poprzednio miał awarię, ale wymiana esemesów wyjaśnia, że nie miał żadnej awarii tym razem. Aż mi dziwnie, bo on z naszej całej „najstarszej” ekipy jest najlepszy. Musi mieć po prostu słabszy dzień.
Po sprawdzeniu wyników dobijamy się do bufetu. Ciasto się skończyło a izotonik jest ... wodą która leżała koło izotonika. Na szczęście ciasta po chwili jeszcze miła pani dokraja. Obżeramy się ciastem i otwieramy piwko, które przetrwało trudy podróży i kilka godzin leżenia w aucie na słońcu. Było w torbie termicznej, dobrze pozawijane w różne rzeczy i jest przyjemnie chłodne.
Po chwili dołącza do nas Arek i Che oraz Cons. Chwilkę sobie siedzimy, Che narzeka na ciepłe piwo Mazoviowe więc dostaje od nas chłodnego Żubra. Po czym oddala się na dekorację bo znowu zaliczyła podium.
W sumie to jestem niezadowolona. Krzysiek już za pierwszym podejściem zniweczył jeden z moich celów na sezon. Ale trudno, będę się starała go objechać w kolejnych zawodach. W końcu chodzi o to żeby gonić króliczka ;) Z pozycji w kategorii też jestem niezadowolona (6).
Po zawodach dowiaduję się, że Olaf też startował, ale się nie widzieliśmy. Fajnie, będzie dużo punktów dla teamu tym razem :)
W domu, kolejnego dnia, sprawdzam wyniki. Przy okazji okazuje się, jaki ze mnie matoł. Ta laska, z którą rozmawiałam w szatni po maratonie to była Paula Gorycka. Ale cóż w sumie to nie znam jej twarzy więc nie mogę do siebie mieć pretensji, że jej nie rozpoznałam.
Moja bezpośrednia rywalka do 3 miejsca nie jechała tego maratonu. Ma napisane „wycof.” A poza tym ma z niewiadomego powodu wpisany 7 sektor (?).
48 km (według organizatora 52 km), 02:13:46
Open: 19/38, rating dość niski – z powodów oczywistych
K3: 6/10, rating najwyższy z dotychczasowych
Awans do piątego sektora, uf.
Jako team awansowaliśmy na 69 miejsce :)
Po ochłonięciu dochodzę do wniosku, że jednak jestem zadowolona. Najlepsza moja średnia prędkość jak dotąd. Poza tym awans do piątki.
kadencja 81/124
KOW: 8 (1072)
Edit 14.06.2011
Piszą na forum Mazovii, że sporo osób wczoraj skróciło (nieświadomie) dystans. Było źle oznakowane w jakimśtam miejscu. Najpierw powinien być odjazd w prawo i ominięcie jakiejśtam ściezki łukiem a potem powrót na tę ścieżkę. Jeśli ktoś przegapił oznaczenie w prawo to mógł pojechać tą ścieżką po czym trafić na kolejne oznaczenia już po tym ominięciu. To ominięcie ponoć prowadziło downhillowym singletrackiem, którym jechałam więc wygląda na to, że nic nie ścięłam na trasie. Zresztą z porównania tracka z forum, który ponoć jest z prawidłowej trasy z moim też wynika, że pojechałam dobrze.
Mazovia MTB Marathon Olsztyn - bez hamulców
Niedziela, 29 maja 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 58.00 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:49 | km/h: | 20.59 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 178178 ( 98%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Co tu dużo gadać, chyba po prostu zacznę od tego...
:D:D:D
W Olsztynie zalogowaliśmy się w sobotę. Mam tu rodzinę więc z noclegiem nie było problemu, a żeby było weselej to miejsce startu prawie pod domem :)
Zjedliśmy obiad u Cioci, pojechaliśmy do Planetarium a późne popołudnie spędziliśmy na "daczy". Na wieczór pojechaliśmy do pustego mieszkania Wujka (który akurat wybył na regaty).
Rano w niedzielę przyszła Ciocia. Zbieramy się i turlamy powoli na start. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie autem bo to naprawdę rzucik berecikiem z antenką.
Po drodze Ciocia opowiada nam o Stadionie Leśnym, gdzie ulokowało się miasteczko maratonowe. Był to niegdyś całkiem aktywny obiekt sportowy, była tu bieżnia i wszystko co trzeba. Teraz jest... łąka. Po stadionie ani śladu, aż trudno uwierzyć!
Na Stadionie atmosfera iście piknikowa, zresztą pogoda ładna i ciepło. Ponad sektorami startowymi na linach zjeżdżają amatorzy parków linowych, popisując się przed rzeszą zgromadzonych rowerzystów.
Zamieniam dwa słowa z Krzyśkiem przez telefon, bo jakoś się minęliśmy. Zapewnia mnie, że Go wyprzedzę ;)
Ustawiam się w swoim sektorze, w szóstce, w wysokiej, mokrej trawie. Przydałyby się kalosze. Sektor dalej stoi Agnieszka, chwilkę gawędzimy. Radzi mi, żeby błotko, które jest tuż po starcie objechać z lewej. Prawdę mówiąc nie wiem, jak to sobie wyobraża, bo w takiej ciżbie trudno jest wybrać sobie ścieżkę...
Start. Agnieszka zostaje jeszcze bo jej sektor startuje dopiero za chwilę.
Najpierw trzeba wyjechać ze Stadionu, z kotlinki, więc jest pod górkę. Faktycznie jest drobne błotko, ale pierwsze sektory je tak uklepały, że nie muszę się martwić, którędy przejechać. Jak się okazuje potem, to chyba jedyne błotko na całej trasie (nie licząc podmokłej łąki start/meta).
Jest dość duży kawałek pod górkę, na rozgrzewkę. Oj, myślę sobie, będzie ciężko...
Ale nie jest tak strasznie. Jedzie mi się całkiem nieźle. Ogólnie to spodziewałam się trudniejszej trasy a okazuje się dość łatwa.
Trasa, choć mocno pofałdowana, jest mało techniczna. Szerokie leśne drogi, szutry, fakt - ciągle pod górkę i z górki - ale żadnych utrudnień. Podjazdy łagodne, niektóre dość długie, ale większość podjeżdżam ze średniej tarczy.
Problemy sprawiają mi - prawie na samym początku - dwie wielkie łachy wilgotnego piachu. Jak zwykle nie starcza mi siły.
Potem już bez większych problemów. Jedzie mi się fajnie, lekko, na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach - nie tylko nie używam hamulców, ale nawet dokręcam! Chyba to pierwszy mój maraton, na którym w ten sposób jadę. Ale skoro usłyszałam ostatnio od Krzyśka, a potem ze dwa dni później od CheEvary że kto hamuje ten przegrywa... ;)
Na zjeździe szeroką szutrówką, gdzieś na 15-tym kilometrze doganiam znajomą sylwetkę. Krzysiek? EeEe?? Niemożliwe. Startował z piątki, więc chyba nie powinno Go tu być. Ale jednak to Krzysiek. Hm... coś się wlecze :) Rzucam mu, jak mnie kiedyś Damian: "Co to, spacerek?", coś tam krzyczy, chyba "A nie mówiłem?", ale szybko zostawiam go w tyle a w duszy gdzieś mi gra chichot zadowolenia. Od razu lepiej mi się jedzie.
Część trasy jadę w jakimś amoku, w ogóle nie pamiętam kawałka trasy. Wiem tylko, że przez jej większość wyprzedzam, wyprzedzam. Jeden jest tylko problem, bo strasznie chce mi się pić. Poprzedniego dnia piłam dużo, ale dzisiaj jest bardzo ciepło, w porównaniu do ostatnich dni. Na szczęście nie jest to wielki problem.
Na pierwszym bufecie łapię tylko batona i chowam go na później. Butelka izotona ze startu starcza mi do drugiego bufetu - tu wymieniam ją na nową. Mniej więcej tutaj też wciągam batona.
Na trzecim bufecie łapie kolejną butelkę i starcza mi picia prawie do mety.
Nawiasem mówiąc, jeden bufet (chyba trzeci, ale może to był drugi... nie wiem już) ciekawie usytuowany, bo tak:
Najpierw duuuży kawał asfaltu, w większości zjazd. Podczepiam się na koło jakiemuś gigowcowi i zapierniczamy w dół. Na jednym łuku trochę za szeroko wyjeżdżam, ale udaje mi się nie wylecieć z trasy, uff! Doganiam gigowca i jeszcze kawałek w dół. A potem trasa odbija ostro w prawo z asfaltu w kawałeczek szutrówki i nagle stromy podjazd po bruku i w dodatku na zakręcie... i tam właśnie przyczaił się bufet! No, nieźle... ledwo udało mi się złapać tę butelkę Powerade, a potem jeszcze dokończyć podjazd, trzymając ją trzema palcami prawej dłoni a pozostałymi palcami trzymając kierownicę i operując manetką... normalnie cyrkowa sztuczka :)
Po około 40 kilometrach czuję się już zmęczona, nie powiem. Podjazdy na coraz lżejszych przełożeniach, na szutrach i asfalcie też już nie tak chyżo. Jeden fajny podjazd odpuszczam sobie. Był do podjechania, fajny, techniczny (chyba jedyny techniczny podjazd na trasie), mocno korzenisty, niezbyt łagodny i stosunkowo długi, ale do podjechania. Jednak akurat wtedy dopadła mnie słabość psychiczna i wtuptałam na górę z rowerem na ramieniu.
Pokonał mnie jeszcze jeden podjazd, a właściwie jego część. Podobny trochę do jednego podjazdu w Chorzelach, ale łagodniejszy trochę. Próbuję go podjechać. Udaje się gdzieś do 2/3 ale potem wymiękam, siły nie starcza. Jakiś rowerzysta człapiący obok rzuca: "Wow, nieźle, respect!". Fakt, sama też jestem zadowolona, że aż tyle tego udało mi się wjechać, mimo zmęczenia.
Przez całą trasę widzę te same koszulki, chyba jadę w jakiejś grupie równej. Czasem oni z przodu, czasem ja. Zwłaszcza ścigam się z jedną dziewczyną ale okazuje się, że ona skręca na giga.
Gdzieś na asfaltowo-szutrowym kawałku siadam na kole jakiemuś całkiem nieźle jadącemu gościowi. Przez jakiś czas mnie ciągnie, więc daję zmianę. Chyba jednak za szybką tę zmianę dałam bo po chwili odpadł. Z jednej strony to mile połechtało moje ego. Z drugiej, szkoda bo przydałby się ktoś do jechania na zmiany :)
Końcówka chyba najfajniejsza, bardziej singletrackowa, trochę więcej korzeni i techniczne sigletrackowe zjazdy. Przy końcowym zjeździe na stadion stoją ludzie i krzyczą "Ostrożnie, bo zjazd trudny, ostrożnie, powoli!". No to trochę się spietrałam... ale patrzę... eee...? Gdzie ten trudny zjazd? Rety, trudniejsze zjazdy to zaliczam na treningach WKK. Ten tutaj to pikuś. Fakt, singletrackowy, stosunkowo piaszczysty i z progami. No i co z tego...?
Zjechanie z niego sprawiło mi jedynie przyjemność :)
Wjeżdżam wreszcie na stadion, a tam Marek i Ciocia drą się jak opętani i dopingują!
Ale tu akurat muszę uważać bo jest podmokło, mokra, śliska trawa i ostry zakręt o 180 stopni. Pokonuję go spokojnie bo nikogo za mną nie ma, nie ma z kim się ścigać na mecie. Trasa była, jak widać, dość selektywna.
Mam jakiś obłędny czas, Garmin pokazuje 02:49, nawet jeśli to tylko 58 km (a nie 61 jak widniało na bramce startowej ani 64 jak org podaje teraz na stronie), to i tak jest mega wypas!
Na mecie zatrzymuję Garmina
Stoimy chwilę z Markiem i Ciocią, Marek przyniósł izotona, pomarańcze i ciasto. Pierwszy raz chyba nie mam ochoty na ciasto, jestem zbułowana na maksa.
Niedługo widzę na mecie Krzyśka. Macham. Przyjechał jakieś 5 minut po mnie. Upiaszczony strasznie. Zaczepił rogiem od kierownicy o jakieś drzewo i się wysypał na zjeździe. Uf, dobrze, że się nic nie stało poważnego. Zaraz też podchodzą do nas Krzyśka rodzice, z którymi przyjechał.
Krzysiek wpada na pomysł, że można zobaczyć wyniki w biurze zawodów, no to idziemy.
I tu, nieskromnie powiem, że kurna spodziewałam się dzisiaj trzeciego miejsca. Naprawdę. Nie wiem dlaczego i skąd, ale podświadomie wiedziałam, że ono będzie. Nie stresowałam się dzisiejszymi zawodami prawie w ogóle (przed każdymi poprzednimi w tym roku miałam niezłego nerwa). I wiedziałam, że wyprzedzę Krzyśka. Po prostu tak i już.
Heh.
No dobra, to do rzeczy:
02:49:01
open 12/29
K3 3/9
Skoczyłam w generalce na poz. 9 a w K3 na 1 :D:D
Edit 10.06.2011
O, załapałam się na filmik, ale czad :D
<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs"> <embed src="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>mniej więcej w 6:40 minucie :)
kadencja 75/115
KOW: 8 (1352)
:D:D:D
W Olsztynie zalogowaliśmy się w sobotę. Mam tu rodzinę więc z noclegiem nie było problemu, a żeby było weselej to miejsce startu prawie pod domem :)
Zjedliśmy obiad u Cioci, pojechaliśmy do Planetarium a późne popołudnie spędziliśmy na "daczy". Na wieczór pojechaliśmy do pustego mieszkania Wujka (który akurat wybył na regaty).
Rano w niedzielę przyszła Ciocia. Zbieramy się i turlamy powoli na start. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie autem bo to naprawdę rzucik berecikiem z antenką.
Po drodze Ciocia opowiada nam o Stadionie Leśnym, gdzie ulokowało się miasteczko maratonowe. Był to niegdyś całkiem aktywny obiekt sportowy, była tu bieżnia i wszystko co trzeba. Teraz jest... łąka. Po stadionie ani śladu, aż trudno uwierzyć!
Na Stadionie atmosfera iście piknikowa, zresztą pogoda ładna i ciepło. Ponad sektorami startowymi na linach zjeżdżają amatorzy parków linowych, popisując się przed rzeszą zgromadzonych rowerzystów.
Zamieniam dwa słowa z Krzyśkiem przez telefon, bo jakoś się minęliśmy. Zapewnia mnie, że Go wyprzedzę ;)
Ustawiam się w swoim sektorze, w szóstce, w wysokiej, mokrej trawie. Przydałyby się kalosze. Sektor dalej stoi Agnieszka, chwilkę gawędzimy. Radzi mi, żeby błotko, które jest tuż po starcie objechać z lewej. Prawdę mówiąc nie wiem, jak to sobie wyobraża, bo w takiej ciżbie trudno jest wybrać sobie ścieżkę...
Start. Agnieszka zostaje jeszcze bo jej sektor startuje dopiero za chwilę.
Najpierw trzeba wyjechać ze Stadionu, z kotlinki, więc jest pod górkę. Faktycznie jest drobne błotko, ale pierwsze sektory je tak uklepały, że nie muszę się martwić, którędy przejechać. Jak się okazuje potem, to chyba jedyne błotko na całej trasie (nie licząc podmokłej łąki start/meta).
Jest dość duży kawałek pod górkę, na rozgrzewkę. Oj, myślę sobie, będzie ciężko...
Ale nie jest tak strasznie. Jedzie mi się całkiem nieźle. Ogólnie to spodziewałam się trudniejszej trasy a okazuje się dość łatwa.
Trasa, choć mocno pofałdowana, jest mało techniczna. Szerokie leśne drogi, szutry, fakt - ciągle pod górkę i z górki - ale żadnych utrudnień. Podjazdy łagodne, niektóre dość długie, ale większość podjeżdżam ze średniej tarczy.
Problemy sprawiają mi - prawie na samym początku - dwie wielkie łachy wilgotnego piachu. Jak zwykle nie starcza mi siły.
Potem już bez większych problemów. Jedzie mi się fajnie, lekko, na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach - nie tylko nie używam hamulców, ale nawet dokręcam! Chyba to pierwszy mój maraton, na którym w ten sposób jadę. Ale skoro usłyszałam ostatnio od Krzyśka, a potem ze dwa dni później od CheEvary że kto hamuje ten przegrywa... ;)
Na zjeździe szeroką szutrówką, gdzieś na 15-tym kilometrze doganiam znajomą sylwetkę. Krzysiek? EeEe?? Niemożliwe. Startował z piątki, więc chyba nie powinno Go tu być. Ale jednak to Krzysiek. Hm... coś się wlecze :) Rzucam mu, jak mnie kiedyś Damian: "Co to, spacerek?", coś tam krzyczy, chyba "A nie mówiłem?", ale szybko zostawiam go w tyle a w duszy gdzieś mi gra chichot zadowolenia. Od razu lepiej mi się jedzie.
Część trasy jadę w jakimś amoku, w ogóle nie pamiętam kawałka trasy. Wiem tylko, że przez jej większość wyprzedzam, wyprzedzam. Jeden jest tylko problem, bo strasznie chce mi się pić. Poprzedniego dnia piłam dużo, ale dzisiaj jest bardzo ciepło, w porównaniu do ostatnich dni. Na szczęście nie jest to wielki problem.
Na pierwszym bufecie łapię tylko batona i chowam go na później. Butelka izotona ze startu starcza mi do drugiego bufetu - tu wymieniam ją na nową. Mniej więcej tutaj też wciągam batona.
Na trzecim bufecie łapie kolejną butelkę i starcza mi picia prawie do mety.
Nawiasem mówiąc, jeden bufet (chyba trzeci, ale może to był drugi... nie wiem już) ciekawie usytuowany, bo tak:
Najpierw duuuży kawał asfaltu, w większości zjazd. Podczepiam się na koło jakiemuś gigowcowi i zapierniczamy w dół. Na jednym łuku trochę za szeroko wyjeżdżam, ale udaje mi się nie wylecieć z trasy, uff! Doganiam gigowca i jeszcze kawałek w dół. A potem trasa odbija ostro w prawo z asfaltu w kawałeczek szutrówki i nagle stromy podjazd po bruku i w dodatku na zakręcie... i tam właśnie przyczaił się bufet! No, nieźle... ledwo udało mi się złapać tę butelkę Powerade, a potem jeszcze dokończyć podjazd, trzymając ją trzema palcami prawej dłoni a pozostałymi palcami trzymając kierownicę i operując manetką... normalnie cyrkowa sztuczka :)
Po około 40 kilometrach czuję się już zmęczona, nie powiem. Podjazdy na coraz lżejszych przełożeniach, na szutrach i asfalcie też już nie tak chyżo. Jeden fajny podjazd odpuszczam sobie. Był do podjechania, fajny, techniczny (chyba jedyny techniczny podjazd na trasie), mocno korzenisty, niezbyt łagodny i stosunkowo długi, ale do podjechania. Jednak akurat wtedy dopadła mnie słabość psychiczna i wtuptałam na górę z rowerem na ramieniu.
Pokonał mnie jeszcze jeden podjazd, a właściwie jego część. Podobny trochę do jednego podjazdu w Chorzelach, ale łagodniejszy trochę. Próbuję go podjechać. Udaje się gdzieś do 2/3 ale potem wymiękam, siły nie starcza. Jakiś rowerzysta człapiący obok rzuca: "Wow, nieźle, respect!". Fakt, sama też jestem zadowolona, że aż tyle tego udało mi się wjechać, mimo zmęczenia.
Przez całą trasę widzę te same koszulki, chyba jadę w jakiejś grupie równej. Czasem oni z przodu, czasem ja. Zwłaszcza ścigam się z jedną dziewczyną ale okazuje się, że ona skręca na giga.
Gdzieś na asfaltowo-szutrowym kawałku siadam na kole jakiemuś całkiem nieźle jadącemu gościowi. Przez jakiś czas mnie ciągnie, więc daję zmianę. Chyba jednak za szybką tę zmianę dałam bo po chwili odpadł. Z jednej strony to mile połechtało moje ego. Z drugiej, szkoda bo przydałby się ktoś do jechania na zmiany :)
Końcówka chyba najfajniejsza, bardziej singletrackowa, trochę więcej korzeni i techniczne sigletrackowe zjazdy. Przy końcowym zjeździe na stadion stoją ludzie i krzyczą "Ostrożnie, bo zjazd trudny, ostrożnie, powoli!". No to trochę się spietrałam... ale patrzę... eee...? Gdzie ten trudny zjazd? Rety, trudniejsze zjazdy to zaliczam na treningach WKK. Ten tutaj to pikuś. Fakt, singletrackowy, stosunkowo piaszczysty i z progami. No i co z tego...?
Zjechanie z niego sprawiło mi jedynie przyjemność :)
Wjeżdżam wreszcie na stadion, a tam Marek i Ciocia drą się jak opętani i dopingują!
Ale tu akurat muszę uważać bo jest podmokło, mokra, śliska trawa i ostry zakręt o 180 stopni. Pokonuję go spokojnie bo nikogo za mną nie ma, nie ma z kim się ścigać na mecie. Trasa była, jak widać, dość selektywna.
Mam jakiś obłędny czas, Garmin pokazuje 02:49, nawet jeśli to tylko 58 km (a nie 61 jak widniało na bramce startowej ani 64 jak org podaje teraz na stronie), to i tak jest mega wypas!
Na mecie zatrzymuję Garmina
Stoimy chwilę z Markiem i Ciocią, Marek przyniósł izotona, pomarańcze i ciasto. Pierwszy raz chyba nie mam ochoty na ciasto, jestem zbułowana na maksa.
Niedługo widzę na mecie Krzyśka. Macham. Przyjechał jakieś 5 minut po mnie. Upiaszczony strasznie. Zaczepił rogiem od kierownicy o jakieś drzewo i się wysypał na zjeździe. Uf, dobrze, że się nic nie stało poważnego. Zaraz też podchodzą do nas Krzyśka rodzice, z którymi przyjechał.
Krzysiek wpada na pomysł, że można zobaczyć wyniki w biurze zawodów, no to idziemy.
I tu, nieskromnie powiem, że kurna spodziewałam się dzisiaj trzeciego miejsca. Naprawdę. Nie wiem dlaczego i skąd, ale podświadomie wiedziałam, że ono będzie. Nie stresowałam się dzisiejszymi zawodami prawie w ogóle (przed każdymi poprzednimi w tym roku miałam niezłego nerwa). I wiedziałam, że wyprzedzę Krzyśka. Po prostu tak i już.
Heh.
No dobra, to do rzeczy:
02:49:01
open 12/29
K3 3/9
Skoczyłam w generalce na poz. 9 a w K3 na 1 :D:D
Edit 10.06.2011
O, załapałam się na filmik, ale czad :D
<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs"> <embed src="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>mniej więcej w 6:40 minucie :)
kadencja 75/115
KOW: 8 (1352)
Mazovia MTB Marathon Legionowo - i znów bez pudła
Niedziela, 15 maja 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 48.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 02:15 | km/h: | 21.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 176176 ( 97%) | HRavg | 165( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dwa dni bez roweru... bez biegania... bez siłki... ani w ogóle bez większych wysiłków. No dzisiaj to po prostu moje nogi rwały się do jazdy. Postanowiłam objechać wszystkich. Nie wyszło mi to co prawda do końca ;) ale i tak było fajnie.
Wygląda na to, że coraz więcej mam znajomych rowerowych. Kilka osób dzisiaj przed startem podeszło do mnie, żeby się przywitać. Agnieszka z mężem, jedna laska z treningów WKK, której imienia nie pomnę, Arek. Spotkaliśmy z Markiem również Tomka, oczywiście nie mogło zabraknąć Krzyśka. Gdzieś w piątym sektorze Marek wypatrzył też Che. Nie ma chyba Olafa, chociaż miał się pojawić. Nie ma też Krzycha, który dzisiaj walczy u Golonki. Życzę mu, żeby wreszcie udało mu się dojechać bez awarii :)
Wczoraj byłam jakaś mocno zestresowana dzisiejszym startem, ale dzisiaj już na luzie. Tętno sporo niższe, niż przed kilkoma ostatnimi zawodami. Niestety, pada coraz mocniej. Ale przynajmniej jest ciepło. Nie mam wątpliwości, czy jechać "na krótko".
Wygląda na to, że frekwencja nie jest zbyt wielka, chyba aura wystraszyła niedzielnych Mazoviowiczów.
Jadę dzisiaj z 7 sektora, nie ma akurat w nim żadnej znajomej osoby.
Po starcie kręci mi się fajnie, gładko, ale nie do końca tak, jakbym chciała. Jednak tempo jest niezłe. Raczej wyprzedzam.
Trasa fajna, szybka. Mało asfaltu, trochę szutrów, dużo cudownych leśnych singletracków. Zwłaszcza urzekł mnie singletrack gdzieś już pod koniec dystansu, w postaci wijącej się, esowatej, wąskiej, zarośniętej krzaczorami ścieżki. Wprost przecudne miejsce.
Łapię nieco pietra, że zmyliłam trasę bo w pewnym momencie widzę, że robimy pętlę. Niedużą, ale pętlę. Reszta zawodników koło mnie nie wykazuje jednak oznak zdenerwowania, więc chyba tak ma być.
Potem jeszcze jedna pętla, większa, ale tu już zakładam z góry, że tak ma byc.
Trochę technicznych podjazdów, na jednym takim stromszym i usianym korzeniami, gdzieś z boku słyszę "Cześć Marta!". Nie poznaję po głosie, więc pytam kto to, bo już ten głos jest z tyłu. Okazuje się, że to Tomek. Potem na mecie wyjaśnia, że miał awarię - łańcuch spadł i się zakleszczył. Nie mógł go wyciągnąć. Jednak w tym momencie trochę się cieszę, że jestem przed nim ;) To oznacza, że doganiam piąty sektor :)
Niedługo potem felerny, a może wręcz przeciwnie, podjazd. Piaszczysty, korzenisty. Gość przede mną nie daje rady, zaczyna kręcić ósemki na zbyt niskim biegu. Krzyczę do niego "Jechać, jechać!", jednak on się zatrzymuje a ja nie zdążam wyhamować i zaliczam glebę na bok, centralnie biodrem na jakiś obrzydliwy, wystający, wielki, twardy korzeń. Biodro, łokieć, lewe kolano, ała. Trudno, wytaszczam rower z dziury i zaraz jest zjazd.
Napisałam, że podjazd felerny a może przeciwnie - felerny no bo się wywróciłam i trochę potłukłam. Jednak, chyba po tym dostaję zastrzyk adrenaliny bo nagle mam atak speeda. Olśniewa mnie i łapię FLOW.
Dalej już jedzie mi się wprost cudownie, ścieżka płynie, kaemy uciekają, wyprzedzam sporo osób.
Po drodze zaczepia mnie jakaś dziewczyna, Magda. Pyta, czy ja to ja ;) I pyta, czy znam Damiana. Chwilkę jedziemy razem, rozmawiając, potem gdzieś mi ucieka. Jednak po kilku kilometrach chyba ją mijam, złapała gumę.
Pada coraz bardziej, dobrze, że już niedaleko do mety. Chociaż w sumie ten deszczyk przyjemnie chłodzi w trakcie jazdy. Jadę dzisiaj na maksa, uda ledwo zipią, dodatkowe chłodzenie mile widziane.
Pod koniec blokuje mnie na łasze piachu rowerzystka, która zaraz potem próbuje się ze mną ścigać. O, niedoczekanie. Nie umiesz takiej małej łachy piachu przejechać to ja się nie dam wyprzedzić ;) Mijam ją, ale mnie goni. Wyprzedza mnie na jakimś podjeździe ale dochodzę ją na ostatnich kilometrach przed metą i wyprzedzam, nie ma tak dobrze ;) Wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika na asfalcie przed metą, ale on na ostatnich metrach włącza turbołydę i nagle wypruwa zza mnie tak szybko, że odpuszczam sobie gonienie go :)
Za metą stoję sobie chwilkę, gdy dojeżdża Tomek. Jest też Krzysiek, który przyjechał 3 minuty przede mną. Cholera, a miałam się mu nie dać dzisiaj :)
Marek niedługo potem do nas dołącza, z torbą z ciuchami na przebranie. Śmieje się ze mnie, bo jestem cała utytłana błotem :)
Bufet, altacet w sprayu na obite biodro, chwilkę gadamy. Idziemy z Tomkiem zobaczyć wyniki, ale jeszcze nas nie ma, dopiero ci, co 1:53 jechali :) Ale oglądam listę... nie ma żadnej dziewczyny na tej liście! Więc, mam może szanse na jakieś dobre miejsce w klasyfikacji :)
Rozstajemy się z Tomkiem i Krzyśkiem, Marek idzie umyć mój rower, ja idę umyć siebie :)
W międzyczasie przychodzi sms:
02:15:08, Open 17/33, K3 4/8. Znowu czwarta, a niech to.
Edit:
Awans do 6 sektora :)
O kurczę, w generalce przesunęłam się o 3 oczka do góry w open (12/360) i o oczko w K3 (2/25)
:D:D:D
KOW: 8
obciążenie: 1080
Wygląda na to, że coraz więcej mam znajomych rowerowych. Kilka osób dzisiaj przed startem podeszło do mnie, żeby się przywitać. Agnieszka z mężem, jedna laska z treningów WKK, której imienia nie pomnę, Arek. Spotkaliśmy z Markiem również Tomka, oczywiście nie mogło zabraknąć Krzyśka. Gdzieś w piątym sektorze Marek wypatrzył też Che. Nie ma chyba Olafa, chociaż miał się pojawić. Nie ma też Krzycha, który dzisiaj walczy u Golonki. Życzę mu, żeby wreszcie udało mu się dojechać bez awarii :)
Wczoraj byłam jakaś mocno zestresowana dzisiejszym startem, ale dzisiaj już na luzie. Tętno sporo niższe, niż przed kilkoma ostatnimi zawodami. Niestety, pada coraz mocniej. Ale przynajmniej jest ciepło. Nie mam wątpliwości, czy jechać "na krótko".
Wygląda na to, że frekwencja nie jest zbyt wielka, chyba aura wystraszyła niedzielnych Mazoviowiczów.
Jadę dzisiaj z 7 sektora, nie ma akurat w nim żadnej znajomej osoby.
Po starcie kręci mi się fajnie, gładko, ale nie do końca tak, jakbym chciała. Jednak tempo jest niezłe. Raczej wyprzedzam.
Trasa fajna, szybka. Mało asfaltu, trochę szutrów, dużo cudownych leśnych singletracków. Zwłaszcza urzekł mnie singletrack gdzieś już pod koniec dystansu, w postaci wijącej się, esowatej, wąskiej, zarośniętej krzaczorami ścieżki. Wprost przecudne miejsce.
Łapię nieco pietra, że zmyliłam trasę bo w pewnym momencie widzę, że robimy pętlę. Niedużą, ale pętlę. Reszta zawodników koło mnie nie wykazuje jednak oznak zdenerwowania, więc chyba tak ma być.
Potem jeszcze jedna pętla, większa, ale tu już zakładam z góry, że tak ma byc.
Trochę technicznych podjazdów, na jednym takim stromszym i usianym korzeniami, gdzieś z boku słyszę "Cześć Marta!". Nie poznaję po głosie, więc pytam kto to, bo już ten głos jest z tyłu. Okazuje się, że to Tomek. Potem na mecie wyjaśnia, że miał awarię - łańcuch spadł i się zakleszczył. Nie mógł go wyciągnąć. Jednak w tym momencie trochę się cieszę, że jestem przed nim ;) To oznacza, że doganiam piąty sektor :)
Niedługo potem felerny, a może wręcz przeciwnie, podjazd. Piaszczysty, korzenisty. Gość przede mną nie daje rady, zaczyna kręcić ósemki na zbyt niskim biegu. Krzyczę do niego "Jechać, jechać!", jednak on się zatrzymuje a ja nie zdążam wyhamować i zaliczam glebę na bok, centralnie biodrem na jakiś obrzydliwy, wystający, wielki, twardy korzeń. Biodro, łokieć, lewe kolano, ała. Trudno, wytaszczam rower z dziury i zaraz jest zjazd.
Napisałam, że podjazd felerny a może przeciwnie - felerny no bo się wywróciłam i trochę potłukłam. Jednak, chyba po tym dostaję zastrzyk adrenaliny bo nagle mam atak speeda. Olśniewa mnie i łapię FLOW.
Dalej już jedzie mi się wprost cudownie, ścieżka płynie, kaemy uciekają, wyprzedzam sporo osób.
Po drodze zaczepia mnie jakaś dziewczyna, Magda. Pyta, czy ja to ja ;) I pyta, czy znam Damiana. Chwilkę jedziemy razem, rozmawiając, potem gdzieś mi ucieka. Jednak po kilku kilometrach chyba ją mijam, złapała gumę.
Pada coraz bardziej, dobrze, że już niedaleko do mety. Chociaż w sumie ten deszczyk przyjemnie chłodzi w trakcie jazdy. Jadę dzisiaj na maksa, uda ledwo zipią, dodatkowe chłodzenie mile widziane.
Pod koniec blokuje mnie na łasze piachu rowerzystka, która zaraz potem próbuje się ze mną ścigać. O, niedoczekanie. Nie umiesz takiej małej łachy piachu przejechać to ja się nie dam wyprzedzić ;) Mijam ją, ale mnie goni. Wyprzedza mnie na jakimś podjeździe ale dochodzę ją na ostatnich kilometrach przed metą i wyprzedzam, nie ma tak dobrze ;) Wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika na asfalcie przed metą, ale on na ostatnich metrach włącza turbołydę i nagle wypruwa zza mnie tak szybko, że odpuszczam sobie gonienie go :)
Za metą stoję sobie chwilkę, gdy dojeżdża Tomek. Jest też Krzysiek, który przyjechał 3 minuty przede mną. Cholera, a miałam się mu nie dać dzisiaj :)
Marek niedługo potem do nas dołącza, z torbą z ciuchami na przebranie. Śmieje się ze mnie, bo jestem cała utytłana błotem :)
Bufet, altacet w sprayu na obite biodro, chwilkę gadamy. Idziemy z Tomkiem zobaczyć wyniki, ale jeszcze nas nie ma, dopiero ci, co 1:53 jechali :) Ale oglądam listę... nie ma żadnej dziewczyny na tej liście! Więc, mam może szanse na jakieś dobre miejsce w klasyfikacji :)
Rozstajemy się z Tomkiem i Krzyśkiem, Marek idzie umyć mój rower, ja idę umyć siebie :)
W międzyczasie przychodzi sms:
02:15:08, Open 17/33, K3 4/8. Znowu czwarta, a niech to.
Edit:
Awans do 6 sektora :)
O kurczę, w generalce przesunęłam się o 3 oczka do góry w open (12/360) i o oczko w K3 (2/25)
:D:D:D
KOW: 8
obciążenie: 1080
Mazovia MTB Marathon Sierpc - nudno i potwornie zimno
Wtorek, 3 maja 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 45.00 | Czas: | 02:47 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 172172 ( 95%) | HRavg | 158( 87%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
No ja pierniczę... W zasadzie tylko to mi się nasuwa po dzisiejszych zawodach.
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.
... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.
... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336
Mazovia MTB Marathon Chorzele - 1:17 minuty do podium
Niedziela, 17 kwietnia 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 60.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 03:17 | km/h: | 18.27 |
Pr. maks.: | 41.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 179179 ( 99%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | 2548kcal | Podjazdy: | 504m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj późno wróciliśmy i nie miałam już siły pisać. Dzisiaj pewnie już nie napiszę wszystkiego, co bym chciała, bo połowy trasy i połowy emocji nie pamiętam ;) Adrenalina zeszła.
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576