Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
MTB Cross Maraton Kielce Bike Expo
Sobota, 23 września 2017 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi, >50 km
Km: | 51.22 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:18 | km/h: | 11.91 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
No przecież wiedziałam, że tak będzie. Łudziłam się, że nie, ale przecież musiało.
Być zarąbiście błotniście.
No bo przecież ciągle ostatnio leje, nie mogło być inaczej.
Jadę do tych Kielc bo pamiętam, że w Kielcach była świetna trasa, poza tym ciekawi mnie, jak zostało rozwiązane połączenie naszego cyklu z cyklem BikeMaraton na tej edycji. Jadę i cały czas trochę mam nadzieję, że jak dojadę na miejsce to okaże się, że leje deszcz. Wtedy, podobnie jak bodajże dwa lata temu na kieleckiej edycji PolandBike, po prostu oleję maraton i pójdę połazić po targach ;)
Niestety, nie leje. Nawet w sumie jest dość przyjemnie, choć pochmurnie. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, jadę.
fot. Fotomaraton.pl
Bez problemu i bez kolejki odbieram dość bogaty pakiet BM, w nim fajna koszulka (potem okazuje się, że wzięłam zbyt małą, szkoda trochę). Jadę z numerem i czipem BM. Na terenie targów mnóstwo ludzi, na samym ŚLR byłoby pewnie ze 4 razy mniej zawodników. Już w miasteczku startowym jest dużo błota więc mam pewną przygrywkę do tego, co będzie na trasie. Mam przydzielony dość wysoki sektor ale nie ma już czasu na przesunięcia, trudno - myślę sobie - najwyżej będą mnie musieli objeżdżać. Staję z boku przy wejściu do sektora, który już jest zapełniony więc nie bardzo da się wepchać. Sektory będą puszczane co jakiś czas więc wejdę sobie jak zacznie się przesuwać. Gdzieś tam miga mi znajoma twarz ale nie ma jak pogadać. Tuż przed startem spada kilka kropel deszczu, ale skoro już stoję w pełnym rynsztunku to teraz nie będę się wycofywać.
fot. Kasia Rokosz
Po wyjechaniu z terenu targów dość duży kawał asfaltem, co nietypowe dla ŚLR, ale pewnie poszedł jakiś kompromis z organizatorami BM a może inaczej się nie dało... Po wjechaniu w szutrową drogę widzę stojącą z boku Mirrę. Wrzeszczy do mnie "Martaaaaa, jedzieeeeesz!" ;)
Pierwsza godzina dość płaska, niewymagająca. Mało elementów technicznych, mało podjazdów. Tętno dobre, dość szybko się rozkręcam i jedzie mi się całkiem dobrze. O dziwo, nie wyprzedza mnie aż tak wielu zawodników, jak przewidywałam. Jest błoto. Mniejsze lub większe - niektóre kawałki są tylko "ślapkowate", inne zaś to naprawdę głębokie błotne spa. Nie pada, ubranie dobrane idealnie - nie jest mi gorąco ani nie marznę.
fot. Fotomaraton.pl
Pierwszy poważniejszy podjazd dopiero gdzieś na 17tym kilometrze i pnie się o około 130m do góry na 3km. Całkiem fajnie mi się go podjeżdża, pod szczytem prawie dochodzę do HRmax ;) Potem dość szybki, dwukilometrowy zjazd, o prawie tyle samo. Potem jeszcze kilka trochę mniejszych wspinek i zjazdów aż do 33go kilometra. Ten fragment trasy biegnie zasadniczo ciut wyżej niż początek trasy i jest momentami fantastycznie techniczny, trochę singla, trochę skałek, niestety - w kilku miejscach nieco dla mnie zbyt trudny do przejechania i czasem muszę podprowadzić rower. Ten odcinek, choć o wiele bardziej suchy niż wcześniejszy, jest też zdecydowanie bardziej męczący i gdzieś po drugiej godzinie jazdy zaczynam trochę "odpadać". Kolejne kilka kilometrów to zjazd w dół i parę mniejszych hopek, które już przejeżdżam ze zdecydowanie mniejszym animuszem. Tutaj też, prawdopodobnie w wyniku zmęczenia, zaliczam dwie niegroźne gleby. Obie bardzo podobne - przednie koło zassane w błotną pułapkę i "plask" na lewy bok. Po pierwszej wywrotce mam tylko ubłoconą rękawiczkę i kierownicę ale po drugiej - cały lewy bok mam w błocie.
fot. Fotomaraton.pl
Na ostatnim, półgodzinnym odcinku po łąkowych muldach, cierpię już katusze i z utęsknieniem wyglądam mety. Myślę sobie, jak to byłoby cudownie zabić GITa tępym nożem i przypominam sobie rozmowę, którą odbyłam z mężem wczoraj: "O, jak fajnie, miało być 51 km a będzie tylko 49" - "A co ci za różnica, te 2km?". Otóż... jest różnica, zwłaszcza jeśli z zapowiadanych 49 jednak robi się jednak 51 i jedziesz już piątą godzinę, myśląc tylko, jakim wymyślnym sposobem zarżniesz organizatora.
fot. Fotomaraton.pl
Wjeżdżam na metę kompletnie wypluta po prawie 4h20, a miało być tak pięknie... Jestem ostatnia w kategorii i przedostatnia wśród kobiet, jednak po ostatnich porażkach już się na to naszykowałam psychicznie i przełykam tę gorzką pigułkę bez większych emocji.
Na zimnym bufecie niewiele zostało, ciepłego nie mogę znaleźć. Kręcę się, trochę chyba oszołomiona, nie wiem co ze sobą zrobić. Ubłocona idę do hali, gdzie ma się odbyć dekoracja, bez sensu... idę szukać myjki. Znajduję, zimnym karcherem myję sobie nogę a potem dopiero zauważam toitoiowe prysznice. !!!!! Prysznice!!!! W dodatku z CIEPŁĄ WODĄ! :D:D:D:D
Może nie jest zbyt komfortowo ale daje się normalnie umyć - trochę żałuję, że nie mam żelu pod prysznic ale na ŚLR nie wożę bo nie ma takich luksusów i żel jest zbędny bo i tak nie ma go gdzie wykorzystać. Dobrze, że chociaż ręcznik mam. Uszczęśliwiona prysznicem wracam do domu, głodna... więc oczywiście po drodze zaliczam Mac'a w Radomiu ;)
Być zarąbiście błotniście.
No bo przecież ciągle ostatnio leje, nie mogło być inaczej.
Jadę do tych Kielc bo pamiętam, że w Kielcach była świetna trasa, poza tym ciekawi mnie, jak zostało rozwiązane połączenie naszego cyklu z cyklem BikeMaraton na tej edycji. Jadę i cały czas trochę mam nadzieję, że jak dojadę na miejsce to okaże się, że leje deszcz. Wtedy, podobnie jak bodajże dwa lata temu na kieleckiej edycji PolandBike, po prostu oleję maraton i pójdę połazić po targach ;)
Niestety, nie leje. Nawet w sumie jest dość przyjemnie, choć pochmurnie. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, jadę.
fot. Fotomaraton.pl
Bez problemu i bez kolejki odbieram dość bogaty pakiet BM, w nim fajna koszulka (potem okazuje się, że wzięłam zbyt małą, szkoda trochę). Jadę z numerem i czipem BM. Na terenie targów mnóstwo ludzi, na samym ŚLR byłoby pewnie ze 4 razy mniej zawodników. Już w miasteczku startowym jest dużo błota więc mam pewną przygrywkę do tego, co będzie na trasie. Mam przydzielony dość wysoki sektor ale nie ma już czasu na przesunięcia, trudno - myślę sobie - najwyżej będą mnie musieli objeżdżać. Staję z boku przy wejściu do sektora, który już jest zapełniony więc nie bardzo da się wepchać. Sektory będą puszczane co jakiś czas więc wejdę sobie jak zacznie się przesuwać. Gdzieś tam miga mi znajoma twarz ale nie ma jak pogadać. Tuż przed startem spada kilka kropel deszczu, ale skoro już stoję w pełnym rynsztunku to teraz nie będę się wycofywać.
fot. Kasia Rokosz
Po wyjechaniu z terenu targów dość duży kawał asfaltem, co nietypowe dla ŚLR, ale pewnie poszedł jakiś kompromis z organizatorami BM a może inaczej się nie dało... Po wjechaniu w szutrową drogę widzę stojącą z boku Mirrę. Wrzeszczy do mnie "Martaaaaa, jedzieeeeesz!" ;)
Pierwsza godzina dość płaska, niewymagająca. Mało elementów technicznych, mało podjazdów. Tętno dobre, dość szybko się rozkręcam i jedzie mi się całkiem dobrze. O dziwo, nie wyprzedza mnie aż tak wielu zawodników, jak przewidywałam. Jest błoto. Mniejsze lub większe - niektóre kawałki są tylko "ślapkowate", inne zaś to naprawdę głębokie błotne spa. Nie pada, ubranie dobrane idealnie - nie jest mi gorąco ani nie marznę.
fot. Fotomaraton.pl
Pierwszy poważniejszy podjazd dopiero gdzieś na 17tym kilometrze i pnie się o około 130m do góry na 3km. Całkiem fajnie mi się go podjeżdża, pod szczytem prawie dochodzę do HRmax ;) Potem dość szybki, dwukilometrowy zjazd, o prawie tyle samo. Potem jeszcze kilka trochę mniejszych wspinek i zjazdów aż do 33go kilometra. Ten fragment trasy biegnie zasadniczo ciut wyżej niż początek trasy i jest momentami fantastycznie techniczny, trochę singla, trochę skałek, niestety - w kilku miejscach nieco dla mnie zbyt trudny do przejechania i czasem muszę podprowadzić rower. Ten odcinek, choć o wiele bardziej suchy niż wcześniejszy, jest też zdecydowanie bardziej męczący i gdzieś po drugiej godzinie jazdy zaczynam trochę "odpadać". Kolejne kilka kilometrów to zjazd w dół i parę mniejszych hopek, które już przejeżdżam ze zdecydowanie mniejszym animuszem. Tutaj też, prawdopodobnie w wyniku zmęczenia, zaliczam dwie niegroźne gleby. Obie bardzo podobne - przednie koło zassane w błotną pułapkę i "plask" na lewy bok. Po pierwszej wywrotce mam tylko ubłoconą rękawiczkę i kierownicę ale po drugiej - cały lewy bok mam w błocie.
fot. Fotomaraton.pl
Na ostatnim, półgodzinnym odcinku po łąkowych muldach, cierpię już katusze i z utęsknieniem wyglądam mety. Myślę sobie, jak to byłoby cudownie zabić GITa tępym nożem i przypominam sobie rozmowę, którą odbyłam z mężem wczoraj: "O, jak fajnie, miało być 51 km a będzie tylko 49" - "A co ci za różnica, te 2km?". Otóż... jest różnica, zwłaszcza jeśli z zapowiadanych 49 jednak robi się jednak 51 i jedziesz już piątą godzinę, myśląc tylko, jakim wymyślnym sposobem zarżniesz organizatora.
fot. Fotomaraton.pl
Wjeżdżam na metę kompletnie wypluta po prawie 4h20, a miało być tak pięknie... Jestem ostatnia w kategorii i przedostatnia wśród kobiet, jednak po ostatnich porażkach już się na to naszykowałam psychicznie i przełykam tę gorzką pigułkę bez większych emocji.
Na zimnym bufecie niewiele zostało, ciepłego nie mogę znaleźć. Kręcę się, trochę chyba oszołomiona, nie wiem co ze sobą zrobić. Ubłocona idę do hali, gdzie ma się odbyć dekoracja, bez sensu... idę szukać myjki. Znajduję, zimnym karcherem myję sobie nogę a potem dopiero zauważam toitoiowe prysznice. !!!!! Prysznice!!!! W dodatku z CIEPŁĄ WODĄ! :D:D:D:D
Może nie jest zbyt komfortowo ale daje się normalnie umyć - trochę żałuję, że nie mam żelu pod prysznic ale na ŚLR nie wożę bo nie ma takich luksusów i żel jest zbędny bo i tak nie ma go gdzie wykorzystać. Dobrze, że chociaż ręcznik mam. Uszczęśliwiona prysznicem wracam do domu, głodna... więc oczywiście po drodze zaliczam Mac'a w Radomiu ;)
MTB Cross Maraton Masłów
Niedziela, 10 września 2017 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 41.03 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:06 | km/h: | 10.01 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyznam, że sporo sobie obiecywałam po tej trasie, choć z mapki wynikało, że została ona mocno zmodyfikowana w porównaniu do zeszłorocznej. W zeszłym roku, mimo wcześniejszych ulew, na trasie było raczej sucho (aż do momentu, kiedy zaczęło padać) i jechało mi się bardzo dobrze. Poza tym zapamiętałam, że było bardzo widokowo.
fot. MTB Cross Maraton
Pogoda dziś zgoła odmienna od zeszłorocznej. Cieplutko i słonecznie. Niestety, od samego początku jedzie mi się nie za dobrze, ale jeszcze jako-tako. Jak zwykle na ŚLR, trasa mega urokliwa, niektóre miejsca zaś przyprawiają o dreszczyk, tak jak fragment poprowadzony skrajem skarpy na jakąś wodą.
Niestety, w okolicach połowy trasy zaliczam dość poważną glebę na zjeździe, który okazuje się być dla mnie trudniejszy, niż wyglądał z góry. Mój upadek na kamienie wyglądał na tyle poważnie, że fotograf (chyba) stojący na dole, dłuższą chwilę stoi przy mnie, po tym jak się podniosłam, pytając, czy wszystkie kości mam całe. Majtam rękami, łokciami, ramionami - chyba nic sobie nie zrobiłam na szczęście.
fot. MTB Cross Maraton
Po ochłonięciu ruszam dalej w dół, już nieco łagodniejszym zjazdem, zastanawiając się cały czas, co mi brzęczy w rowerze - coś się musiało ułamać czy poluzować. Dopiero po kilku minutach dalszej jazdy orientuję się, że pękła obudowa manetki od amortyzatora i jedna z dwóch dźwigienek blokady. Niestety, przez to amor pozostaje w pozycji zablokowanej i nie ma jak go odblokować. No cóż, nie raz jechałam na zblokowanym (bo np. zapomniałam odblokować po asfalcie). Komfortowo może nie będzie ale da się jechać.
fot. Jacek Gałczyński
fot. Paweł Wężyk
Po glebie jedzie mi się jednak jeszcze gorzej niż przedtem. Włącza mi się tryb rekreacyjny i czuję się mocno zmęczona. Mam nadzieję na odpoczynek na ostatnich 10km, które według mapy są zasadniczo w dół, ale ten fragment okazuje się bardzo błotnisty. Dużo tutaj z buta, męczę się i przeklinam, mam ochotę się rozpłakać ze złości na siebie samą. Na szczęście tym razem organizator potraktował dystans w przeciwną stronę niż rok temu - tzn. skrócił trasę. Morale jednak w końcówce zdecydowanie na minusie tak, że znowu pobeczałam się na mecie, jak jakaś nastka.
fot. MTB Cross Maraton
Choć, tak samo jak w zeszłym roku, kończę piąta, tym razem nie jestem zadowolona a raczej zrozpaczona, Zdecydowanie to nie jest mój sezon.
fot. MTB Cross Maraton
fot. MTB Cross Maraton
Pogoda dziś zgoła odmienna od zeszłorocznej. Cieplutko i słonecznie. Niestety, od samego początku jedzie mi się nie za dobrze, ale jeszcze jako-tako. Jak zwykle na ŚLR, trasa mega urokliwa, niektóre miejsca zaś przyprawiają o dreszczyk, tak jak fragment poprowadzony skrajem skarpy na jakąś wodą.
Niestety, w okolicach połowy trasy zaliczam dość poważną glebę na zjeździe, który okazuje się być dla mnie trudniejszy, niż wyglądał z góry. Mój upadek na kamienie wyglądał na tyle poważnie, że fotograf (chyba) stojący na dole, dłuższą chwilę stoi przy mnie, po tym jak się podniosłam, pytając, czy wszystkie kości mam całe. Majtam rękami, łokciami, ramionami - chyba nic sobie nie zrobiłam na szczęście.
fot. MTB Cross Maraton
Po ochłonięciu ruszam dalej w dół, już nieco łagodniejszym zjazdem, zastanawiając się cały czas, co mi brzęczy w rowerze - coś się musiało ułamać czy poluzować. Dopiero po kilku minutach dalszej jazdy orientuję się, że pękła obudowa manetki od amortyzatora i jedna z dwóch dźwigienek blokady. Niestety, przez to amor pozostaje w pozycji zablokowanej i nie ma jak go odblokować. No cóż, nie raz jechałam na zblokowanym (bo np. zapomniałam odblokować po asfalcie). Komfortowo może nie będzie ale da się jechać.
fot. Jacek Gałczyński
fot. Paweł Wężyk
Po glebie jedzie mi się jednak jeszcze gorzej niż przedtem. Włącza mi się tryb rekreacyjny i czuję się mocno zmęczona. Mam nadzieję na odpoczynek na ostatnich 10km, które według mapy są zasadniczo w dół, ale ten fragment okazuje się bardzo błotnisty. Dużo tutaj z buta, męczę się i przeklinam, mam ochotę się rozpłakać ze złości na siebie samą. Na szczęście tym razem organizator potraktował dystans w przeciwną stronę niż rok temu - tzn. skrócił trasę. Morale jednak w końcówce zdecydowanie na minusie tak, że znowu pobeczałam się na mecie, jak jakaś nastka.
fot. MTB Cross Maraton
Choć, tak samo jak w zeszłym roku, kończę piąta, tym razem nie jestem zadowolona a raczej zrozpaczona, Zdecydowanie to nie jest mój sezon.
fot. MTB Cross Maraton
Tour de Pologne amatorów
Piątek, 4 sierpnia 2017 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 57.96 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:56 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak to dobrze, kiedy ma się start wyścigu 2,5km od domu i nie trzeba się z wyra zrywać. Choć tym razem i tak wstaję na budzik z dwóch względów. Po pierwsze - start wyścigu jest dość wcześnie, bo o 9:40, oczywiście trzeba być ciut wcześniej, żeby się ustawić w sektorze. Po drugie, przecież nie będę jadła śniadania przed samym wyścigiem bo po pierwszych 20minutach je zwrócę ;)
Więc tak czy siak wstaję na tyle wcześnie, żeby śniadanie się przyjęło. Szykuję się nieśpiesznie, spokojnie sprawdzam:
- izotonik w małym bidonie - jest
- piciopolewka (określenie Baby na Rowerze tak mi się spodobało, że postanowiłam je zaanektować - piciopolewka jest to woda do picia i do polewania się) w dużym bidonie - jest
- Camel - jest
- żele - są
- batony - są
- numer startowy - jest. Fajnie, że numer jest na kierownicę, dzięki temu mogę zabrać też torebkę podsiodłową z narzędziami i dętką.
- upał - będzie na pewno.
Camel dodaje mi 2kg masy ale przy tym upale chyba wolę mieć zapas wody, niż drobny zysk w postaci mniejszej masy na podjazdach - tym bardziej, że bufet jest daleko na trasie. Zresztą ma to tę zaletę, że nie muszę wszystkiego upychać w kieszonkach, np. telefonu i dokumentów, które lepiej, żeby były jednak w plecaku. Wkładam tam też batony bo one są tylko na wszelki wypadek - nie planuję ich jeść podczas wyścigu.
Na dole, w centrum Bukowiny, dzikie tłumy. Dostanie się do Termy to lawirowanie pomiędzy kolarzami i spacerowiczami. Nie dojeżdżam na sam dół, staję na parkingu przy Termie i zastanawiam się co dalej. Staję koło jakiejś dziewczyny na góralu i nawiązuję rozmowę. Aż do startu potem trzymamy się razem, nawet w krzaki idziemy razem ;) Kasia (przed zeszłorocznym TRR także poznałam pewną Kasię, chyba mam do Kaś szczęście) na codzień się nie ściga ale ma ambitny plan na dojechanie w pierwszej 20 i czas ~2:30. Ja, znając swój wyniki z tegorocznego TRR, będę zadowolona jak zmieszczę się w 3h i jeśli przejadę wszystko w siodle.
Ustawiamy się w czymś, co przypomina grupę ustawioną w sektorze, w cieniu, i sobie tam zadowolone stoimy ale okazuje się, że to jest kolejka do wejścia do sektorów ;) Efekt jest taki, że jesteśmy zmuszone ustawić się w bodajże 14 (chyba przedostatnim) sektorze. Przyjmując, że w sektorze mieści się ~100 osób to jesteśmy gdzieś z tysiącczterysetne w kolejce do startu ;) [ponoć wystartowało około 2500 osób więc w sektorach musiało być o wiele więcej ludzi upchnięte więc byłyśmy zapewne coś dwutysięczne z hakiem w kolejce do startu]. Niestety, tutaj stoimy w słońcu i czekamy na puszczenie naszego sektora. Sektory są chyba puszczane co 2 minuty więc trochę od tej 9:40 postoimy.
Tutaj nie słychać nawet spikera więc nie wiemy, czy start w ogóle następuje o tej 9:40 czy się opóźnia. W każdym razie w pewnym momencie zaczynamy się przesuwać powoli do przodu i pod górę (Terma jest w "dołku") i finalnie nasz rzeczywisty start następuje dopiero ponad 40 minut później. Mocno nas to ogranicza w limicie czasowym (meta zostanie zamknięta o 13:15).
Życzymy sobie z Kasią powodzenia i rozstajemy zaraz za linią startu.
fot. BikeLife.pl
Pierwsze 2km są lekko pod górę, w stronę Głodówki. Jadę spokojnie, własnym tempem, raczej mnie ludzie wyprzedzają tutaj. Do Głodówki nie dojeżdżamy, odbijamy z tej drogi w lewo na Brzegi. Stąd około 5km w dół, w to mi graj - teraz ja wyprzedzam. Wydaje się, że zjeżdżanie na szosie to moja specjalność, na zjeździe zawsze wyprzedzam dużo osób, nawet w deszczu. Ale wszystko co piękne musi się skończyć, tak też ten zjazd kończy się podjazdem, którym straszyła mnie już Baba na Rowerze, czyli Rzepiska. 4km sztywnego, trzymającego podjazdu z 500-metrową ścianeczką o nachyleniu 13% gdzieś w połowie. Na tej ścianeczce dostaję zawału i spadam z roweru ;) No dobra, żartuję, nie spadam - ale nie daję rady dalej jechać z kadencją poniżej 40 i tętnem sporo powyżej progu. Jednak widzę, ze dwie czy trzy osoby, które przy tej kadencji zatrzymują się, nie zdążają wypiąć i pierdut!
Ponieważ to pierwszy poważny podjazd na trasie, jest tu jeszcze tłok. Prowadzący rowery są proszeni o wędrówkę po prawej stronie, aby jadący mogli jechać. Ja oczywiście też zaraz schodzę na prawo ale najpierw obserwuję przede mną brzuchacza, który pieni się, że ktoś przed nim się zatrzymał. Brzuchacz przez to też się zatrzymał i wyglebił się bo nie zdążył się wypiąć. Wstaje, przeklina jak woźnica wiozący gnój, krzyczy na tego biedaka, który przed nim się zatrzymał, jakby co najmniej tym zatrzymaniem się ten gość odebrał mu podium. Rzuca mięsem już na wszystkich dookoła a reszta zaczyna mu odpowiadać i również przeklinać, że blokuje. Ja pier... Walka o złote kalesony, pełna kultura. Czegoś takiego to chyba na żadnym wyścigu jeszcze nie widziałam.
Stoję chwilę z boku i czekam, aż serducho mi się uspokoi. Ponieważ brzuchacz koło mnie próbuje poprawić ustawienie przekrzywionego siodła, użyczam mu klucza (a co, chamką nie będę, skoro mam to pożyczę, nie muszę być jak ta cała reszta dookoła).
Po przejściu około 200m, na końcowym fragmencie podjazdu wsiadam i podjeżdżam. Na górze otwieram gębę z zachwytu bo rozciąga się stąd przewspaniały widok na słowacką część Tatr. Coś wspaniałego! Szkoda, że muszę jechać dalej. Odpoczywam a potem znów skupiam się na kierownicy bo teraz najprzyjemniejsza część wyścigu czyli około 18km zasadniczo w dół, przez Trybsz, z jakimiś względnie małymi hopkami po drodze. Znów tutaj dużo ludzi wyprzedzam (poza hopkami).
fot. BikeLife.pl
Od około 30 kilometra zaczyna się powolna wspinka do mety. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, nie jest to wspinka zbyt jednolita. Najpierw 4km z Gronkowa do Szaflar z lekkim nachyleniem, spoko. Łapię się tutaj z jakimś gościem, przez jakiś czas współpracujemy ale nie zjeżdża zbyt szybko więc na następującym potem krótkim zjeździe rozstajemy się. Potem znów 4km podjazdu ale ostatni kilometr trochę stromszy. Znowu tutaj przez chwilę za kimś jadę. I znów krótki zjazd.
Wreszcie docieram do Białego Dunajca i tutaj zaczyna się gwóźdź programu, czyli około 7km w górę ze wzrastającym stopniowo nachyleniem. Pierwsze 2km dość płaskie, potem nachylenie wzrasta do 4%. Potem jest chwila oddechu a następnie mega rypnięcie, czyli 2 km ze średnim nachyleniem 9%, przy czym z tego połowa ma nachylenie 14-15%, jest kilka fragmentów powyżej 20% a przez moment jest nawet 27%! Ściana Bukovina, czyli słynny podjazd na Gliczarów. Podjazd, który bardzo chciałam przejechać, nie przejść. Pierwsze, największe nastromienie, udaje mi się pokonać. Jestem tak skupiona na powolnym pedałowaniu, że nie zauważam ogromnej ilości kibiców, którzy stoją tutaj wzdłuż szosy i krzyczą, klaszczą, kręcą kołatkami, dzwonią dzwonkami i drą się ile siły w płuchach. Zauważam ich dopiero, kiedy schodzę z roweru trochę wyżej, na drugim mocno nastromionym odcinku. Na ten nie starcza mi już siły, ale dzięki zejściu z roweru, na te dosłownie 50m, widzę ten niesamowity doping.
fot. Fotki Pijącego
Dopingowani są wszyscy, ci jadący i ci idący, a nawet ci, którzy padli na poboczu ;) Doping powoduje, że zaraz jak tylko mijam stromiznę, wsiadam znów na rower i do bramy oznaczającej górską premię na dzisiejszym odcinku prawdziwego TdP, docieram nawet w dość szybkim tempie na rowerze. Tutaj fajnie jest usłyszeć gdzieś z boku "patrz, laska dobrze jedzie! dajesz, dajesz!". Tutaj nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Doping czyni cuda, a może to po prostu kwestia zdecydowanie mniej nachylonego podjazdu pod szczytem ;) Nie wiem, grunt, że mam to już za sobą.
fot. BikeLife.pl
Na górze jest bufet. Masa ludzi i bałagan, nie widać gdzie jest woda, gdzie izotonik i nie widać czy jest cokolwiek do jedzenia. Dobieram wodę do bukłaka i łapię jeszcze na "odjezdnym" jedną butelkę wody i wypijam większość duszkiem, resztę wylewam sobie na głowę.
Wreszcie znowu zjazd do Leśnicy, niedługi, zaledwie 2 minuty, ale daje chwilę wytchnienia. Potem kolejna wspinka. Tylko 2km ale po Gliczarowie jadę tam już jak mucha w smole. Znam ten odcinek, jechałam nim tego dnia, którego przyjechałam do Bukowiny. Po dojechaniu na górę droga nie prowadzi prosto do mety, tylko odbija w lewo, trasą którą jechałam w przeciwnym kierunku - Rusiński Wierch i zjazd do drogi na Białkę. Jest to szybki, wąski i stromy zjazd, nie da się tu odpocząć. Trzeba cały czas pilnować kierownicy. Poza tym asfalt jest dość nierówny. Mimo to i tak znowu wyprzedzam kilka osób.
Po zjechaniu na dół czeka mnie już tylko jeden, ostatni, ale wcale nie najłatwiejszy podjazd. 4km ze średnim nachyleniem 5%. Prowadzi on już do samej mety. Są tu miejsca nieco stromsze ale są też takie, gdzie można trochę odpocząć. Ja już jak koń, który poczuł stajnię. Może nie jadę w jakimś zawrotnym tempie ale czuję, że wróciło mi trochę siły. Jadę, nawet tutaj jeszcze kilka osób wyprzedzam. Dużo ludzi stoi wzdłuż trasy, podają wodę, polewają. Zresztą w ogóle na całej trasie było sporo kibiców. W Białym Dunajcu i w Szaflarach chyba szczególnie. Wszędzie stali ludzie gotowi podać wodę, gdzieniegdzie polewali z butelek albo z węża. W jednym miejscu jakaś pani polała mnie tak lodowatą wodą, że aż mi zęby ścierpły ;)
fot. BikeLife.pl
Wjeżdżam na metę, której prawie nie widać zza tłumu ludzi. Właściwie to nie wiem w którym dokładnie miejscu jest meta bo są dwie bramy. Spiker na starcie coś mówił, że jedna jest nasza a druga zawodowców ale po prawie 3h w tym upale już nie pamiętam, która. Przebicie się do Termy za metą graniczy z cudem, trzeba chyba być wężem, żeby się prześlizgnąć do miasteczka zawodów pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi tutaj. Większość z nich prawdopodobnie czeka już na start dzisiejszego etapu prawdziwego TdP, który ma nastąpić niebawem.
fot. BikeLife.pl
W miasteczku zawodów bałagan, nikt nic nie wie, wyniki pojawiają się i znikają, bufet jest marny, wody mało. Nie bawię więc tutaj długo, zjadam tylko makaron (ohyda) wracam do kwatery ogarnąć się i odpocząć.
Tyle wrażeń z wyścigu. Zajęte miejsce dalekie, ale też nie spodziewałam się bliskiego. Czas i średnia mniej więcej w przewidywanych ramach. Szkoda, że nie udało mi się przejechać w siodle całości. Muszę tę trasę powtórzyć i zmierzyć się ponownie z Rzepiską i Gliczarowem, ale na pewno nie zrobię tego w ramach tego wyścigu. A dlaczego? O tym poniżej.
O organizacji słów parę czyli dlaczego nie zamierzam powtarzać startu w Tour de Pologne Amatorów.
Wydawałoby się, że wyścig takiej rangi powinien być zorganizowany na tip top. Zwłaszcza, w kontekście tego, kto go organizuje, w kontekście tego, że jest on imprezą towarzyszącą zawodowemu wyścigowi Tour de Pologne oraz w kontekście stosunkowo wysokiego wpisowego. Oraz, w kontekście frekwencji. Organizator z takim zapleczem budżetowym jak p. Lang, powinien tutaj pokazać klasę i wygrać w cuglach jeśli chodzi o jakość organizacji.
Niestety, o ile trasa tegorocznego wyścigu amatorów była doskonała, o tyle nie mogę tego samego powiedzieć o organizacji. Poniżej wypunktuję wszystko, co mi się nie podobało.
1) Na początek - brak oznaczeń, gdzie jest biuro zawodów. Oczywiście, można sobie sprawdzić na Googlu gdzie jest Terma Bukovina, ale nawet na ulicy wiodącej do samej termy i w jej obszarze nie było żadnych oznaczeń - tylko jakieś lakoniczne znaczki "akredytacja" oraz "H" czyli wyraźnie oznaczenia dla ekip zawodowców i prasy.
2) Jeden bufet, OK, ale DLACZEGO DOPIERO ZA GLICZAROWEM??? Czyli na 44,5 kilometrze, z trasy, która liczyła sobie kilometrów prawie 60. Czyli o wiele dalej niż 2/3 trasy. W ten upał, dotrwanie do bufetu bez posiadania dodatkowego zasobnika z wodą musiało być nie lada wyczynem, zwłaszcza dla osób z wyższych kategorii wiekowych lub wagowych.
3) Bufet bałaganiarski i chaotyczny. Podobno gdzieś były banany ale ja nie zauważyłam żeby gdzieś były, czy cokolwiek innego do zjedzenia. Chyba była tylko woda (aczkolwiek nie wykluczam, że w tym bałaganie również nie zauważyłam stoiska z izotonikiem).
4) Start z 14 sektora to było prawie 40 minut w plecy do limitu czasu, na szczęście to nie był dla mnie akurat problem ale dla wielu osób zapewne był. Dlatego limit czasu generalnie należy uznać za dość wyśrubowany. O ile rozumiem pobudki (start zawodowców), o tyle współczuję osobom które się zarżnęły, żeby się w tym limicie zmieścić.
5) Brak zimnego bufetu na mecie oraz stoiska, gdzie można byłoby się napić do woli (!!!), chociaż wody, już nie wspomnę o izotoniku. Butelki (0,5L) wydzielane na kartki, jak za komuny (!!!). Makaron bardzo niesmaczny, choć to akurat ocena subiektywna, może komuś smakował.
6) Brak wyników, sms dostałam bardzo późno, na mecie nie szło się nic dowiedzieć bo wyniki pojawiły się na kartkach a potem znikły.
7) Podobno medal dla każdego uczestnika (za udział) był w pakiecie startowym, o czym dowiedziałam się tuż przed startem od Kasi. Niestety pani, która mi wydała woreczek z podstawowym pakietem startowym nie powiedziała mi o tym, że w oddzielnym miejscu odbiera się medal więc nie wiedziałam o tym, że mam jeszcze po niego gdzieś pójść - więc medalu nie mam. Zresztą co to w ogóle za zwyczaj, żeby medale dawać przed startem???
8) W związku z pkt 7 próbowałam się na mecie dowiedzieć, czy jest szansa żeby jednak dostać ten medal. Niestety, nie było kogo się o to zapytać na mecie bo nie widziałam nikogo, poza służbami porządkowymi, fotografami i paniami na bufecie, kto mógłby coś wiedzieć na ten temat.
9) Brak dekoracji (choćby wręczenia symbolicznych medali albo pucharków) w kategoriach. Nie, żebym się spodziewała akurat zająć miejsce na pudle, niemniej jednak w świetle innych wyścigów, w których brałam udział, jest to przysłowiowa "żenua". Nawet w lokalnym ogórku w Gassach, z frekwencją 200 osób, była dekoracja kategorii.
10) Mało fotografów i płatne zdjęcia. Z jednej strony to rozumiem, nie raz się z czymś takim spotkałam, jest to normą na przykład na imprezach biegowych, z drugiej jednak strony, raczej rzadko się zdarza na wyścigach kolarskich. Na większości tras, gdzie się ścigam, stoją fotografowie amatorzy i udostępniają zdjęcia wszystkim chętnym za free. Prawie zawsze są fotografie od organizatora, może nie najwyższych lotów czasem, ale są. Zdarza się, że są fotografowie zawodowi, jak np. p. Bubniak (<3 Tatra Road Race) lub p. Świderski (<3 PolandBike), których zdjęcia dosłownie "urywają dupę". Niektórzy z nich udostępniają zdjęcia w mniejszej rozdzielczości, natomiast jeśli chce się takie zdjęcie mieć na ścianie to już trzeba zapłacić. Uważam, że to jest fair. Z powyższych względów jestem niezmiernie wdzięczna osobie o sympatycznej ksywie "Fotki Pijącego" za nieodpłatne udostępnienie uczestnikom TdPA zdjęć z najstromszego kawałka podjazdu na Gliczarów, zaś za pozostałe zdjęcia musiałam, niestety, zapłacić. Są fajne, nie ukrywam, ale przy wysokości wpisowego na ten wyścig oraz ogólnie zdupnej organizacji, odbieram to jako naciąganie.
Żeby nie było, że tylko narzekam, to trasę wyścigu oceniam w samych superlatywach. Trasa świetna, ciekawa, o całkowicie odmiennej charakterystyce niż TRR (oczywiście nie twierdzę, że trasa TRR nie była ciekawa, była po prostu inna; swoją drogą interesujące, że tu się daje wykroić tak diametralnie różne trasy). Zabezpieczenie trasy na TIP TOP - dobre oznaczenia, dużo służb porządkowych, "gębowe" i wizualne (machanie rękami) sygnały, że trzeba zwolnić bo niebezpiecznie, i chyba zamknięty ruch na całej trasie? Bo poza karetkami i wozami Mavica chyba nie widziałam żadnego samochodu, który by mnie wyprzedzał lub mijał. Wozy Mavica podobno nie pełniły tylko funkcji dekoracyjnej, tylko były faktycznie wozami technicznymi. Bardzo dużo kibiców na trasie, wspaniały doping. W wielu miejscach podawali zawodnikom wodę albo polewali nią (co zapewne niektórym uratowało życie w związku z powyżej wymienionym pkt 2). Doping na Gliczarowie był nieprawdopodobny, coś takiego przeżyłam chyba pierwszy raz w życiu. Pozytywnie oceniam także pakiet startowy, był dość bogaty. Oczywiście sporo z tego pakietu to gadżety reklamowe, jednak mocno przydatne (bidon, butelka na wodę, okład ciepło-zimno, koszulka, suplementy, mały ręczniczek, kupon na wejście do Termy, ważny "nieco" dłużej niż 1 dzień - tu mały ukłon szydery akurat w stronę Tatra Road Race - i jeszcze parę innych kuponów, z których nie skorzystałam lub zapewne nie skorzystam (choć na razie leżą sobie na półce aż im data wyekspiruje...).
Niestety, bilans całościowy jest raczej negatywny. Nie planuję kolejnego startu w TdPA. Organizacyjnie, w mojej opinii, TdPA jest 100 lat za murzynami, organizatorzy powinni wziąć udział w jakiejś innej amatorskiej imprezie, żeby zobaczyć jak to się robi. Ciekawa jestem, czy cykl Lang Team Maraton i Lang Team Race wyglądają tak samo pod względem organizacyjnym.
Na pewno, oczywiście raczej w formie wycieczki, chyba, że kto inny zorganizuje na tej trasie wyścig, jeszcze tu wrócę. Mam do wyrównania porachunki z pewnymi dwoma podjazdami ;D
Więc tak czy siak wstaję na tyle wcześnie, żeby śniadanie się przyjęło. Szykuję się nieśpiesznie, spokojnie sprawdzam:
- izotonik w małym bidonie - jest
- piciopolewka (określenie Baby na Rowerze tak mi się spodobało, że postanowiłam je zaanektować - piciopolewka jest to woda do picia i do polewania się) w dużym bidonie - jest
- Camel - jest
- żele - są
- batony - są
- numer startowy - jest. Fajnie, że numer jest na kierownicę, dzięki temu mogę zabrać też torebkę podsiodłową z narzędziami i dętką.
- upał - będzie na pewno.
Camel dodaje mi 2kg masy ale przy tym upale chyba wolę mieć zapas wody, niż drobny zysk w postaci mniejszej masy na podjazdach - tym bardziej, że bufet jest daleko na trasie. Zresztą ma to tę zaletę, że nie muszę wszystkiego upychać w kieszonkach, np. telefonu i dokumentów, które lepiej, żeby były jednak w plecaku. Wkładam tam też batony bo one są tylko na wszelki wypadek - nie planuję ich jeść podczas wyścigu.
Na dole, w centrum Bukowiny, dzikie tłumy. Dostanie się do Termy to lawirowanie pomiędzy kolarzami i spacerowiczami. Nie dojeżdżam na sam dół, staję na parkingu przy Termie i zastanawiam się co dalej. Staję koło jakiejś dziewczyny na góralu i nawiązuję rozmowę. Aż do startu potem trzymamy się razem, nawet w krzaki idziemy razem ;) Kasia (przed zeszłorocznym TRR także poznałam pewną Kasię, chyba mam do Kaś szczęście) na codzień się nie ściga ale ma ambitny plan na dojechanie w pierwszej 20 i czas ~2:30. Ja, znając swój wyniki z tegorocznego TRR, będę zadowolona jak zmieszczę się w 3h i jeśli przejadę wszystko w siodle.
Ustawiamy się w czymś, co przypomina grupę ustawioną w sektorze, w cieniu, i sobie tam zadowolone stoimy ale okazuje się, że to jest kolejka do wejścia do sektorów ;) Efekt jest taki, że jesteśmy zmuszone ustawić się w bodajże 14 (chyba przedostatnim) sektorze. Przyjmując, że w sektorze mieści się ~100 osób to jesteśmy gdzieś z tysiącczterysetne w kolejce do startu ;) [ponoć wystartowało około 2500 osób więc w sektorach musiało być o wiele więcej ludzi upchnięte więc byłyśmy zapewne coś dwutysięczne z hakiem w kolejce do startu]. Niestety, tutaj stoimy w słońcu i czekamy na puszczenie naszego sektora. Sektory są chyba puszczane co 2 minuty więc trochę od tej 9:40 postoimy.
Tutaj nie słychać nawet spikera więc nie wiemy, czy start w ogóle następuje o tej 9:40 czy się opóźnia. W każdym razie w pewnym momencie zaczynamy się przesuwać powoli do przodu i pod górę (Terma jest w "dołku") i finalnie nasz rzeczywisty start następuje dopiero ponad 40 minut później. Mocno nas to ogranicza w limicie czasowym (meta zostanie zamknięta o 13:15).
Życzymy sobie z Kasią powodzenia i rozstajemy zaraz za linią startu.
fot. BikeLife.pl
Pierwsze 2km są lekko pod górę, w stronę Głodówki. Jadę spokojnie, własnym tempem, raczej mnie ludzie wyprzedzają tutaj. Do Głodówki nie dojeżdżamy, odbijamy z tej drogi w lewo na Brzegi. Stąd około 5km w dół, w to mi graj - teraz ja wyprzedzam. Wydaje się, że zjeżdżanie na szosie to moja specjalność, na zjeździe zawsze wyprzedzam dużo osób, nawet w deszczu. Ale wszystko co piękne musi się skończyć, tak też ten zjazd kończy się podjazdem, którym straszyła mnie już Baba na Rowerze, czyli Rzepiska. 4km sztywnego, trzymającego podjazdu z 500-metrową ścianeczką o nachyleniu 13% gdzieś w połowie. Na tej ścianeczce dostaję zawału i spadam z roweru ;) No dobra, żartuję, nie spadam - ale nie daję rady dalej jechać z kadencją poniżej 40 i tętnem sporo powyżej progu. Jednak widzę, ze dwie czy trzy osoby, które przy tej kadencji zatrzymują się, nie zdążają wypiąć i pierdut!
Ponieważ to pierwszy poważny podjazd na trasie, jest tu jeszcze tłok. Prowadzący rowery są proszeni o wędrówkę po prawej stronie, aby jadący mogli jechać. Ja oczywiście też zaraz schodzę na prawo ale najpierw obserwuję przede mną brzuchacza, który pieni się, że ktoś przed nim się zatrzymał. Brzuchacz przez to też się zatrzymał i wyglebił się bo nie zdążył się wypiąć. Wstaje, przeklina jak woźnica wiozący gnój, krzyczy na tego biedaka, który przed nim się zatrzymał, jakby co najmniej tym zatrzymaniem się ten gość odebrał mu podium. Rzuca mięsem już na wszystkich dookoła a reszta zaczyna mu odpowiadać i również przeklinać, że blokuje. Ja pier... Walka o złote kalesony, pełna kultura. Czegoś takiego to chyba na żadnym wyścigu jeszcze nie widziałam.
Stoję chwilę z boku i czekam, aż serducho mi się uspokoi. Ponieważ brzuchacz koło mnie próbuje poprawić ustawienie przekrzywionego siodła, użyczam mu klucza (a co, chamką nie będę, skoro mam to pożyczę, nie muszę być jak ta cała reszta dookoła).
Po przejściu około 200m, na końcowym fragmencie podjazdu wsiadam i podjeżdżam. Na górze otwieram gębę z zachwytu bo rozciąga się stąd przewspaniały widok na słowacką część Tatr. Coś wspaniałego! Szkoda, że muszę jechać dalej. Odpoczywam a potem znów skupiam się na kierownicy bo teraz najprzyjemniejsza część wyścigu czyli około 18km zasadniczo w dół, przez Trybsz, z jakimiś względnie małymi hopkami po drodze. Znów tutaj dużo ludzi wyprzedzam (poza hopkami).
fot. BikeLife.pl
Od około 30 kilometra zaczyna się powolna wspinka do mety. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, nie jest to wspinka zbyt jednolita. Najpierw 4km z Gronkowa do Szaflar z lekkim nachyleniem, spoko. Łapię się tutaj z jakimś gościem, przez jakiś czas współpracujemy ale nie zjeżdża zbyt szybko więc na następującym potem krótkim zjeździe rozstajemy się. Potem znów 4km podjazdu ale ostatni kilometr trochę stromszy. Znowu tutaj przez chwilę za kimś jadę. I znów krótki zjazd.
Wreszcie docieram do Białego Dunajca i tutaj zaczyna się gwóźdź programu, czyli około 7km w górę ze wzrastającym stopniowo nachyleniem. Pierwsze 2km dość płaskie, potem nachylenie wzrasta do 4%. Potem jest chwila oddechu a następnie mega rypnięcie, czyli 2 km ze średnim nachyleniem 9%, przy czym z tego połowa ma nachylenie 14-15%, jest kilka fragmentów powyżej 20% a przez moment jest nawet 27%! Ściana Bukovina, czyli słynny podjazd na Gliczarów. Podjazd, który bardzo chciałam przejechać, nie przejść. Pierwsze, największe nastromienie, udaje mi się pokonać. Jestem tak skupiona na powolnym pedałowaniu, że nie zauważam ogromnej ilości kibiców, którzy stoją tutaj wzdłuż szosy i krzyczą, klaszczą, kręcą kołatkami, dzwonią dzwonkami i drą się ile siły w płuchach. Zauważam ich dopiero, kiedy schodzę z roweru trochę wyżej, na drugim mocno nastromionym odcinku. Na ten nie starcza mi już siły, ale dzięki zejściu z roweru, na te dosłownie 50m, widzę ten niesamowity doping.
fot. Fotki Pijącego
Dopingowani są wszyscy, ci jadący i ci idący, a nawet ci, którzy padli na poboczu ;) Doping powoduje, że zaraz jak tylko mijam stromiznę, wsiadam znów na rower i do bramy oznaczającej górską premię na dzisiejszym odcinku prawdziwego TdP, docieram nawet w dość szybkim tempie na rowerze. Tutaj fajnie jest usłyszeć gdzieś z boku "patrz, laska dobrze jedzie! dajesz, dajesz!". Tutaj nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Doping czyni cuda, a może to po prostu kwestia zdecydowanie mniej nachylonego podjazdu pod szczytem ;) Nie wiem, grunt, że mam to już za sobą.
fot. BikeLife.pl
Na górze jest bufet. Masa ludzi i bałagan, nie widać gdzie jest woda, gdzie izotonik i nie widać czy jest cokolwiek do jedzenia. Dobieram wodę do bukłaka i łapię jeszcze na "odjezdnym" jedną butelkę wody i wypijam większość duszkiem, resztę wylewam sobie na głowę.
Wreszcie znowu zjazd do Leśnicy, niedługi, zaledwie 2 minuty, ale daje chwilę wytchnienia. Potem kolejna wspinka. Tylko 2km ale po Gliczarowie jadę tam już jak mucha w smole. Znam ten odcinek, jechałam nim tego dnia, którego przyjechałam do Bukowiny. Po dojechaniu na górę droga nie prowadzi prosto do mety, tylko odbija w lewo, trasą którą jechałam w przeciwnym kierunku - Rusiński Wierch i zjazd do drogi na Białkę. Jest to szybki, wąski i stromy zjazd, nie da się tu odpocząć. Trzeba cały czas pilnować kierownicy. Poza tym asfalt jest dość nierówny. Mimo to i tak znowu wyprzedzam kilka osób.
Po zjechaniu na dół czeka mnie już tylko jeden, ostatni, ale wcale nie najłatwiejszy podjazd. 4km ze średnim nachyleniem 5%. Prowadzi on już do samej mety. Są tu miejsca nieco stromsze ale są też takie, gdzie można trochę odpocząć. Ja już jak koń, który poczuł stajnię. Może nie jadę w jakimś zawrotnym tempie ale czuję, że wróciło mi trochę siły. Jadę, nawet tutaj jeszcze kilka osób wyprzedzam. Dużo ludzi stoi wzdłuż trasy, podają wodę, polewają. Zresztą w ogóle na całej trasie było sporo kibiców. W Białym Dunajcu i w Szaflarach chyba szczególnie. Wszędzie stali ludzie gotowi podać wodę, gdzieniegdzie polewali z butelek albo z węża. W jednym miejscu jakaś pani polała mnie tak lodowatą wodą, że aż mi zęby ścierpły ;)
fot. BikeLife.pl
Wjeżdżam na metę, której prawie nie widać zza tłumu ludzi. Właściwie to nie wiem w którym dokładnie miejscu jest meta bo są dwie bramy. Spiker na starcie coś mówił, że jedna jest nasza a druga zawodowców ale po prawie 3h w tym upale już nie pamiętam, która. Przebicie się do Termy za metą graniczy z cudem, trzeba chyba być wężem, żeby się prześlizgnąć do miasteczka zawodów pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi tutaj. Większość z nich prawdopodobnie czeka już na start dzisiejszego etapu prawdziwego TdP, który ma nastąpić niebawem.
fot. BikeLife.pl
W miasteczku zawodów bałagan, nikt nic nie wie, wyniki pojawiają się i znikają, bufet jest marny, wody mało. Nie bawię więc tutaj długo, zjadam tylko makaron (ohyda) wracam do kwatery ogarnąć się i odpocząć.
Tyle wrażeń z wyścigu. Zajęte miejsce dalekie, ale też nie spodziewałam się bliskiego. Czas i średnia mniej więcej w przewidywanych ramach. Szkoda, że nie udało mi się przejechać w siodle całości. Muszę tę trasę powtórzyć i zmierzyć się ponownie z Rzepiską i Gliczarowem, ale na pewno nie zrobię tego w ramach tego wyścigu. A dlaczego? O tym poniżej.
O organizacji słów parę czyli dlaczego nie zamierzam powtarzać startu w Tour de Pologne Amatorów.
Wydawałoby się, że wyścig takiej rangi powinien być zorganizowany na tip top. Zwłaszcza, w kontekście tego, kto go organizuje, w kontekście tego, że jest on imprezą towarzyszącą zawodowemu wyścigowi Tour de Pologne oraz w kontekście stosunkowo wysokiego wpisowego. Oraz, w kontekście frekwencji. Organizator z takim zapleczem budżetowym jak p. Lang, powinien tutaj pokazać klasę i wygrać w cuglach jeśli chodzi o jakość organizacji.
Niestety, o ile trasa tegorocznego wyścigu amatorów była doskonała, o tyle nie mogę tego samego powiedzieć o organizacji. Poniżej wypunktuję wszystko, co mi się nie podobało.
1) Na początek - brak oznaczeń, gdzie jest biuro zawodów. Oczywiście, można sobie sprawdzić na Googlu gdzie jest Terma Bukovina, ale nawet na ulicy wiodącej do samej termy i w jej obszarze nie było żadnych oznaczeń - tylko jakieś lakoniczne znaczki "akredytacja" oraz "H" czyli wyraźnie oznaczenia dla ekip zawodowców i prasy.
2) Jeden bufet, OK, ale DLACZEGO DOPIERO ZA GLICZAROWEM??? Czyli na 44,5 kilometrze, z trasy, która liczyła sobie kilometrów prawie 60. Czyli o wiele dalej niż 2/3 trasy. W ten upał, dotrwanie do bufetu bez posiadania dodatkowego zasobnika z wodą musiało być nie lada wyczynem, zwłaszcza dla osób z wyższych kategorii wiekowych lub wagowych.
3) Bufet bałaganiarski i chaotyczny. Podobno gdzieś były banany ale ja nie zauważyłam żeby gdzieś były, czy cokolwiek innego do zjedzenia. Chyba była tylko woda (aczkolwiek nie wykluczam, że w tym bałaganie również nie zauważyłam stoiska z izotonikiem).
4) Start z 14 sektora to było prawie 40 minut w plecy do limitu czasu, na szczęście to nie był dla mnie akurat problem ale dla wielu osób zapewne był. Dlatego limit czasu generalnie należy uznać za dość wyśrubowany. O ile rozumiem pobudki (start zawodowców), o tyle współczuję osobom które się zarżnęły, żeby się w tym limicie zmieścić.
5) Brak zimnego bufetu na mecie oraz stoiska, gdzie można byłoby się napić do woli (!!!), chociaż wody, już nie wspomnę o izotoniku. Butelki (0,5L) wydzielane na kartki, jak za komuny (!!!). Makaron bardzo niesmaczny, choć to akurat ocena subiektywna, może komuś smakował.
6) Brak wyników, sms dostałam bardzo późno, na mecie nie szło się nic dowiedzieć bo wyniki pojawiły się na kartkach a potem znikły.
7) Podobno medal dla każdego uczestnika (za udział) był w pakiecie startowym, o czym dowiedziałam się tuż przed startem od Kasi. Niestety pani, która mi wydała woreczek z podstawowym pakietem startowym nie powiedziała mi o tym, że w oddzielnym miejscu odbiera się medal więc nie wiedziałam o tym, że mam jeszcze po niego gdzieś pójść - więc medalu nie mam. Zresztą co to w ogóle za zwyczaj, żeby medale dawać przed startem???
8) W związku z pkt 7 próbowałam się na mecie dowiedzieć, czy jest szansa żeby jednak dostać ten medal. Niestety, nie było kogo się o to zapytać na mecie bo nie widziałam nikogo, poza służbami porządkowymi, fotografami i paniami na bufecie, kto mógłby coś wiedzieć na ten temat.
9) Brak dekoracji (choćby wręczenia symbolicznych medali albo pucharków) w kategoriach. Nie, żebym się spodziewała akurat zająć miejsce na pudle, niemniej jednak w świetle innych wyścigów, w których brałam udział, jest to przysłowiowa "żenua". Nawet w lokalnym ogórku w Gassach, z frekwencją 200 osób, była dekoracja kategorii.
10) Mało fotografów i płatne zdjęcia. Z jednej strony to rozumiem, nie raz się z czymś takim spotkałam, jest to normą na przykład na imprezach biegowych, z drugiej jednak strony, raczej rzadko się zdarza na wyścigach kolarskich. Na większości tras, gdzie się ścigam, stoją fotografowie amatorzy i udostępniają zdjęcia wszystkim chętnym za free. Prawie zawsze są fotografie od organizatora, może nie najwyższych lotów czasem, ale są. Zdarza się, że są fotografowie zawodowi, jak np. p. Bubniak (<3 Tatra Road Race) lub p. Świderski (<3 PolandBike), których zdjęcia dosłownie "urywają dupę". Niektórzy z nich udostępniają zdjęcia w mniejszej rozdzielczości, natomiast jeśli chce się takie zdjęcie mieć na ścianie to już trzeba zapłacić. Uważam, że to jest fair. Z powyższych względów jestem niezmiernie wdzięczna osobie o sympatycznej ksywie "Fotki Pijącego" za nieodpłatne udostępnienie uczestnikom TdPA zdjęć z najstromszego kawałka podjazdu na Gliczarów, zaś za pozostałe zdjęcia musiałam, niestety, zapłacić. Są fajne, nie ukrywam, ale przy wysokości wpisowego na ten wyścig oraz ogólnie zdupnej organizacji, odbieram to jako naciąganie.
Żeby nie było, że tylko narzekam, to trasę wyścigu oceniam w samych superlatywach. Trasa świetna, ciekawa, o całkowicie odmiennej charakterystyce niż TRR (oczywiście nie twierdzę, że trasa TRR nie była ciekawa, była po prostu inna; swoją drogą interesujące, że tu się daje wykroić tak diametralnie różne trasy). Zabezpieczenie trasy na TIP TOP - dobre oznaczenia, dużo służb porządkowych, "gębowe" i wizualne (machanie rękami) sygnały, że trzeba zwolnić bo niebezpiecznie, i chyba zamknięty ruch na całej trasie? Bo poza karetkami i wozami Mavica chyba nie widziałam żadnego samochodu, który by mnie wyprzedzał lub mijał. Wozy Mavica podobno nie pełniły tylko funkcji dekoracyjnej, tylko były faktycznie wozami technicznymi. Bardzo dużo kibiców na trasie, wspaniały doping. W wielu miejscach podawali zawodnikom wodę albo polewali nią (co zapewne niektórym uratowało życie w związku z powyżej wymienionym pkt 2). Doping na Gliczarowie był nieprawdopodobny, coś takiego przeżyłam chyba pierwszy raz w życiu. Pozytywnie oceniam także pakiet startowy, był dość bogaty. Oczywiście sporo z tego pakietu to gadżety reklamowe, jednak mocno przydatne (bidon, butelka na wodę, okład ciepło-zimno, koszulka, suplementy, mały ręczniczek, kupon na wejście do Termy, ważny "nieco" dłużej niż 1 dzień - tu mały ukłon szydery akurat w stronę Tatra Road Race - i jeszcze parę innych kuponów, z których nie skorzystałam lub zapewne nie skorzystam (choć na razie leżą sobie na półce aż im data wyekspiruje...).
Niestety, bilans całościowy jest raczej negatywny. Nie planuję kolejnego startu w TdPA. Organizacyjnie, w mojej opinii, TdPA jest 100 lat za murzynami, organizatorzy powinni wziąć udział w jakiejś innej amatorskiej imprezie, żeby zobaczyć jak to się robi. Ciekawa jestem, czy cykl Lang Team Maraton i Lang Team Race wyglądają tak samo pod względem organizacyjnym.
Na pewno, oczywiście raczej w formie wycieczki, chyba, że kto inny zorganizuje na tej trasie wyścig, jeszcze tu wrócę. Mam do wyrównania porachunki z pewnymi dwoma podjazdami ;D
MTB Cross Maraton Zagnańsk
Niedziela, 30 lipca 2017 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 56.16 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:52 | km/h: | 14.52 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zagnańsk. Jedna z moich ulubionych edycji - szybka, dynamiczna trasa, bez większych trudności technicznych i z niewielką (jak na ŚLR) ilością przewyższeń. Co może pójść nie tak?
Otóż, okazuje się, że wystarczy jeden, niewielki odcinek, żeby zepsuć wszystko (oczywiście pomijając kwestię tego, że to ewidentnie nie był mój dzień oraz tego, że Mazi tym razem zrobił trasę dłuższą i bardziej wymagającą niż poprzednio).
fot. MTB Cross Maraton
Start znad zalewu Kaniów. Na początek kawał asfaltu z solidnym kawałem podjazdu, solidnego podjazdu. Stawka od razu się rozciąga a ja od razu mam problemy. Od początku jedzie mi się źle. Nogi drewniane, nie chcą się kręcić. Trasa faktycznie, prosta i szybka, przynajmniej do tego felernego odcinka, ale to niewiele daje, jest dziś bardzo źle. Upał nie poprawia sytuacji.
fot. FotoIrmaS
Po pół godzinie jazdy zaczyna się odcinek niszczący. Mega, mega błotne, ślapkowate, nierówne, glinkowate i śliskie 3 kilometry męki. Nie bardzo daje się jechać bo albo wpada się co rusz w koleinę albo koło ślizga się i ucieka spod tyłka. Tam, gdzie warstwa glinki jest mniejsza, pod spodem czyhają śliskie, nierówne kamienie. Po złapaniu tutaj dwóch gleb przestaję próbować dalej jechać i zapylam z buta, próbując się nie wyrypać bo buty też nie mają za grosz przyczepności. Rower jest cały oblepiony i waży ze 2kg więcej, jak babcię kocham.
I tak pcham przez następne pół godziny.
fot. mła
Po wyjściu z tego bagna zaczyna mi się nieco lepiej jechać bo trasa leci teraz z tendencją w dół, ale to nie na długo starcza. W zasadzie przestaje mi się dobrze jechać jak tylko trasa zaczyna znów podążać nieco w górę. Znowu nogi przestają mnie słuchać. Żele niewiele dają, a gdy przypominam sobie mapkę i uświadamiam sobie, że ten błotny odcinek będzie trzeba przebyć jeszcze raz, zupełnie siada mi morale.
fot. Jacek Gałczyński
Przestaję się ścigać, jadę żółwim tempem, czekając na ten błotny kawałek jak na ścięcie. Wreszcie jest. I znowu na piechotę. Tym razem to już nawet nie próbuję tutaj jechać. Znów pół godziny i to chyba nawet powyżej.
Ostatni fragment do mety mam takiego doła, że chce mi się płakać, mam dość wszystkiego i klnę się, że w przyszłym sezonie przerzucam się na szosę. Oczywiście pewnie mi przejdzie za parę dni, ale póki co - jest masakra.
fot. MTB Cross Maraton
Dojeżdżam na metę, siadam z miską makaronu i puszczają mi nerwy. Ryczę, a łzy kapią mi do miski. Jakaś pani mnie pyta, czy coś się stało, kręcę głową i staram się uspokoić ale łzy lecą mi same.
fot. MTB Cross Maraton
Mam dość MTB, tego sezonu, samotnych wyjazdów, upału, błota, ścigania się i w ogóle.
Nie dostaję smsa, nie sprawdzam wyników. Gdy stoję w kolejce do myjki wywołują mnie na 5 miejsce, pewnie ostatnie.
fot. Cycki na Rowerze
Wieczorem w domu nawet mi się nie chce sprawdzać, czy byłam ostatnia [nie byłam].
Chyba mam kryzys.
Otóż, okazuje się, że wystarczy jeden, niewielki odcinek, żeby zepsuć wszystko (oczywiście pomijając kwestię tego, że to ewidentnie nie był mój dzień oraz tego, że Mazi tym razem zrobił trasę dłuższą i bardziej wymagającą niż poprzednio).
fot. MTB Cross Maraton
Start znad zalewu Kaniów. Na początek kawał asfaltu z solidnym kawałem podjazdu, solidnego podjazdu. Stawka od razu się rozciąga a ja od razu mam problemy. Od początku jedzie mi się źle. Nogi drewniane, nie chcą się kręcić. Trasa faktycznie, prosta i szybka, przynajmniej do tego felernego odcinka, ale to niewiele daje, jest dziś bardzo źle. Upał nie poprawia sytuacji.
fot. FotoIrmaS
Po pół godzinie jazdy zaczyna się odcinek niszczący. Mega, mega błotne, ślapkowate, nierówne, glinkowate i śliskie 3 kilometry męki. Nie bardzo daje się jechać bo albo wpada się co rusz w koleinę albo koło ślizga się i ucieka spod tyłka. Tam, gdzie warstwa glinki jest mniejsza, pod spodem czyhają śliskie, nierówne kamienie. Po złapaniu tutaj dwóch gleb przestaję próbować dalej jechać i zapylam z buta, próbując się nie wyrypać bo buty też nie mają za grosz przyczepności. Rower jest cały oblepiony i waży ze 2kg więcej, jak babcię kocham.
I tak pcham przez następne pół godziny.
fot. mła
Po wyjściu z tego bagna zaczyna mi się nieco lepiej jechać bo trasa leci teraz z tendencją w dół, ale to nie na długo starcza. W zasadzie przestaje mi się dobrze jechać jak tylko trasa zaczyna znów podążać nieco w górę. Znowu nogi przestają mnie słuchać. Żele niewiele dają, a gdy przypominam sobie mapkę i uświadamiam sobie, że ten błotny odcinek będzie trzeba przebyć jeszcze raz, zupełnie siada mi morale.
fot. Jacek Gałczyński
Przestaję się ścigać, jadę żółwim tempem, czekając na ten błotny kawałek jak na ścięcie. Wreszcie jest. I znowu na piechotę. Tym razem to już nawet nie próbuję tutaj jechać. Znów pół godziny i to chyba nawet powyżej.
Ostatni fragment do mety mam takiego doła, że chce mi się płakać, mam dość wszystkiego i klnę się, że w przyszłym sezonie przerzucam się na szosę. Oczywiście pewnie mi przejdzie za parę dni, ale póki co - jest masakra.
fot. MTB Cross Maraton
Dojeżdżam na metę, siadam z miską makaronu i puszczają mi nerwy. Ryczę, a łzy kapią mi do miski. Jakaś pani mnie pyta, czy coś się stało, kręcę głową i staram się uspokoić ale łzy lecą mi same.
fot. MTB Cross Maraton
Mam dość MTB, tego sezonu, samotnych wyjazdów, upału, błota, ścigania się i w ogóle.
Nie dostaję smsa, nie sprawdzam wyników. Gdy stoję w kolejce do myjki wywołują mnie na 5 miejsce, pewnie ostatnie.
fot. Cycki na Rowerze
Wieczorem w domu nawet mi się nie chce sprawdzać, czy byłam ostatnia [nie byłam].
Chyba mam kryzys.
MTB Cross Maraton Morawica
Niedziela, 16 lipca 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 42.57 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 18.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z zeszłego roku pamiętałam ten wyścig jako szybki więc nie przewidywałam większych trudności, ani też szczególnie długiego czasu przejazdu. Spodziewałam się za to niezłego wyniku. Trasa z małą ilością przewyższeń i małą ilością elementów technicznych, czyli taka na jakich idzie mi zazwyczaj najlepiej.
fot. MTB Cross Maraton
Dzisiejszy start, zaskakująco, spoza sektora. No cóż, ten rok, podobnie zresztą jak i poprzedni, nie jest zbyt udany więc siłą rzeczy czasem się do tego sektora nie załapuję. Jakoś się guzdram i nie zdążam zrobić rozgrzewki przed startem ale od początku jedzie mi się bardzo dobrze, chociaż nogi wyraźnie jeszcze nie wypoczęły po Tatra Road Race. Tętno szybko wchodzi na właściwe obroty i chociaż obiecałam sobie nie spalić się przed pierwszym podjazdem, jadę cały czas w okolicach progu, na niewielkich przecież podjazdach cierpię katusze ale mimo wszystko jadę mocno.
Pierwszy większy podjazd jest jednocześnie dość stromy i techniczny. Nie udaje mi się całego przebyć w siodle, ale tam gdzie się daje to jadę, cisnąc na maksa. Efekt jest taki, że na szczycie muszę się zatrzymać i wyeliminować hiperwentylację (czasem mi się coś takiego zdarza, jak przycisnę zbyt mocno płuca). Więc stoję i staram się oddychać głęboko, na czym mija mi kilkadziesiąt sekund.
Zjazd, choć mocno techniczny, idzie sprawnie ale w efekcie spalenia się, następny odcinek jedzie mi się już nie tak lekko.
fot. Monika Alimanovic
W porównaniu do minionych tegorocznych edycji, ten etap jest prawie płaski więc zawodnicy pędzą na złamanie karku. Choć w dalszej części trasy już nie jadę na tak wysokich obrotach, to jednak, i tak, mimo wszystko, prawie cały czas kogoś wyprzedzam.
W drugiej połowie trasy jest nieco więcej mniejszych hopek i w miarę upływu czasu znów się rozkręcam, choć nogi cierpią na tych hopkach. Mam wrażenie, że mogłabym jechać dużo mocniej ale nogi nie chcą się słuchać.
Końcówka, zasadniczo już w dół, znów na pełnym gazie i w okolicach progu. Wjazd na metę ciekawy, bo najpierw podjazd schodami, na których leży prowizoryczna drewniana kładka, z ulicy, potem krótki odcinek przez park i mały zjazd w dół do mety.
fot. MTB Cross Maraton
Wpadam na metę i po chwili dyszenia widzę za sobą Monikę Alimanovic więc na dobry początek jestem zadowolona, że ją wyprzedziłam. Niestety, potem okazuje się, że była jednak przede mną, tylko kręciła się tam i dlatego zobaczyłam ją z tyłu. Wyprzedziła mnie zaledwie o kilkadziesiąt sekund, być może o te kilkadziesiąt, które dyszałam po pierwszej górce albo te z bufetu... ;)
Tak czy siak, zajęte miejsce dobre bo staję na 3 stopniu podium. To nic, że na 4... ;) ale dodatkowo poprawiłam znacznie zeszłoroczny czas, więc ogólnie jestem zadowolona.
fot. Monika Alimanovic
fot. MTB Cross Maraton
Dzisiejszy start, zaskakująco, spoza sektora. No cóż, ten rok, podobnie zresztą jak i poprzedni, nie jest zbyt udany więc siłą rzeczy czasem się do tego sektora nie załapuję. Jakoś się guzdram i nie zdążam zrobić rozgrzewki przed startem ale od początku jedzie mi się bardzo dobrze, chociaż nogi wyraźnie jeszcze nie wypoczęły po Tatra Road Race. Tętno szybko wchodzi na właściwe obroty i chociaż obiecałam sobie nie spalić się przed pierwszym podjazdem, jadę cały czas w okolicach progu, na niewielkich przecież podjazdach cierpię katusze ale mimo wszystko jadę mocno.
Pierwszy większy podjazd jest jednocześnie dość stromy i techniczny. Nie udaje mi się całego przebyć w siodle, ale tam gdzie się daje to jadę, cisnąc na maksa. Efekt jest taki, że na szczycie muszę się zatrzymać i wyeliminować hiperwentylację (czasem mi się coś takiego zdarza, jak przycisnę zbyt mocno płuca). Więc stoję i staram się oddychać głęboko, na czym mija mi kilkadziesiąt sekund.
Zjazd, choć mocno techniczny, idzie sprawnie ale w efekcie spalenia się, następny odcinek jedzie mi się już nie tak lekko.
fot. Monika Alimanovic
W porównaniu do minionych tegorocznych edycji, ten etap jest prawie płaski więc zawodnicy pędzą na złamanie karku. Choć w dalszej części trasy już nie jadę na tak wysokich obrotach, to jednak, i tak, mimo wszystko, prawie cały czas kogoś wyprzedzam.
W drugiej połowie trasy jest nieco więcej mniejszych hopek i w miarę upływu czasu znów się rozkręcam, choć nogi cierpią na tych hopkach. Mam wrażenie, że mogłabym jechać dużo mocniej ale nogi nie chcą się słuchać.
Końcówka, zasadniczo już w dół, znów na pełnym gazie i w okolicach progu. Wjazd na metę ciekawy, bo najpierw podjazd schodami, na których leży prowizoryczna drewniana kładka, z ulicy, potem krótki odcinek przez park i mały zjazd w dół do mety.
fot. MTB Cross Maraton
Wpadam na metę i po chwili dyszenia widzę za sobą Monikę Alimanovic więc na dobry początek jestem zadowolona, że ją wyprzedziłam. Niestety, potem okazuje się, że była jednak przede mną, tylko kręciła się tam i dlatego zobaczyłam ją z tyłu. Wyprzedziła mnie zaledwie o kilkadziesiąt sekund, być może o te kilkadziesiąt, które dyszałam po pierwszej górce albo te z bufetu... ;)
Tak czy siak, zajęte miejsce dobre bo staję na 3 stopniu podium. To nic, że na 4... ;) ale dodatkowo poprawiłam znacznie zeszłoroczny czas, więc ogólnie jestem zadowolona.
fot. Monika Alimanovic
Tatra Road Race
Sobota, 8 lipca 2017 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.58 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:52 | km/h: | 19.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Do tego wyścigu byłam nastawiona mocno bojowo. Po zeszłym roku był to mój żelazny i najważniejszy punkt programu w tym roku. Planowałam znaczną poprawę czasu i TOP 5 w kategorii.
No cóż, plany planami a rzeczywistość bywa bolesna ;)
Podobnie jak w zeszłym roku, kobiety startują z pierwszego sektora. Podobnie, jak w zeszłym roku, nie jest nas dużo ale chyba i tak więcej tym razem. Podobnie jak w zeszłym roku, nie napinam się po starcie, jadę sobie spokojnie bo wiem, że przede mną prawie 5km z ponad 200m przewyższenia w górę, na Butorowy Wierch. Jak się przeżyje ten podjazd to potem jest już z górki (przez jakieś kolejne 5 km... hehe). Salamandrę jadę dziarsko, wydaje mi się nawet, że bardziej dziarsko niż w zeszłym roku. Jednak, jak się potem okazuje, nieznacznie poprawiłam czas tylko na dolnym odcinku Salamandry, pozostała część była znacznie wolniejsza.
fot. Edyta Lesiak
Na górę, tak czy siak, docieram znowu z płucami na wierzchu ;) a potem nagroda, czyli...
Zjazd. Wiatr we włosach, komary w zębach. Wróć, nie ma komarów, na szczęście, zresztą wiatru we włosach też nie ma, bo mam kask a pod kaskiem buffa). Droga jest wilgotna, jej część przebiega w lesie więc po "showerku", który przeszedł przed startem, nie zdążyła wyschnąć. Nie szkodzi, znam swój rower i siebie. Nie dotykając hebli lecę w dół do Dzianisza na złamanie karku.
Potem "hopki" - bezproblemowy Ostrysz i ścianka na Zoki. Te 700m na Zoki dają mi znowu popalić, są dokładnie tak samo parszywee jak w zeszłym roku ;) Dalej znów kawał zjazdu, ze 6km i długi podjazd przez Czerwienne, zakończony kolejną ścianą na Bachledówce. Cały czas wydaje mi się, że dobrze, równo cisnę i że jedzie mi się lepiej i mocniej niż w zeszłym roku. To mniej więcej połowa drogi.
fot. Katarzyna Bańka - Fotografia Sportowa
Na Bachledówce, na bufecie tym razem zatrzymuję się. Zamieniam trzy słowa z Babą na Rowerze. "Nie rób wstydu, nie zatrzymuj się, masz banana do kieszonki". Chociaż protestuję, wciska mi jednak tego banana, nawet nie wiem w którym momencie, znajduję go potem rozklapcianego w kieszonce, po dojechaniu na metę. Wymieniam też pusty bidon po wodzie na pełny z izotonikiem. Prawdę mówiąc nie za dobry ten izotonik, chyba wolałabym wodę. Mam na szczęście jeszcze drugi swój bidon z wodą.
Tuż za bufetem zaczyna padać. Pada coraz mocniej. W deszczu najpierw mały zjazd, potem podjazd na Ząb a potem szalony zjazd, w oberwaniu chmury. Krople wody a może grad, nie wiem, sieką mnie po twarzy jakby ktoś wbijał igły. Na drodze kilkucentrymetrowa warstwa wody. Hamulce odmawiają współpracy więc staram się nie hamować. Na zjeździe dopędzam samochód. Ze mną jeszcze jeden kolarz, jedzie po lewej za tym samochodem. Podwójna ciągła, brak kontroli nad rowerem a ten wyprzedza, tuż przed autem nadjeżdżającym z przeciwnej strony. Zero instynktu samozachowawczego. Ja pier...
fot. Piotrkol
Ja zjeżdżam szybko ale biorąc pod uwagę warunki, jednak trochę ostrożniej. Diabli wiedzą, co się może stać przy takiej ulewie. Deszcz przechodzi po jakichś 10 minutach ale kolana już zdążyły wystygnąć i jedzie mi się sporo gorzej niż przed ulewą.
Po raz drugi podjazd na Zoki a potem znów szalony zjazd. Na tym odcinku mijam się z kilkoma dziewczynami. Wyraźnie one lepiej na podjazdach, ja lepiej na zjazdach. Czy to jednak wystarczy, żeby być przed nimi na mecie?
Wymiękam na kolejnej ściance - podjazd od drugiej strony na Ostrysz. Podjazd jest idealnie prosto przede mną i idealnie widać, jaki jest stromy. Podupadam na duchu. Podjeżdżam kawałek ale w końcu schodzę z roweru, czuję się tu trochę pokonana. Wyprzedza mnie tu czyjś samochód "techniczny" i karetka ale za chwilę "techniczny" grzęźnie za wolniejszym kolarzem. Na tym stromym podjeździe po prostu staje, jadąc zbyt wolno, i nie może ruszyć. Karetka za nim trąbi a podjeżdżający kolarze przeklinają i schodzą z roweru, bo zatoru nie sposób ominąć inaczej niż kamienistym skrajem drogi (zbyt wąsko).
fot. Piotrkol
Ja przechodzę obok i obserwuję, wreszcie auto rusza, za nim karetka, ale dłuższą chwilę to trwa. Kilka osób przez to będzie miało czas o kilkadziesiąt sekund gorszy. Gdy pojazdy nieco odjeżdżają a stromicha nieco maleje, wsiadam na rower i dalej pedałuję do góry. Mimo wszystko kilka pań, z którym się przedtem mijałam, ucieka mi tutaj.
Przede mną już "tylko" mały kawałek zjazdu na Dzianisz, długi i znajomy już podjazd na Butorowy oraz ostatni zjazd do mety, zakończony wrednym małym podjazdem pod hotel Mercure-Kasprowy. Na podjeździe na Butorowy znów mijam się z jakąś kobietką ale mi ucieka wreszcie.
fot. Wiktor Bubniak Fotografia
Łapię ją na zjeździe z Butorowego Wierchu. Na Salamandrze śmierć w oczach, ależ to cudowne jest ;D Potem jeszcze końcówka przez Kościelisko. Szczerze? To najbardziej niebezpieczny odcinek trasy TRR. Otwarty ruch samochodowy, auta, busy i autokary wyjeżdżające z parkingów i bocznych ulic i jazda na rowerze z prędkością bliską 70km/h (w moim przypadku, w przypadku czołówki zapewne jeszcze szybciej). Dopędzam i wymijam auto "koniec wyścigu". W ogóle... skąd ono się tu wzięło, czy nie powinno jechać na końcu wyścigu? Potem dopędzam i wyprzedzam autokar, który ugrzązł za innym kolarzem.
fot. Piotrkol
Wreszcie zakręt do mety a tu wrzaski mojego męża i synka, "Mama, gazu, gazu! Dajesz, dajesz!". Gazu starcza mi na chwilę, jak tylko ich mijam, odcina mnie i końcówkę do mety dojeżdżam na totalnych oparach.
Mimo mojego pozytywnego odczucia co do jazdy, średnia gorsza od zeszłorocznej. Choć zjazdy sporo szybsze, nie zrekompensowało to o wiele gorszych wyników na pokrywających się podjazdach. Chciałam urwać jakieś 10 minut z zeszłorocznego czasu - zamiast tego dołożyłam ze 20. Chciałam być TOP5, byłam 10. Nie wiem czy to kwestia zatłuczenia się przed wyścigiem (łażenie po szlakach, jazda rowerem powyżej "zadanej" przez trenera intensywności), czy może moja waga (niestety, w tym roku sporo wyższa od zeszłorocznej)... a może po prostu trudniejsza trasa (o około 300m w górę więcej) grunt, że jestem mocno rozczarowana i niezadowolona z wyniku. No cóż, zawsze mogę powiedzieć, że przyjechałam tu dla fotek ;)
Mimo wszystko, wyścig jest mega i na pewno wrócę tu w przyszłym roku.
No cóż, plany planami a rzeczywistość bywa bolesna ;)
Podobnie jak w zeszłym roku, kobiety startują z pierwszego sektora. Podobnie, jak w zeszłym roku, nie jest nas dużo ale chyba i tak więcej tym razem. Podobnie jak w zeszłym roku, nie napinam się po starcie, jadę sobie spokojnie bo wiem, że przede mną prawie 5km z ponad 200m przewyższenia w górę, na Butorowy Wierch. Jak się przeżyje ten podjazd to potem jest już z górki (przez jakieś kolejne 5 km... hehe). Salamandrę jadę dziarsko, wydaje mi się nawet, że bardziej dziarsko niż w zeszłym roku. Jednak, jak się potem okazuje, nieznacznie poprawiłam czas tylko na dolnym odcinku Salamandry, pozostała część była znacznie wolniejsza.
fot. Edyta Lesiak
Na górę, tak czy siak, docieram znowu z płucami na wierzchu ;) a potem nagroda, czyli...
Zjazd. Wiatr we włosach, komary w zębach. Wróć, nie ma komarów, na szczęście, zresztą wiatru we włosach też nie ma, bo mam kask a pod kaskiem buffa). Droga jest wilgotna, jej część przebiega w lesie więc po "showerku", który przeszedł przed startem, nie zdążyła wyschnąć. Nie szkodzi, znam swój rower i siebie. Nie dotykając hebli lecę w dół do Dzianisza na złamanie karku.
Potem "hopki" - bezproblemowy Ostrysz i ścianka na Zoki. Te 700m na Zoki dają mi znowu popalić, są dokładnie tak samo parszywee jak w zeszłym roku ;) Dalej znów kawał zjazdu, ze 6km i długi podjazd przez Czerwienne, zakończony kolejną ścianą na Bachledówce. Cały czas wydaje mi się, że dobrze, równo cisnę i że jedzie mi się lepiej i mocniej niż w zeszłym roku. To mniej więcej połowa drogi.
fot. Katarzyna Bańka - Fotografia Sportowa
Na Bachledówce, na bufecie tym razem zatrzymuję się. Zamieniam trzy słowa z Babą na Rowerze. "Nie rób wstydu, nie zatrzymuj się, masz banana do kieszonki". Chociaż protestuję, wciska mi jednak tego banana, nawet nie wiem w którym momencie, znajduję go potem rozklapcianego w kieszonce, po dojechaniu na metę. Wymieniam też pusty bidon po wodzie na pełny z izotonikiem. Prawdę mówiąc nie za dobry ten izotonik, chyba wolałabym wodę. Mam na szczęście jeszcze drugi swój bidon z wodą.
Tuż za bufetem zaczyna padać. Pada coraz mocniej. W deszczu najpierw mały zjazd, potem podjazd na Ząb a potem szalony zjazd, w oberwaniu chmury. Krople wody a może grad, nie wiem, sieką mnie po twarzy jakby ktoś wbijał igły. Na drodze kilkucentrymetrowa warstwa wody. Hamulce odmawiają współpracy więc staram się nie hamować. Na zjeździe dopędzam samochód. Ze mną jeszcze jeden kolarz, jedzie po lewej za tym samochodem. Podwójna ciągła, brak kontroli nad rowerem a ten wyprzedza, tuż przed autem nadjeżdżającym z przeciwnej strony. Zero instynktu samozachowawczego. Ja pier...
fot. Piotrkol
Ja zjeżdżam szybko ale biorąc pod uwagę warunki, jednak trochę ostrożniej. Diabli wiedzą, co się może stać przy takiej ulewie. Deszcz przechodzi po jakichś 10 minutach ale kolana już zdążyły wystygnąć i jedzie mi się sporo gorzej niż przed ulewą.
Po raz drugi podjazd na Zoki a potem znów szalony zjazd. Na tym odcinku mijam się z kilkoma dziewczynami. Wyraźnie one lepiej na podjazdach, ja lepiej na zjazdach. Czy to jednak wystarczy, żeby być przed nimi na mecie?
Wymiękam na kolejnej ściance - podjazd od drugiej strony na Ostrysz. Podjazd jest idealnie prosto przede mną i idealnie widać, jaki jest stromy. Podupadam na duchu. Podjeżdżam kawałek ale w końcu schodzę z roweru, czuję się tu trochę pokonana. Wyprzedza mnie tu czyjś samochód "techniczny" i karetka ale za chwilę "techniczny" grzęźnie za wolniejszym kolarzem. Na tym stromym podjeździe po prostu staje, jadąc zbyt wolno, i nie może ruszyć. Karetka za nim trąbi a podjeżdżający kolarze przeklinają i schodzą z roweru, bo zatoru nie sposób ominąć inaczej niż kamienistym skrajem drogi (zbyt wąsko).
fot. Piotrkol
Ja przechodzę obok i obserwuję, wreszcie auto rusza, za nim karetka, ale dłuższą chwilę to trwa. Kilka osób przez to będzie miało czas o kilkadziesiąt sekund gorszy. Gdy pojazdy nieco odjeżdżają a stromicha nieco maleje, wsiadam na rower i dalej pedałuję do góry. Mimo wszystko kilka pań, z którym się przedtem mijałam, ucieka mi tutaj.
Przede mną już "tylko" mały kawałek zjazdu na Dzianisz, długi i znajomy już podjazd na Butorowy oraz ostatni zjazd do mety, zakończony wrednym małym podjazdem pod hotel Mercure-Kasprowy. Na podjeździe na Butorowy znów mijam się z jakąś kobietką ale mi ucieka wreszcie.
fot. Wiktor Bubniak Fotografia
Łapię ją na zjeździe z Butorowego Wierchu. Na Salamandrze śmierć w oczach, ależ to cudowne jest ;D Potem jeszcze końcówka przez Kościelisko. Szczerze? To najbardziej niebezpieczny odcinek trasy TRR. Otwarty ruch samochodowy, auta, busy i autokary wyjeżdżające z parkingów i bocznych ulic i jazda na rowerze z prędkością bliską 70km/h (w moim przypadku, w przypadku czołówki zapewne jeszcze szybciej). Dopędzam i wymijam auto "koniec wyścigu". W ogóle... skąd ono się tu wzięło, czy nie powinno jechać na końcu wyścigu? Potem dopędzam i wyprzedzam autokar, który ugrzązł za innym kolarzem.
fot. Piotrkol
Wreszcie zakręt do mety a tu wrzaski mojego męża i synka, "Mama, gazu, gazu! Dajesz, dajesz!". Gazu starcza mi na chwilę, jak tylko ich mijam, odcina mnie i końcówkę do mety dojeżdżam na totalnych oparach.
Mimo mojego pozytywnego odczucia co do jazdy, średnia gorsza od zeszłorocznej. Choć zjazdy sporo szybsze, nie zrekompensowało to o wiele gorszych wyników na pokrywających się podjazdach. Chciałam urwać jakieś 10 minut z zeszłorocznego czasu - zamiast tego dołożyłam ze 20. Chciałam być TOP5, byłam 10. Nie wiem czy to kwestia zatłuczenia się przed wyścigiem (łażenie po szlakach, jazda rowerem powyżej "zadanej" przez trenera intensywności), czy może moja waga (niestety, w tym roku sporo wyższa od zeszłorocznej)... a może po prostu trudniejsza trasa (o około 300m w górę więcej) grunt, że jestem mocno rozczarowana i niezadowolona z wyniku. No cóż, zawsze mogę powiedzieć, że przyjechałam tu dla fotek ;)
Mimo wszystko, wyścig jest mega i na pewno wrócę tu w przyszłym roku.
MTB Cross Maraton Kielce
Niedziela, 25 czerwca 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 47.67 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:42 | km/h: | 12.88 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Relacja będzie krótka bo piszę ją strasznie długo po wyścigu (uuuhuuuu... ponad 3 tygodnie już minęły) więc, niestety, dużo z wyścigu już wyparłam z pamięci :)
Patrząc przed wyścigiem na profil trasy postanowiłam zaoszczędzić trochę siły na początku (największe podjazdy w pierwszych 15km). Wykonanie tego założenia nie jest takie proste (patrz poprzedni nawias) ale jakoś się udaje.
fot. MTB Cross Maraton
Do około 3h jedzie mi się całkiem dobrze, wszystko w siodle. Trasa wymagająca wydolnościowo ale dość prosta technicznie. Sucho. Jest kilka dość karkołomnych zjazdów (lecz wszystkie do zjechania bez problemów), dużo szutrów, ale też w lesie duże ilości męczącego piachu. Upał.
fot. mła
Pierwszy raz prowadzę rower dopiero gdzieś na 30tym kilometrze. Schodzę z roweru na naprawdę dużej stromiźnie, którą być może bym podjechała na świeżości ale na zmęczeniu już nie daję rady. Drugi raz schodzę na mocno dłużącym się podjeździe o zmiennym nachyleniu - wymiękam, gdy zza zakrętu, zamiast spodziewanego wypłaszczenia, wyłania się dalszy ciąg podjazdu...
Ostatnie 45min umieram. Spruta jestem tak, że sił na końcówce już nie ma a i warunków na finisz też nie bardzo - teren prawie do samego końca, ostatnie kilometry poprowadzone po okropnej patelni po wybijającej z rytmu łące. Tu chyba bliska jestem udaru ale ratuje mnie świeżo (na drugim bufecie) zatankowane 2L wody w bukłaku. Końcowa krótka asfaltowa prosta i zakręt tuż przed metą także nie pozwoliły na szybki finisz, zresztą chyba i nie mam już z czego finiszować.
fot. MTB Cross Maraton
Ukończyłam na 2 miejscu w kategorii ale mam lekki niedosyt. Myślę, że mogłam pojechać ciut mocniej w drugiej połowie ale tak czy siak bym nie była pierwsza więc strata niewielka ;) tak poza tym to jestem dość zadowolona (chociaż raz).
fot. Mateusz Goszczyński
Patrząc przed wyścigiem na profil trasy postanowiłam zaoszczędzić trochę siły na początku (największe podjazdy w pierwszych 15km). Wykonanie tego założenia nie jest takie proste (patrz poprzedni nawias) ale jakoś się udaje.
fot. MTB Cross Maraton
Do około 3h jedzie mi się całkiem dobrze, wszystko w siodle. Trasa wymagająca wydolnościowo ale dość prosta technicznie. Sucho. Jest kilka dość karkołomnych zjazdów (lecz wszystkie do zjechania bez problemów), dużo szutrów, ale też w lesie duże ilości męczącego piachu. Upał.
fot. mła
Pierwszy raz prowadzę rower dopiero gdzieś na 30tym kilometrze. Schodzę z roweru na naprawdę dużej stromiźnie, którą być może bym podjechała na świeżości ale na zmęczeniu już nie daję rady. Drugi raz schodzę na mocno dłużącym się podjeździe o zmiennym nachyleniu - wymiękam, gdy zza zakrętu, zamiast spodziewanego wypłaszczenia, wyłania się dalszy ciąg podjazdu...
Ostatnie 45min umieram. Spruta jestem tak, że sił na końcówce już nie ma a i warunków na finisz też nie bardzo - teren prawie do samego końca, ostatnie kilometry poprowadzone po okropnej patelni po wybijającej z rytmu łące. Tu chyba bliska jestem udaru ale ratuje mnie świeżo (na drugim bufecie) zatankowane 2L wody w bukłaku. Końcowa krótka asfaltowa prosta i zakręt tuż przed metą także nie pozwoliły na szybki finisz, zresztą chyba i nie mam już z czego finiszować.
fot. MTB Cross Maraton
Ukończyłam na 2 miejscu w kategorii ale mam lekki niedosyt. Myślę, że mogłam pojechać ciut mocniej w drugiej połowie ale tak czy siak bym nie była pierwsza więc strata niewielka ;) tak poza tym to jestem dość zadowolona (chociaż raz).
fot. Mateusz Goszczyński
MTB Cross Maraton Piekoszów
Niedziela, 4 czerwca 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 48.45 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:26 | km/h: | 10.93 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czułam się rano dobrze, wydawało mi się, że "mam nogę", takoż i na rozgrzewce, więc ustawiam się w sektorze i jestem dobrej myśli.
Niestety, po starcie jest jak zwykle. Przez około 1/3 trasy jedzie mi się źle. Tętno niskie, nogi drewniane. Trochę w tej części z buta ale zdecydowanie mniej niż na poprzednich maratonach.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy się wreszcie nieco rozkręcam to w pewnym momencie rejestruję, że tylny hamulec coś nie bangla więc na zjazdach nieco zachowawczo. Mimo to zaliczam głupią glebę. Na niezbyt trudnym zjeździe jest zakręt na ścieżkę w prawo, przed tą ścieżką wypłukany przez wodę rowek i łagodna ścieżka przez ten rowek wyjeżdżona kołami poprzedników. Niestety, moje hamowanie aby wjechać w tę ścieżkę jest nieskuteczne i wjeżdżam centralnie w ten cholerny rowek, tuż za ścieżką. Oczywiście OTB. Efektem jest mocno podarty łokieć i obita łydka.
fot. MTB Cross Maraton
Po glebie jadę już znacznie wolniej. Boli mnie ręka i włączyła się blokada w głowie. Mimo to drugą część jedzie mi się lepiej, zdecydowanie więcej w siodle niż na nogach. Poza tym hamulec w pewnym momencie wraca do normy i mogę jechać pewniej - ale i tak wolę nie szarżować bo nie wiem, w którym momencie wysiądzie... zastanawiam się cały czas, czy zdarłam klocki czy to coś innego.
Gdzieś w połowie trasy mija mnie Ania Sawicka, "jak furmankę"... ;) Tylko kurz po niej został. W ogóle Ania w tym roku odsadziła się ode mnie mocno i odjeżdża mi już regularnie :(
fot. MTB Cross Maraton
W trzeciej godzinie zmagam się ze strasznymi skurczami - łapią mnie w różnych miejscach, głównie po wewnętrznej stronie ud. Ratuje mnie po drodze kolega zawodnik batonem Oshee z magnezem - po zjedzeniu połówki batona skurcze mijają. Ciekawe, autosugestia? Czy magiczne działanie batona ze śladowymi ilościami Mg? A może po prostu chwila odpoczynku ;)
Trasa sucha ale bardzo trudna i wymagająca - zarówno kondycyjnie jak i technicznie. W dużej części stanowi powtórzenie znanej i słynnej trasy z Nowin, połączone z Chęcinami. Chyba dodane jest też kilka soczystych kawałków, których nie było (albo nie pamiętam) na innych maratonach. To chyba najtrudniejsza dla mnie, jak dotąd, trasa w tym cyklu.
Piję straszliwe ilości wody, jak podsumowuję wieczorem to wychodzi mi ze 4L ;) Na dwóch z trzech bufetów dobieram wodę i izotonik, na trzecim łapię banana. Czuję niedobór jednego carbosnacka (trzy wystarczają zazwyczaj na 3-3,5h ale nie spodziewałam się jazdy powyżej 4h).
Gdzieś z 10km przed metą ucieka mi 4 miejsce czyli Monika Alimanovic. Choć przez sporą część trasy się z nią mijam, rozmawiamy nawet, to na koniec nie starcza mi siły ani motywacji, żeby ją gonić. W sumie szkoda, że w tym tłumie startujących kobiety "znikają" i nie wie się, na które miejsce się jedzie. Gdyby kobiety startowały razem, byłoby lepiej - byłoby prawdziwe ściganie, jak u Czarka Zamany na Gwieździe Mazurskiej. Gdybym wiedziała, że to 4 miejsce mi odjeżdża to może bym Monikę pogoniła ;) Ale to też nauczka na przyszłość - nie odpuszczać.
Podjazdy i podejścia strasznie męczące, jednak zostaje mi trochę siły, żeby docisnąć na końcówce, poza czterema kilometrami po okropnie muldziastej łące - to jest po prostu droga przez mękę.
fot. MTB Cross Maraton
Na plus mogę sobie policzyć, że kończę wyścig z wyższą średnią prędkością niż Nowiny 2014 (chociaż dystans był o 10 km dłuższy). Poprawę widać zresztą potem po segmentach na Stravie (poprawione czasy na prawie wszystkich podjazdach, które się pojawiały na wcześniejszych maratonach, natomiast z powodu awarii hamulca na zjazdach sporo gorsze).
Na drugi plus - zjechanie niesławnej Belni. W sumie nie wiem o co takie halo z tą Belnią, ot taki sobie wyższy posypany szutrem kopczyk. Bez większych problemów. W Nowinach 2014 na kole 26 nie zjechałam i miałam rachunki do wyrównania aż do dziś (po Nowinach nie było okazji aż do dzisiaj). Niestety, nie załapałam się na ŻADNYM zdjęciu na tym zjeździe, demmit!
Trzeci plus - chyba samopoczucie lepsze po tym maratonie niż po poprzednich. Tzn. lepiej zniosłam tę długą jazdę, może to zasługa ostatnich kilku dłuższych treningów - muszę to kontynuować.
fot. MTB Cross Maraton
Niestety, wynik zdecydowanie poniżej oczekiwań... Po zeszłym roku i tych pierwszych tegorocznych startach już straciłam nadzieję na dobre wyniki i chyba trochę jadę te maratony lżej niż bym mogła bo brak mi motywacji.
Niestety, po starcie jest jak zwykle. Przez około 1/3 trasy jedzie mi się źle. Tętno niskie, nogi drewniane. Trochę w tej części z buta ale zdecydowanie mniej niż na poprzednich maratonach.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy się wreszcie nieco rozkręcam to w pewnym momencie rejestruję, że tylny hamulec coś nie bangla więc na zjazdach nieco zachowawczo. Mimo to zaliczam głupią glebę. Na niezbyt trudnym zjeździe jest zakręt na ścieżkę w prawo, przed tą ścieżką wypłukany przez wodę rowek i łagodna ścieżka przez ten rowek wyjeżdżona kołami poprzedników. Niestety, moje hamowanie aby wjechać w tę ścieżkę jest nieskuteczne i wjeżdżam centralnie w ten cholerny rowek, tuż za ścieżką. Oczywiście OTB. Efektem jest mocno podarty łokieć i obita łydka.
fot. MTB Cross Maraton
Po glebie jadę już znacznie wolniej. Boli mnie ręka i włączyła się blokada w głowie. Mimo to drugą część jedzie mi się lepiej, zdecydowanie więcej w siodle niż na nogach. Poza tym hamulec w pewnym momencie wraca do normy i mogę jechać pewniej - ale i tak wolę nie szarżować bo nie wiem, w którym momencie wysiądzie... zastanawiam się cały czas, czy zdarłam klocki czy to coś innego.
Gdzieś w połowie trasy mija mnie Ania Sawicka, "jak furmankę"... ;) Tylko kurz po niej został. W ogóle Ania w tym roku odsadziła się ode mnie mocno i odjeżdża mi już regularnie :(
fot. MTB Cross Maraton
W trzeciej godzinie zmagam się ze strasznymi skurczami - łapią mnie w różnych miejscach, głównie po wewnętrznej stronie ud. Ratuje mnie po drodze kolega zawodnik batonem Oshee z magnezem - po zjedzeniu połówki batona skurcze mijają. Ciekawe, autosugestia? Czy magiczne działanie batona ze śladowymi ilościami Mg? A może po prostu chwila odpoczynku ;)
Trasa sucha ale bardzo trudna i wymagająca - zarówno kondycyjnie jak i technicznie. W dużej części stanowi powtórzenie znanej i słynnej trasy z Nowin, połączone z Chęcinami. Chyba dodane jest też kilka soczystych kawałków, których nie było (albo nie pamiętam) na innych maratonach. To chyba najtrudniejsza dla mnie, jak dotąd, trasa w tym cyklu.
Piję straszliwe ilości wody, jak podsumowuję wieczorem to wychodzi mi ze 4L ;) Na dwóch z trzech bufetów dobieram wodę i izotonik, na trzecim łapię banana. Czuję niedobór jednego carbosnacka (trzy wystarczają zazwyczaj na 3-3,5h ale nie spodziewałam się jazdy powyżej 4h).
Gdzieś z 10km przed metą ucieka mi 4 miejsce czyli Monika Alimanovic. Choć przez sporą część trasy się z nią mijam, rozmawiamy nawet, to na koniec nie starcza mi siły ani motywacji, żeby ją gonić. W sumie szkoda, że w tym tłumie startujących kobiety "znikają" i nie wie się, na które miejsce się jedzie. Gdyby kobiety startowały razem, byłoby lepiej - byłoby prawdziwe ściganie, jak u Czarka Zamany na Gwieździe Mazurskiej. Gdybym wiedziała, że to 4 miejsce mi odjeżdża to może bym Monikę pogoniła ;) Ale to też nauczka na przyszłość - nie odpuszczać.
Podjazdy i podejścia strasznie męczące, jednak zostaje mi trochę siły, żeby docisnąć na końcówce, poza czterema kilometrami po okropnie muldziastej łące - to jest po prostu droga przez mękę.
fot. MTB Cross Maraton
Na plus mogę sobie policzyć, że kończę wyścig z wyższą średnią prędkością niż Nowiny 2014 (chociaż dystans był o 10 km dłuższy). Poprawę widać zresztą potem po segmentach na Stravie (poprawione czasy na prawie wszystkich podjazdach, które się pojawiały na wcześniejszych maratonach, natomiast z powodu awarii hamulca na zjazdach sporo gorsze).
Na drugi plus - zjechanie niesławnej Belni. W sumie nie wiem o co takie halo z tą Belnią, ot taki sobie wyższy posypany szutrem kopczyk. Bez większych problemów. W Nowinach 2014 na kole 26 nie zjechałam i miałam rachunki do wyrównania aż do dziś (po Nowinach nie było okazji aż do dzisiaj). Niestety, nie załapałam się na ŻADNYM zdjęciu na tym zjeździe, demmit!
Trzeci plus - chyba samopoczucie lepsze po tym maratonie niż po poprzednich. Tzn. lepiej zniosłam tę długą jazdę, może to zasługa ostatnich kilku dłuższych treningów - muszę to kontynuować.
fot. MTB Cross Maraton
Niestety, wynik zdecydowanie poniżej oczekiwań... Po zeszłym roku i tych pierwszych tegorocznych startach już straciłam nadzieję na dobre wyniki i chyba trochę jadę te maratony lżej niż bym mogła bo brak mi motywacji.
Łurzyckie Ściganie - Gassy - czasówka V
Niedziela, 28 maja 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 19.56 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:33 | km/h: | 35.56 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że powinnam tę czasówkę pojechać dobrze. Noga podaje, świeżość w kroku jest... nastawiona bojowo wsiadłam na rower i ruszyłam na miejsce zawodów - jak zwykle - bo Gassy to w zasadzie mój wyścig domowy, prawie pod blokiem ;)
Nastawiona bojowo (pora wygrać wreszcie te zawody, a nie ciągle tylko 2-3-4 miejsce) drobne 20-kilka km na miejsce dojeżdżam niespiesznie. Odbieram numer startowy. Startuję 13:44, 3 minuty po mnie klubowy kolega - czasowiec - Mateusz.
Rozgrzewka na trasie do Słomczyna. Wszędzie pełno rasowych czasowych rowerów, ja - jedyne co mam czasowego to lemondkę założoną na zwykłą kolarkę. Lemondkę kupiłam sobie zaledwie nieco ponad tydzień wcześniej ale już ją zdążyłam polubić. Na wietrzne Gassy jak znalazł. Tylko moja prokrastynacja dała o sobie znać i do tej pory nie założyłam na nią owijki więc mam na zawody cienkie rękawiczki, żeby nie ślizgały mi się ręce.
Po rozgrzewce chwila pogaduch z Mateuszem i Adasiem z Cyklona. Dla Adasia to debiut w czasówce, natomiast Mateusz to stary wyjadacz aczkolwiek nie nastawia się na dobry wynik bo miał przerwę. Prorokuję Mateuszowi, że mnie zdubluje a Adasiowi, który startuje pod koniec zawodów - że będzie miał czas około 36 minut.
Jest strasznie gorąco, gdy stoję na słońcu w kolejce do rampy, Garmin pokazuje 40 minut. Wieje, ale nie tak mocno jak potrafi tutaj wiać :) No i kierunek wiatru wydaje się być korzystny, nie powinno być nigdzie na pętli prostego "wmordewindu". Start z rampy ale jak zwykle nie ufam podtrzymywaczowi i startuję sama.
To kolejny mój start w czasówce i kolejny raz za mocno zaczynam. Spalam się w pierwszych 5 minutach i muszę trochę odpuścić. Usiłuję trzymać moc powyżej 220 Watów ale kiepsko mi to idzie. Na pierwszej pętli, na dojeździe z Ciszycy do Wału... korek samochodowy. Samochody wjeżdżają i wyjeżdżają z miejsc parkingowych, inne czekają w kolejce. Porządkowy stara się jak może ale przecież zamknięci w puszkach kierowcy nie słyszą jego poleceń. Przeciskam się między samochodami i tracę tu zapewne kilkanaście sekund. Skręcam na Wał i tutaj z kolei zaczyna się lawirowanie między spacerowiczami, rolkarzami, niedzielnymi rowerzystami... co jakiś czas wrzeszczę do kogoś "z drogi!", odsuwają się niespiesznie ale wydaje się, że nie tracę tutaj dalszych sekund. Wreszcie skręt z Wału do punktu pomiaru czasu w Gassach, rzut oka - na półmetku mam około 16:20. Liczę sobie w myślach, że jeśli pojadę drugą pętlę w tym samym tempie (na co nie ma szans) to będę miała czas powyżej 34 minut (wyższa matematyka, co nie? chyba z upału i zapieku mózg mi się wyłączył). 34 minuty z okładem miałam w zeszłym roku i to był mój najgorszy wynik w historii tej czasowki. Załamuję się trochę ale nie poddaję się.
Za punktem pomiaru coś do mnie krzyczy Adam ale nie dociera do mnie nic, zapiek na maksa i jedziem drugą pętlę.
Na prostej Opacz-Ciszyca dojeżdżam do jadącego dość wolno kolarza, kiedy wyprzedza mnie samochód i jedzie teraz między nami. Po wyprzedzeniu mnie zwalnia i jedzie tempem tego kolarza, ja bezpośrednio za nim - przeklinam bo po pierwsze spowalnia mnie a po drugie - zaraz dostanę karę za drafting za autem ;) Na szczęście jednak auto zaraz odjeżdża, ja za nim - wyprzedzam też kolarza i dalej już jadę sama.
Dalej - znów korek na dojeździe do Wału. Tym razem trochę luźniej więc udaje mi się przejechać bez większej straty. Na kolejnej prostej wyprzedzają mnie dwa Lamborghini, czyli dwóch zawodników pędzących na rowerach czasowych z pełnym kołem. Co ciekawe, jeden z nich za chwilę pęka i dojeżdżam do niego. Zaginam dalej i za chwilę znów mnie ktoś wyprzedza z tekstem "Dobrze dajesz, dajesz, dajesz!". To motywujące, staram się jeszcze przyspieszyć ale generalnie na tym drugim kółku nie udaje mi się trzymać mocy powyżej 200W. Pod koniec prostej wzdłuż Wału, zgodnie z moimi przewidywaniami, wyprzedza mnie Mateusz.
Przejeżdżam przez metę bez sprawdzania czasu, bo nie mam ochoty się zdołować. Chwila luźnego kręcenia, żeby nie rzucić pawia... ale zaraz ciekawość mnie ciągnie do listy wyników. I tu zdziwko - bo czas 33:08! Życiówka na tej trasie poprawiona o 45 sekund!
Przeliczam sobie jeszcze raz międzyczas ale nijak nie wychodzą mi 33 minuty, raczej 34. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że źle policzyłam 16,5 x 2 ;)
Robimy sobie rozjazd, a potem wracamy podopingować Adasia, który jeszcze jedzie. Dojeżdża na metę z czasem około 36 minut. Chyba powinnam zacząć obstawiać totka ;)
Niestety, mijam się z podium w open o 11 sekund, być może te, które straciłam na korku przy Wale... W kategorii jestem druga.
Wracam do domu rowerem, ze złości waląc dwa QOMy ;)
Nastawiona bojowo (pora wygrać wreszcie te zawody, a nie ciągle tylko 2-3-4 miejsce) drobne 20-kilka km na miejsce dojeżdżam niespiesznie. Odbieram numer startowy. Startuję 13:44, 3 minuty po mnie klubowy kolega - czasowiec - Mateusz.
Rozgrzewka na trasie do Słomczyna. Wszędzie pełno rasowych czasowych rowerów, ja - jedyne co mam czasowego to lemondkę założoną na zwykłą kolarkę. Lemondkę kupiłam sobie zaledwie nieco ponad tydzień wcześniej ale już ją zdążyłam polubić. Na wietrzne Gassy jak znalazł. Tylko moja prokrastynacja dała o sobie znać i do tej pory nie założyłam na nią owijki więc mam na zawody cienkie rękawiczki, żeby nie ślizgały mi się ręce.
Po rozgrzewce chwila pogaduch z Mateuszem i Adasiem z Cyklona. Dla Adasia to debiut w czasówce, natomiast Mateusz to stary wyjadacz aczkolwiek nie nastawia się na dobry wynik bo miał przerwę. Prorokuję Mateuszowi, że mnie zdubluje a Adasiowi, który startuje pod koniec zawodów - że będzie miał czas około 36 minut.
Jest strasznie gorąco, gdy stoję na słońcu w kolejce do rampy, Garmin pokazuje 40 minut. Wieje, ale nie tak mocno jak potrafi tutaj wiać :) No i kierunek wiatru wydaje się być korzystny, nie powinno być nigdzie na pętli prostego "wmordewindu". Start z rampy ale jak zwykle nie ufam podtrzymywaczowi i startuję sama.
To kolejny mój start w czasówce i kolejny raz za mocno zaczynam. Spalam się w pierwszych 5 minutach i muszę trochę odpuścić. Usiłuję trzymać moc powyżej 220 Watów ale kiepsko mi to idzie. Na pierwszej pętli, na dojeździe z Ciszycy do Wału... korek samochodowy. Samochody wjeżdżają i wyjeżdżają z miejsc parkingowych, inne czekają w kolejce. Porządkowy stara się jak może ale przecież zamknięci w puszkach kierowcy nie słyszą jego poleceń. Przeciskam się między samochodami i tracę tu zapewne kilkanaście sekund. Skręcam na Wał i tutaj z kolei zaczyna się lawirowanie między spacerowiczami, rolkarzami, niedzielnymi rowerzystami... co jakiś czas wrzeszczę do kogoś "z drogi!", odsuwają się niespiesznie ale wydaje się, że nie tracę tutaj dalszych sekund. Wreszcie skręt z Wału do punktu pomiaru czasu w Gassach, rzut oka - na półmetku mam około 16:20. Liczę sobie w myślach, że jeśli pojadę drugą pętlę w tym samym tempie (na co nie ma szans) to będę miała czas powyżej 34 minut (wyższa matematyka, co nie? chyba z upału i zapieku mózg mi się wyłączył). 34 minuty z okładem miałam w zeszłym roku i to był mój najgorszy wynik w historii tej czasowki. Załamuję się trochę ale nie poddaję się.
Za punktem pomiaru coś do mnie krzyczy Adam ale nie dociera do mnie nic, zapiek na maksa i jedziem drugą pętlę.
Na prostej Opacz-Ciszyca dojeżdżam do jadącego dość wolno kolarza, kiedy wyprzedza mnie samochód i jedzie teraz między nami. Po wyprzedzeniu mnie zwalnia i jedzie tempem tego kolarza, ja bezpośrednio za nim - przeklinam bo po pierwsze spowalnia mnie a po drugie - zaraz dostanę karę za drafting za autem ;) Na szczęście jednak auto zaraz odjeżdża, ja za nim - wyprzedzam też kolarza i dalej już jadę sama.
Dalej - znów korek na dojeździe do Wału. Tym razem trochę luźniej więc udaje mi się przejechać bez większej straty. Na kolejnej prostej wyprzedzają mnie dwa Lamborghini, czyli dwóch zawodników pędzących na rowerach czasowych z pełnym kołem. Co ciekawe, jeden z nich za chwilę pęka i dojeżdżam do niego. Zaginam dalej i za chwilę znów mnie ktoś wyprzedza z tekstem "Dobrze dajesz, dajesz, dajesz!". To motywujące, staram się jeszcze przyspieszyć ale generalnie na tym drugim kółku nie udaje mi się trzymać mocy powyżej 200W. Pod koniec prostej wzdłuż Wału, zgodnie z moimi przewidywaniami, wyprzedza mnie Mateusz.
Przejeżdżam przez metę bez sprawdzania czasu, bo nie mam ochoty się zdołować. Chwila luźnego kręcenia, żeby nie rzucić pawia... ale zaraz ciekawość mnie ciągnie do listy wyników. I tu zdziwko - bo czas 33:08! Życiówka na tej trasie poprawiona o 45 sekund!
Przeliczam sobie jeszcze raz międzyczas ale nijak nie wychodzą mi 33 minuty, raczej 34. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że źle policzyłam 16,5 x 2 ;)
Robimy sobie rozjazd, a potem wracamy podopingować Adasia, który jeszcze jedzie. Dojeżdża na metę z czasem około 36 minut. Chyba powinnam zacząć obstawiać totka ;)
Niestety, mijam się z podium w open o 11 sekund, być może te, które straciłam na korku przy Wale... W kategorii jestem druga.
Wracam do domu rowerem, ze złości waląc dwa QOMy ;)
MTB Cross Maraton Miedziana Góra
Niedziela, 21 maja 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 42.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:38 | km/h: | 11.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prognozy pogody i poranna aura nie napawały optymizmem ale z obowiązku (podwózka do Miedzianej dla Pawła) zwlokłam się rano z wyrka po jak zawsze zbyt małej ilości godzin snu. W Warszawie było pochmurno i zdecydowanie chłodniej niż w poprzednie dni, jednak zobaczywszy 17 stopni na termometrze o 6 rano uznałam, że "się ociepli" i nie zabrałam nic cieplejszego do ubrania na maraton.
W miarę jazdy termometr w samochodzie pokazywał coraz niższą temperaturę, momentami nawet tylko 13 stopni, co trochę zmroziło zarówno mnie jak i jadącego ze mną Pawła. Pochmurna i wietrzna aura powodowała, że strasznie chciało się spać i chyba tylko ledwo klejąca się rozmowa nie pozwalała zasnąć i wtarabanić się w jakiś rów.
fot. MTB Cross Maraton
Dotarliśmy jednak na miejsce bez przygód i grubo przed czasem, tylko po to, aby po wyjściu z auta stwierdzić, że jest dość zimno i pożałować, że nie wzięliśmy rękawków. Paweł był o tyle bardziej przewidujący, że zabrał chociaż kamizelkę. Chowając się przed wiatrem za samochodem (przynajmniej ja) ogarnęliśmy się jednak i ruszyliśmy na rekonesans i rozgrzewkę.
Już po chwili było nam ciepło a podczas rozgrzewki mieliśmy okazję się przekonać, że nocny deszcz zrobił swoje i prawie od początku na trasie jest błoto. No cóż... chyba Szkot będzie po maratonie potrzebował porządnego przeglądu, bo 2 błotne maratony bez przeglądu to przesada.
fot. MTB Cross Maraton
Startuję z sektora, gdzie spotykam Grażkę. Gadamy, śmiejemy się. W sektorze jest ciasno, ciężko było nawet doń wejść, ale za to jest ciepło ;) Poza tym pogoda tuż przed startem się poprawia. Pojawia się słońce więc robi się trochę cieplej, to powinna być idealna pogoda do ścigania.
Start jest szybki, po asfalcie, ale po niedługim odcinku droga już prowadzi szutrówką a potem niespodziewanie odbija w lewo na wąską ścieżkę prowadzącą nieco w górę. Od razu robią się korki, bo stawka jeszcze nie zdążyła się ponaciągać. Trochę z buta ale jednak staram się jechać. W pierwszej połowie trasy to trudne bo po pierwsze jest jeszcze ciasno a po drugie, pierwsza połowa jest bardzo błotnista. Interwałowy charakter trasy nie ułatwia sprawy. Jedzie mi się dość zdechło, tętno nie chce się rozbujać.
fot. MTB Cross Maraton
Mijam się z Grażką - ja ją łykam na zjazdach a ona mnie na błocie. Sam fakt, że jadę mniej więcej w jej tempie świadczy albo o tym, że ona ma bardzo dobry dzień albo że ja mam bardzo słaby ;) Wciągam planowo żele, piję jak smok - uzupełniam izotonik na pierwszym bufecie i zjadam banana.
Po 22 kilometrze jakby odżywam. Błota robi się wyraźnie mniej a trasa chyba nieco bardziej kamienista. O ile pierwsza połowa prowadziła głównie przez las to w drugiej jedziemy więcej między polami i łąkami. Nie brakuje jednak naprawdę czadowych fragmentów, takich jak np. dwa dość trudne zjazdy (choć nie tak trudne jak w Daleszycach). W tej drugiej połowie jedzie mi się całkiem dobrze, choć jeden podjazd jest totalnie na dobitkę - poddaję się już po pierwszych kilkudziesięciu metrach i resztę stoku w Tumlinie pokonuję na piechotę ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Odjeżdżam Grażce i już jej nie widzę aż do mety. Co ciekawe, nie widzę też Pawła, który startował z 2 sektora. Dotychczas w tym sezonie mnie doganiał gdzieś w drugiej połowie trasy ale tym razem go nie spotykam. Czyżby wyjątkowo udało mi się go przegonić? Otóż nie, okazało się potem, że zaklepał dla mnie miejsce do myjki pół godziny przed moim wjazdem na metę, a minął mnie prawie na samym początku, jednak akurat dłubałam przy odpadającym magnesie od kadencji więc tego nie widziałam ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W każdym razie w tej drugiej połowie jedzie mi się naprawdę fajnie i wreszcie to ja mijam innych zawodników a nie oni mnie. Niestety, nie udaje mi się nadrobić brodzenia w błocie więc tak czy siak, wjeżdżam na metę znów po 3,5h z okładem a Paweł czeka na mnie już od dłuższego czasu, naprawdę dziś miał nogę i na tyle dobrze pojechał, że był 26 w kategorii. Za to Grażce wsadzam kilkanaście minut.
fot. MTB Cross Maraton
fot. MTB Cross Maraton
Na mecie czeka nie tylko Paweł ale też makaron z sosem (nawet niezły, ale nie umywa się do żurku z Daleszyc...) i ciasteczka, które pochłaniam w przemysłowych ilościach ;) Gdy dostaję smsa z wynikiem to już jestem najedzona więc 7 miejsce mnie aż tak bardzo nie dobija, hehe ;)
W miarę jazdy termometr w samochodzie pokazywał coraz niższą temperaturę, momentami nawet tylko 13 stopni, co trochę zmroziło zarówno mnie jak i jadącego ze mną Pawła. Pochmurna i wietrzna aura powodowała, że strasznie chciało się spać i chyba tylko ledwo klejąca się rozmowa nie pozwalała zasnąć i wtarabanić się w jakiś rów.
fot. MTB Cross Maraton
Dotarliśmy jednak na miejsce bez przygód i grubo przed czasem, tylko po to, aby po wyjściu z auta stwierdzić, że jest dość zimno i pożałować, że nie wzięliśmy rękawków. Paweł był o tyle bardziej przewidujący, że zabrał chociaż kamizelkę. Chowając się przed wiatrem za samochodem (przynajmniej ja) ogarnęliśmy się jednak i ruszyliśmy na rekonesans i rozgrzewkę.
Już po chwili było nam ciepło a podczas rozgrzewki mieliśmy okazję się przekonać, że nocny deszcz zrobił swoje i prawie od początku na trasie jest błoto. No cóż... chyba Szkot będzie po maratonie potrzebował porządnego przeglądu, bo 2 błotne maratony bez przeglądu to przesada.
fot. MTB Cross Maraton
Startuję z sektora, gdzie spotykam Grażkę. Gadamy, śmiejemy się. W sektorze jest ciasno, ciężko było nawet doń wejść, ale za to jest ciepło ;) Poza tym pogoda tuż przed startem się poprawia. Pojawia się słońce więc robi się trochę cieplej, to powinna być idealna pogoda do ścigania.
Start jest szybki, po asfalcie, ale po niedługim odcinku droga już prowadzi szutrówką a potem niespodziewanie odbija w lewo na wąską ścieżkę prowadzącą nieco w górę. Od razu robią się korki, bo stawka jeszcze nie zdążyła się ponaciągać. Trochę z buta ale jednak staram się jechać. W pierwszej połowie trasy to trudne bo po pierwsze jest jeszcze ciasno a po drugie, pierwsza połowa jest bardzo błotnista. Interwałowy charakter trasy nie ułatwia sprawy. Jedzie mi się dość zdechło, tętno nie chce się rozbujać.
fot. MTB Cross Maraton
Mijam się z Grażką - ja ją łykam na zjazdach a ona mnie na błocie. Sam fakt, że jadę mniej więcej w jej tempie świadczy albo o tym, że ona ma bardzo dobry dzień albo że ja mam bardzo słaby ;) Wciągam planowo żele, piję jak smok - uzupełniam izotonik na pierwszym bufecie i zjadam banana.
Po 22 kilometrze jakby odżywam. Błota robi się wyraźnie mniej a trasa chyba nieco bardziej kamienista. O ile pierwsza połowa prowadziła głównie przez las to w drugiej jedziemy więcej między polami i łąkami. Nie brakuje jednak naprawdę czadowych fragmentów, takich jak np. dwa dość trudne zjazdy (choć nie tak trudne jak w Daleszycach). W tej drugiej połowie jedzie mi się całkiem dobrze, choć jeden podjazd jest totalnie na dobitkę - poddaję się już po pierwszych kilkudziesięciu metrach i resztę stoku w Tumlinie pokonuję na piechotę ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Odjeżdżam Grażce i już jej nie widzę aż do mety. Co ciekawe, nie widzę też Pawła, który startował z 2 sektora. Dotychczas w tym sezonie mnie doganiał gdzieś w drugiej połowie trasy ale tym razem go nie spotykam. Czyżby wyjątkowo udało mi się go przegonić? Otóż nie, okazało się potem, że zaklepał dla mnie miejsce do myjki pół godziny przed moim wjazdem na metę, a minął mnie prawie na samym początku, jednak akurat dłubałam przy odpadającym magnesie od kadencji więc tego nie widziałam ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W każdym razie w tej drugiej połowie jedzie mi się naprawdę fajnie i wreszcie to ja mijam innych zawodników a nie oni mnie. Niestety, nie udaje mi się nadrobić brodzenia w błocie więc tak czy siak, wjeżdżam na metę znów po 3,5h z okładem a Paweł czeka na mnie już od dłuższego czasu, naprawdę dziś miał nogę i na tyle dobrze pojechał, że był 26 w kategorii. Za to Grażce wsadzam kilkanaście minut.
fot. MTB Cross Maraton
fot. MTB Cross Maraton
Na mecie czeka nie tylko Paweł ale też makaron z sosem (nawet niezły, ale nie umywa się do żurku z Daleszyc...) i ciasteczka, które pochłaniam w przemysłowych ilościach ;) Gdy dostaję smsa z wynikiem to już jestem najedzona więc 7 miejsce mnie aż tak bardzo nie dobija, hehe ;)