Mazovia MTB Marathon Ełk / Gwiazda Mazurska etap I - ogień w nogach
Sobota, 13 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 53.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 23.21 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Długi weekend postanowiliśmy z Markiem trochę przedłużyć więc logujemy się w Szeligach k/Ełku już dzień wcześniej. Od razu mówię, hotelu Gryfia-Mazur w Szeligach nie polecam.
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
komentarze
Gdybym jechała następne etapy, pierwszego dnia byłabym nawalona jak tylko połowa worka z gwoździami:)))
CheEvara - 13:36 środa, 24 sierpnia 2011 | linkuj
Nie zdezerterowałam, bo przy ognisku byłam do ciężkich godzin nocnych. Co prawda nawalona jak worek gwoździ, ale byłam!:D
CheEvara - 11:54 środa, 24 sierpnia 2011 | linkuj
Wow :-O Faktycznie podpadli. Cóż, niby prywatne, a dalej państwowym zalatuje. BTW za Gierka kazaliby Ci się cieszyć, że masz wodę w kranie :-D
Pozdrawiam RoboD - 11:04 środa, 17 sierpnia 2011 | linkuj
Pozdrawiam RoboD - 11:04 środa, 17 sierpnia 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!