kanteleblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(19)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kantele.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ze zdjęciami

Dystans całkowity:11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%)
Czas w ruchu:707:49
Średnia prędkość:17.31 km/h
Maksymalna prędkość:60.40 km/h
Suma podjazdów:7583 m
Maks. tętno maksymalne:181 (100 %)
Maks. tętno średnie:166 (94 %)
Suma kalorii:37753 kcal
Liczba aktywności:335
Średnio na aktywność:36.29 km i 2h 06m
Więcej statystyk

ProgresLab siódme poty

Sobota, 2 grudnia 2017 Kategoria test, trenażer, ze zdjęciami
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: 00:28 km/h: 0.00
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Trenażer Aktywność: Jazda na rowerze
Jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć B i C :) 
B to były pomiary masy ciała u Darka w ProgresLab. Darek potraktował mnie nieco z grubej rury - z całej z nim konsultacji w pamięć zapadło mi głównie to, że jestem gruba i leniwa ;) To, że jestem gruba to akurat wiedziałam ale powiedziane prosto w oczy i prosto z mostu i tak zabolało. A faktem jest, że od 2014 roku, gdzie byłam najlżejsza w mojej historii ścigania się, kilogramy powoli przybywały i od dolnego piku w czerwcu 2014 do listopada tego roku niepostrzeżenie przybyło ich aż 8!!!
Nie dziwota, że coraz gorzej ciągnę pod górę.
Ale leniwa...? No coż, Darek mi to uświadomił - faktycznie, nie zawracam sobie zbytnio głowy przygotowywaniem posiłków, jem co popadnie, zazwyczaj gotowe ze sklepu albo zapycham się chlebem. Mało wartościowe to i mało zbilansowane.
Na tym badaniu, które odbyło się 13 października, pomiary wskazały 73,7kg oraz 27% tłuszczu. Załamka.




Dziś miało się okazać, czy dieta, którą Darek mi po tamtym badaniu zaaplikował, działa. Do pomiaru przystąpiłam z lekkim zdenerwowaniem, bo na mojej wadze domowej nie bardzo widać było różnicę na przestrzeni tego 1,5 miesiąca, ale wyniki dzisiejszego pomiaru były dobre: waga 2,5kg w dół, tłuszcz 2% w dół. Uff.

C to był test wydolnościowy.
Nie ukrywam, że od rana stresowałam się przebiegiem i wynikiem testu, jednak uspokoiłam się po dokonaniu pomiarów ciała. Chwila rozgrzewki, już całkiem spokojnie, potem Darek założył mi maskę Dartha Vadera. Na początek dwa głębokie wdechy, pomiar poboru tlenu i jedziemy. Test był testem tzw. progresywnym. Rozpoczęłam od 100W i co trzy minuty a obciążenie było zwiększane co 3 minuty o 20W. Kręciłam stabilnie nieco powyżej 95rpm, dość długo bez większych problemów, tylko zaczęłam się ostro pocić mimo nawiewu. Darek co jakiś czas pobierał mi krew z palca i mierzył stężenie mleczanu we krwi oraz litościwie ocierał pot z czoła.
Schody zaczęły się przy 220W, już było ciężko. Przy 240W Darek zagrzewał mnie do dalszej jazdy ale mimo mojej wielkiej chęci dojechania tego odcinka do końca, kadencja zaczęła już spadać a oddech i tętno gwałtownie przyspieszyły. Nie dałam rady dojechać pełnych 3 minut na 240W, niestety. Jedak wynik testu jest dobry, FTP wyszło 185W, co jest o 9 więcej niż w listopadzie zeszłego roku. 




Choć nie udało mi się dotrwać tych ostatnich 3 minut, i tak jestem zadowolona. Po pierwsze z tego, że udało się coś zrzucić na masie a po drugie z tego, że test poszedł dobrze. Nie ulega wątpliwości, że praca z Łukaszem (Mizu Cycling) w bieżącym roku dała dobre efekty i zapewne, gdyby nie moja demotywacja i wzrost wagi, sezon byłby o wiele bardziej udany. 

Mimo wszystko uważam, że zmiana warunków treningowych była mi potrzebna. Już po pierwszej rozmowie z Wojtkiem Marcjoniakiem poczułam przypływ nadziei i determinacji. Miejmy nadzieję, że ten nastrój się utrzyma ;)


Sieldce; wyszło ciut dalej niż planowałam ;)

Niedziela, 5 listopada 2017 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: 78.68 Km teren: 0.00 Czas: 03:25 km/h: 23.03
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Chłodno ale pogoda cudowna, dawno takiej nie było. Że wylądowałam z rowerem w Sieldcach to zrobiłam sobie rundkę po okolicy. Po choróbsku nie planowałam takiej długiej jazdy ale... ;)

Góry to to nie są, ale zawsze trochę mniej płasko niż w domu ;)

jest słońce, jest wycieczka

Niedziela, 1 października 2017 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: 52.31 Km teren: 0.00 Czas: 02:37 km/h: 19.99
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś wreszcie obadałam trochę dalsze rejony ścieżki nad Wisłą. Dojechałam do EC Żerań :)
Pogoda dopisała, zdecydowanie na krótki rękaw, cudownie <3
Warszawa jest całkiem ładna, co nie?




straaasznie dawno w lesie nie byłam ;D

Sobota, 30 września 2017 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: 25.41 Km teren: 0.00 Czas: 01:31 km/h: 16.75
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Strasznie dawno w lesie nie byłam. I chyba trochę zarosło...
Strasznie dawno też nie widziałam słońca, ale dziś było <3







MTB Cross Maraton Kielce Bike Expo

Sobota, 23 września 2017 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi, >50 km
Km: 51.22 Km teren: 0.00 Czas: 04:18 km/h: 11.91
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
No przecież wiedziałam, że tak będzie. Łudziłam się, że nie, ale przecież musiało.

Być zarąbiście błotniście.
No bo przecież ciągle ostatnio leje, nie mogło być inaczej.

Jadę do tych Kielc bo pamiętam, że w Kielcach była świetna trasa, poza tym ciekawi mnie, jak zostało rozwiązane połączenie naszego cyklu z cyklem BikeMaraton na tej edycji. Jadę i cały czas trochę mam nadzieję, że jak dojadę na miejsce to okaże się, że leje deszcz. Wtedy, podobnie jak bodajże dwa lata temu na kieleckiej edycji PolandBike, po prostu oleję maraton i pójdę połazić po targach ;)
Niestety, nie leje. Nawet w sumie jest dość przyjemnie, choć pochmurnie. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, jadę.

fot. Fotomaraton.pl



Bez problemu i bez kolejki odbieram dość bogaty pakiet BM, w nim fajna koszulka (potem okazuje się, że wzięłam zbyt małą, szkoda trochę). Jadę z numerem i czipem BM. Na terenie targów mnóstwo ludzi, na samym ŚLR byłoby pewnie ze 4 razy mniej zawodników. Już w miasteczku startowym jest dużo błota więc mam pewną przygrywkę do tego, co będzie na trasie. Mam przydzielony dość wysoki sektor ale nie ma już czasu na przesunięcia, trudno - myślę sobie - najwyżej będą mnie musieli objeżdżać. Staję z boku przy wejściu do sektora, który już jest zapełniony więc nie bardzo da się wepchać. Sektory będą puszczane co jakiś czas więc wejdę sobie jak zacznie się przesuwać. Gdzieś tam miga mi znajoma twarz ale nie ma jak pogadać. Tuż przed startem spada kilka kropel deszczu, ale skoro już stoję w pełnym rynsztunku to teraz nie będę się wycofywać.

fot. Kasia Rokosz


Po wyjechaniu z terenu targów dość duży kawał asfaltem, co nietypowe dla ŚLR, ale pewnie poszedł jakiś kompromis z organizatorami BM a może inaczej się nie dało... Po wjechaniu w szutrową drogę widzę stojącą z boku Mirrę. Wrzeszczy do mnie "Martaaaaa, jedzieeeeesz!" ;)
Pierwsza godzina dość płaska, niewymagająca. Mało elementów technicznych, mało podjazdów. Tętno dobre, dość szybko się rozkręcam i jedzie mi się całkiem dobrze. O dziwo, nie wyprzedza mnie aż tak wielu zawodników, jak przewidywałam. Jest błoto. Mniejsze lub większe - niektóre kawałki są tylko "ślapkowate", inne zaś to naprawdę głębokie błotne spa. Nie pada, ubranie dobrane idealnie - nie jest mi gorąco ani nie marznę.

fot. Fotomaraton.pl



Pierwszy poważniejszy podjazd dopiero gdzieś na 17tym kilometrze i pnie się o około 130m do góry na 3km. Całkiem fajnie mi się go podjeżdża, pod szczytem prawie dochodzę do HRmax ;) Potem dość szybki, dwukilometrowy zjazd, o prawie tyle samo. Potem jeszcze kilka trochę mniejszych wspinek i zjazdów aż do 33go kilometra. Ten fragment trasy biegnie zasadniczo ciut wyżej niż początek trasy i jest momentami fantastycznie techniczny, trochę singla, trochę skałek, niestety - w kilku miejscach nieco dla mnie zbyt trudny do przejechania i czasem muszę podprowadzić rower. Ten odcinek, choć o wiele bardziej suchy niż wcześniejszy, jest też zdecydowanie bardziej męczący i gdzieś po drugiej godzinie jazdy zaczynam trochę "odpadać". Kolejne kilka kilometrów to zjazd w dół i parę mniejszych hopek, które już przejeżdżam ze zdecydowanie mniejszym animuszem. Tutaj też, prawdopodobnie w wyniku zmęczenia, zaliczam dwie niegroźne gleby. Obie bardzo podobne - przednie koło zassane w błotną pułapkę i "plask" na lewy bok. Po pierwszej wywrotce mam tylko ubłoconą rękawiczkę i kierownicę ale po drugiej - cały lewy bok mam w błocie.

fot. Fotomaraton.pl




Na ostatnim, półgodzinnym odcinku po łąkowych muldach, cierpię już katusze i z utęsknieniem wyglądam mety. Myślę sobie, jak to byłoby cudownie zabić GITa tępym nożem  i przypominam sobie rozmowę, którą odbyłam z mężem wczoraj: "O, jak fajnie, miało być 51 km a będzie tylko 49" - "A co ci za różnica, te 2km?". Otóż... jest różnica, zwłaszcza jeśli z zapowiadanych 49 jednak robi się jednak 51 i jedziesz już piątą godzinę, myśląc tylko, jakim wymyślnym sposobem zarżniesz organizatora.

fot. Fotomaraton.pl


Wjeżdżam na metę kompletnie wypluta po prawie 4h20, a miało być tak pięknie... Jestem ostatnia w kategorii i przedostatnia wśród kobiet, jednak po ostatnich porażkach już się na to naszykowałam psychicznie i przełykam tę gorzką pigułkę bez większych emocji.
Na zimnym bufecie niewiele zostało, ciepłego nie mogę znaleźć. Kręcę się, trochę chyba oszołomiona, nie wiem co ze sobą zrobić. Ubłocona idę do hali, gdzie ma się odbyć dekoracja, bez sensu... idę szukać myjki. Znajduję, zimnym karcherem myję sobie nogę a potem dopiero zauważam toitoiowe prysznice. !!!!! Prysznice!!!! W dodatku z CIEPŁĄ WODĄ! :D:D:D:D
Może nie jest zbyt komfortowo ale daje się normalnie umyć - trochę żałuję, że nie mam żelu pod prysznic ale na ŚLR nie wożę bo nie ma takich luksusów i żel jest zbędny bo i tak nie ma go gdzie wykorzystać. Dobrze, że chociaż ręcznik mam. Uszczęśliwiona prysznicem wracam do domu, głodna... więc oczywiście po drodze zaliczam Mac'a w Radomiu ;)

MTB Cross Maraton Masłów

Niedziela, 10 września 2017 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 41.03 Km teren: 0.00 Czas: 04:06 km/h: 10.01
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Przyznam, że sporo sobie obiecywałam po tej trasie, choć z mapki wynikało, że została ona mocno zmodyfikowana w porównaniu do zeszłorocznej. W zeszłym roku, mimo wcześniejszych ulew, na trasie było raczej sucho (aż do momentu, kiedy zaczęło padać) i jechało mi się bardzo dobrze. Poza tym zapamiętałam, że było bardzo widokowo.

fot. MTB Cross Maraton

Pogoda dziś zgoła odmienna od zeszłorocznej. Cieplutko i słonecznie. Niestety, od samego początku jedzie mi się nie za dobrze, ale jeszcze jako-tako. Jak zwykle na ŚLR, trasa mega urokliwa, niektóre miejsca zaś przyprawiają o dreszczyk, tak jak fragment poprowadzony skrajem skarpy na jakąś wodą.





Niestety, w okolicach połowy trasy zaliczam dość poważną glebę na zjeździe, który okazuje się być dla mnie trudniejszy, niż wyglądał z góry. Mój upadek na kamienie wyglądał na tyle poważnie, że fotograf (chyba) stojący na dole, dłuższą chwilę stoi przy mnie, po tym jak się podniosłam, pytając, czy wszystkie kości mam całe. Majtam rękami, łokciami, ramionami - chyba nic sobie nie zrobiłam na szczęście.

fot. MTB Cross Maraton

Po ochłonięciu ruszam dalej w dół, już nieco łagodniejszym zjazdem, zastanawiając się cały czas, co mi brzęczy w rowerze - coś się musiało ułamać czy poluzować. Dopiero po kilku minutach dalszej jazdy orientuję się, że pękła obudowa manetki od amortyzatora i jedna z dwóch dźwigienek blokady. Niestety, przez to amor pozostaje w pozycji zablokowanej i nie ma jak go odblokować. No cóż, nie raz jechałam na zblokowanym (bo np. zapomniałam odblokować po asfalcie). Komfortowo może nie będzie ale da się jechać.

fot. Jacek Gałczyński

fot. Paweł Wężyk

Po glebie jedzie mi się jednak jeszcze gorzej niż przedtem. Włącza mi się tryb rekreacyjny i czuję się mocno zmęczona. Mam nadzieję na odpoczynek na ostatnich 10km, które według mapy są zasadniczo w dół, ale ten fragment okazuje się bardzo błotnisty. Dużo tutaj z buta, męczę się i przeklinam, mam ochotę się rozpłakać ze złości na siebie samą. Na szczęście tym razem organizator potraktował dystans w przeciwną stronę niż rok temu - tzn. skrócił trasę. Morale jednak w końcówce zdecydowanie na minusie tak, że znowu pobeczałam się na mecie, jak jakaś nastka.

fot. MTB Cross Maraton

Choć, tak samo jak w zeszłym roku, kończę piąta, tym razem nie jestem zadowolona a raczej zrozpaczona, Zdecydowanie to nie jest mój sezon.

fot. MTB Cross Maraton

Scott Test Tour - Scott Genius, to nie dla mnie

Sobota, 9 września 2017 Kategoria trening, ze zdjęciami, recenzje, testy
Km: 17.05 Km teren: 0.00 Czas: 01:39 km/h: 10.33
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Aktywność: Jazda na rowerze
Kolejna okazja, żeby potestować sprzęt. Kolejna, bo miałam okazję już testować Sparka oraz Specialized Era czyli dwa rowery przeznaczone zasadniczo do XC. Szybkie, zwinne fulle, dobre zarówno do podjeżdżania jak i do zjeżdżania.
Tym razem wybrałam coś zgoła innego, bo ciekawa byłam czym różnią się rowery do XC od rowerów grawitacyjnych. Wybór mój padł na Scott Genius, czyli rower przeznaczony do Ęduro. Tak w zasadzie to nie wiem do końca czym charakteryzuje się ta odmiana MTB, ale po budowie roweru można wnioskować, że raczej się w niej zjeżdża niż podjeżdża ;)





Ergo, w naszych okolicach ciężko znaleźć dobrą miejscówkę do przetestowania Geniusa. Może dałoby się potestować na Kazurce ale niestety, po pierwsze Kazurka była akurat zajęta (zawody XC) a po drugie, testy Scotta to, niestety, wycieczka z przewodnikiem w konkretne miejsce w Kabatach, nad czym ubolewam. O ileż pod tym względem lepsze były testy Speca, gdzie można było po prostu pojechać z rowerem gdzie się miało ochotę, w obrębie ustalonych ram czasowych.


Pierwsza zaskoczka to koła 29 cali i spore wyprzedzenie widelca. W efekcie, podczas jazdy miało się wrażenie, jak gdyby siedziało się na "chopperze". W mojej opinii, w porównaniu do rowerów XC, mocno upośledza to sterowność i zwinność roweru.
Napęd 1x11 w naszej okolicy nie dał się odczuć jako ciężki, na podjazdach na znanej miejscówce w Kabatach, nie miałam odczucia, że brakuje mi biegów. Podejrzewam jednak, że w warunkach bojowych, więcej podjazdów trzeba pokonywać z buta niż choćby na moim Scale'u. O ile jednak nie miałam poczucia zbyt małej ilości biegów na niezbyt stromych podjazdach, o tyle na krótkich stromych ściankach starczało biegów na podjechanie z rozpędu, natomiast przy nieco dłuższych prawdopodobnie byłby już problem.





Pozytywnie za to odebrałam zawieszenie. Bardzo responsywne w stanie całkowicie odblokowanym, pozwala wysoko podskakiwać (zapewne daje to mnóstwo zabawy na trasach zjazdowych), za to dość ciężko podrzucić samo przednie koło (to chyba kwestia środka ciężkości roweru). Można zablokować tył lub obydwa amortyzatory, co przydaje się na tak łagodnych trasach jak nasz Las Kabacki. Przyznam szczerze, że brakuje mi takiego bajeru w moim rowerze (tak, marzę o Sparku...).



Niestety, rower jest ciężki i przy jego niechęci do skręcania, jazda po naszych okolicach była średnio płynna. Za to na fragmencie z kostką brukową rower szedł jak po maśle - kompletnie nie czuło się "trzęsiawki".
Podsumowując - nie jest to rower na mazowieckie lasy. Nie jest to rower na maratony i wyścigi XC. Nie wiem, czy jest to rower najlepszy do zjazdu, ze względu na słabą, moim zdaniem, manewrowość. A więc do czego właściwie jest ten rower...? Nie wiem.

Nie tylko góry

Sobota, 12 sierpnia 2017 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami, >50 km
Km: 67.77 Km teren: 0.00 Czas: 02:15 km/h: 30.12
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj wypad weekendowy do teściów więc jest okazja zrobić niecodzienną trasę. Poprosiłam męża, żeby wyrzucił mnie z auta po drodze do Siedlec, przy czym ze względu na "długi weekend" nie jechaliśmy najprostszą trasą przez Mińsk tylko znaną nam, malowniczą trasą, przez Siennicę i Latowicz. 



Większość tej trasy to dobry asfalt, mały ruch samochodowy i urokliwe krajobrazy. Gór tu co prawda nie ma ale też jest ładnie :) Fajnie mi się jechało, w zasadzie cały czas z wiatrem więc wziuuuu...!
Jadąc jeszcze samochodem zastanawiałam się, czy ryzykować deszcz bo momentami coś kropiło ale w miejscu, gdzie powinnam była wysiąść, pokazało się słońce, co ostatecznie przekonało mnie do dalszej jazdy już rowerem.





Lekki deszczyk złapał mnie w Grali, niecałe 20km od celu, ale zdażyłam zaledwie schować się pod wiatą przystankową i wysłać smsa do męża i przestał ;) Zatrzymałam się na chwilę znowu w sklepiku, żeby kupić pyszne cytrynowe wafelki, które kupiłam tu przy poprzedniej takiej wycieczce, ale pan powiedział mi, że przestał je zamawiać bo więcej ich zjadał niż sprzedawał... ;) Szkoda.




To mnie Baba Na Rowerze przeczołgała na rowerze...;)

Sobota, 5 sierpnia 2017 Kategoria >50 km, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: 75.59 Km teren: 0.00 Czas: 04:12 km/h: 18.00
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Paulina zaplanowała na dziś około 80km wycieczkę i miałam bardzo duże wątpliwości, czy po wczorajszym TdPA zdołam taki dystans po mniejszych i większych górkach przejechać. Mimo to pierwszą moją myślą było podjęcie tej rękawicy. Umówiłyśmy się w Nowym Targu, z Bukowiny to w zasadzie cały czas w dół. Pojechałam mniej więcej trasą sugerowaną przez Paulinę, tzn. przez Gliczarów. Z Bukowiny najpierw trzeba było jednak trochę wspiąć się odrobinę w górę, niby niewiele, 50m up na 2,5km ale moje nogi zaprotestowały. Ledwo kręcąc dojechałam do Gliczarowa i zaczęłam zastanawiać się, czy nie poprosić Pauliny o zmodyfikowanie trasy tak, żeby po drodze nie musiała mnie ciągnąć ;)
Tymczasem już czekała mnie droga w dół. Zjeżdżając z Gliczarowa musiałam poszukać kamienia z napisem Ściana Bukovina, którego jak dotąd nie udało mi się zauważyć, nawet podczas powolnego podjazdu na wczorajszym wyścigu.
Kamień jest trochę oddalony od drogi, prawdopodobnie dlatego go nie widziałam.



Zjazd z Gliczarowa jest tak szybki, że aż przerażający. Momenty największych nastromień dają takie przyspieszenie, że traci się kontrolę nad czymkolwiek, dlatego nie odważyłam się zbyt szybko zjechać. Kiedy się trochę wypłaszczyło pozwoliłam sobie na zdjęcie jednej ręki z baranka (i hamulca) i cyknięcie foteczki ;)



Do miejsca spotkania z Pauliną dojechałam w około godzinę, choć Paulina spodziewała się, że zejdzie mi się krócej. Ta godzina zapewne wynikła z faktu, że mimo dość dokładnych wskazówek, kilka razy zatrzymywałam się i sprawdzałam, czy dobrze jadę. Niemniej jednak spotkałyśmy się pod małym sklepikiem, gdzie wciągnęłam drożdżówkę i colę bo czułam, że śniadanie zaczyna już znikać z mojego żołądka ;)
Ruszyłyśmy, niewielki kawałek przez miasto, omijanie korka szutrowym poboczem ;) a potem jakiś czas dość niesympatyczną, ruchliwą i bez pobocza, szosą z Nowego Targu przez Gronków. Po prawej stronie za to otwierała się przepiękna panorama Tatr, której jednak nie było okazji zrobić zdjęcia bo starałyśmy się w miarę sprawnie gęsiego jechać i uważać na pędzących idiotów. Dopiero po zjechaniu w stronę Trybsza zrobiło się przyjemnie. Tutaj dało się jechać obok siebie i rozmawiać. O ile jednak wcześniej droga była dość płaska, to tutaj zaczęła się powoli wspinać do góry, długim ale niezbyt stromym odcinkiem. Chwila zjazdu i przestało być odpoczynkowo, podjazd na Łapszankę (przez Łapsze Wyżne), jednak zaskoczona byłam, jak w sumie dobrze mi się jechało, mając w pamięci pierwsze poranne kilometry w Bukowinie. Może wolno, ale stałym rytmem, bez napinki - było OK.
Na Łapszance zrobiłyśmy chwilę przerwy, głównie na podziwianie widoków ale też cosik zjadłyśmy i zamieniłyśmy kilka słów z dwoma cyklistami, których tutaj spotkałyśmy. Przyznam, że widok z Łapszanki to jeden z piękniejszych widoków Tatr, jakie widziałam.




Słowiański przykuc na słowiańskiej granicy (fot. Baba na Rowerze)


Zaledwie kilkaset metrów później byłyśmy już na Słowacji. Zjazd na Osturnię (Osturna), choć stosunkowo krótki, był chyba najbardziej czadowym zjazdem, jaki miałam okazję kiedykolwiek przebyć na szosie. Choć Paulina uprzedzała mnie, żeby nie rozpędzać się zanadto, bo szosa jest wąska i kręta, a sam zjazd dość stromy, i chociaż nie znając drogi, zastosowałam się do tej rady, i tak mało nie wywaliło mnie na jednym zakręcie (co mogłoby się skończyć sturlaniem w cholerę daleko w dół po zboczu). Na szczęście udało się zmieścić i bezpiecznie dojechać do Pauliny, która jechała tu sporo szybciej ode mnie i odjechała całkiem daleko.
Dalej czekał nas długi i żmudny, ponad ośmiokilometrowy podjazd, z wcale nie małym nachyleniem, ciągnący się w nieskończoność po totalnej patelni, prawie bez krztyny cienia, częściowo po fajnych serpentynach.




Przyznam szczerze, że ten podjazd mnie ostro wymęczył, a Paulina zaczęła mi odjeżdżać (co widać na powyższych zdjęciach) ale wreszcie Paulina zlitowała się nade mną i zarządziła chwilę postoju na fotki ;)





Po foteczkach, piciu i polewaniu się wodą pojechałyśmy dalej. Stąd został nam już niewielki kawałek podjazdu, do jednego z dwóch najwyższych punktów (1127m) naszej wycieczki, a potem zjazd po baaaaadzo niefajnym, mega dziurawym asfalcie - ale to był chyba jedyny taki parszywy fragment asfaltu na naszej wycieczce. Dotarłyśmy w ten sposób do dużej szosy, w jednym kierunku prowadzącej na Zdiar na Słowacji, w drugim zaś - do naszej Łysej Polany.



Obrałyśmy ten drugi kierunek, nadal jadąc w dół. Dalej droga była nieznacznie pofałdowana a asfalt miał świetną jakość, w dodatku było trochę cienia więc można było wreszcie trochę odetchnąć. Po drodze zatrzymałyśmy się najpierw gdzieś w cieniu, gdzie wyżarłąm resztę swojego zapasu węglowodanów, a potem w sklepiku w Tatrzańskiej Jaworzynie (jeszcze na Słowacji), gdzie ja oparłam się pokusie zakupienia hurtem Lentilków, zaś Paulina nie oparła się pokusie zakupienia wielkiej butli Kofoli, którą potem wiozła pod koszulką na plecach z zamiarem zastosowania jej jako odrzut w przypadku utraty sił ;) Obie uzupełniłyśmy zapas wody i pokrzepione ruszyłyśmy dalej.






Po minięciu granicy poczułam się już jak w domu. Chociaż trasy Łysa Polana - rondo (rozjazd Zakopane - Bukowina) nie jechałam rowerem, kilka razy przebyłam ją wcześniej samochodem, więc była mi znana. Zaskoczyło mnie jednak i tak to, jak mocno pnie się do góry i jak jest długa. Mimo wszystko zachowałam się już jak koń, który poczuł stajnię i niepostrzeżenie Paulina zaczęła zostawać trochę z tyłu ;) 
Dojechałyśmy do Bukowiny i zjadłyśmy razem obiad. Potem Paulina odprowadziła mnie do domu (bo w zasadzie było po drodze) i tu się rozstałyśmy.
Trasa wyszła krótsza, niż zapowiadała Paulina. Gdy spytałam, przyznała, że w stosunku do pierwotnego planu trasa została skrócona. I mając na uwadze swoje samopoczucie w tym momencie (pod koniec wycieczki) poczułam lekki zawód. Z drugiej strony jednak nie jestem pewna czy dodatkowe ~20km nie byłoby zbyt ryzykowne ;) Z drugiej strony, i tak wyszło sporo więcej kilometrów niż zazwyczaj robię po płaskim ;D Wycieczka była super, jestem nią zachwycona, podobnie zresztą jak towarzystwo Pauliny, z którą pierwszy raz miałam okazję jeździć na rowerze (ale nie pierwszy raz się spotkałyśmy). Widoki wspaniałe, aura bardzo fajna (upał ale nie aż taki jak wczoraj), tempo... dostosowane do kondycji ;) Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to najlepsza jazda rowerowa, na jakiej kiedykolwiek byłam. Mam nadzieję, że uda mi się powtórzyć ustawkę z Pauliną przy okazji jakiegoś pobytu w Tatrach w przyszłym roku. Na pewno zaś będę chciała wrócić na okoliczne szosy.... to nie ulega wątpliwości :)
Dla chętnych, zapis mojej trasy ze Stravy:

Tour de Pologne amatorów

Piątek, 4 sierpnia 2017 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: 57.96 Km teren: 0.00 Czas: 02:56 km/h: 19.76
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Jak to dobrze, kiedy ma się start wyścigu 2,5km od domu i nie trzeba się z wyra zrywać. Choć tym razem i tak wstaję na budzik z dwóch względów. Po pierwsze - start wyścigu jest dość wcześnie, bo o 9:40, oczywiście trzeba być ciut wcześniej, żeby się ustawić w sektorze. Po drugie, przecież nie będę jadła śniadania przed samym wyścigiem bo po pierwszych 20minutach je zwrócę ;)
Więc tak czy siak wstaję na tyle wcześnie, żeby śniadanie się przyjęło. Szykuję się nieśpiesznie, spokojnie sprawdzam:
- izotonik w małym bidonie - jest
- piciopolewka (określenie Baby na Rowerze tak mi się spodobało, że postanowiłam je zaanektować - piciopolewka jest to woda do picia i do polewania się) w dużym bidonie - jest
- Camel - jest
- żele - są
- batony - są
- numer startowy - jest. Fajnie, że numer jest na kierownicę, dzięki temu mogę zabrać też torebkę podsiodłową z narzędziami i dętką.
- upał - będzie na pewno.
Camel dodaje mi 2kg masy ale przy tym upale chyba wolę mieć zapas wody, niż drobny zysk w postaci mniejszej masy na podjazdach - tym bardziej, że bufet jest daleko na trasie. Zresztą ma to tę zaletę, że nie muszę wszystkiego upychać w kieszonkach, np. telefonu i dokumentów, które lepiej, żeby były jednak w plecaku. Wkładam tam też batony bo one są tylko na wszelki wypadek - nie planuję ich jeść podczas wyścigu. 
Na dole, w centrum Bukowiny, dzikie tłumy. Dostanie się do Termy to lawirowanie pomiędzy kolarzami i spacerowiczami. Nie dojeżdżam na sam dół, staję na parkingu przy Termie i zastanawiam się co dalej. Staję koło jakiejś dziewczyny na góralu i nawiązuję rozmowę. Aż do startu potem trzymamy się razem, nawet w krzaki idziemy razem ;) Kasia (przed zeszłorocznym TRR także poznałam pewną Kasię, chyba mam do Kaś szczęście) na codzień się nie ściga ale ma ambitny plan na dojechanie w pierwszej 20 i czas ~2:30. Ja, znając swój wyniki z tegorocznego TRR, będę zadowolona jak zmieszczę się w 3h i jeśli przejadę wszystko w siodle.
Ustawiamy się w czymś, co przypomina grupę ustawioną w sektorze, w cieniu, i sobie tam zadowolone stoimy ale okazuje się, że to jest kolejka do wejścia do sektorów ;) Efekt jest taki, że jesteśmy zmuszone ustawić się w bodajże 14 (chyba przedostatnim) sektorze. Przyjmując, że w sektorze mieści się ~100 osób to jesteśmy gdzieś z tysiącczterysetne w kolejce do startu ;) [ponoć wystartowało około 2500 osób więc w sektorach musiało być o wiele więcej ludzi upchnięte więc byłyśmy zapewne coś dwutysięczne z hakiem w kolejce do startu]. Niestety, tutaj stoimy w słońcu i czekamy na puszczenie naszego sektora. Sektory są chyba puszczane co 2 minuty więc trochę od tej 9:40 postoimy. 
Tutaj nie słychać nawet spikera więc nie wiemy, czy start w ogóle następuje o tej 9:40 czy się opóźnia. W każdym razie w pewnym momencie zaczynamy się przesuwać powoli do przodu i pod górę (Terma jest w "dołku") i finalnie nasz rzeczywisty start następuje dopiero ponad 40 minut później. Mocno nas to ogranicza w limicie czasowym (meta zostanie zamknięta o 13:15).
Życzymy sobie z Kasią powodzenia i rozstajemy zaraz za linią startu.

fot. BikeLife.pl


Pierwsze 2km są lekko pod górę, w stronę Głodówki. Jadę spokojnie, własnym tempem, raczej mnie ludzie wyprzedzają tutaj. Do Głodówki nie dojeżdżamy, odbijamy z tej drogi w lewo na Brzegi. Stąd około 5km w dół, w to mi graj - teraz ja wyprzedzam. Wydaje się, że zjeżdżanie na szosie to moja specjalność, na zjeździe zawsze wyprzedzam dużo osób, nawet w deszczu. Ale wszystko co piękne musi się skończyć, tak też ten zjazd kończy się podjazdem, którym straszyła mnie już Baba na Rowerze, czyli Rzepiska. 4km sztywnego, trzymającego podjazdu z 500-metrową ścianeczką o nachyleniu 13% gdzieś w połowie. Na tej ścianeczce dostaję zawału i spadam z roweru ;) No dobra, żartuję, nie spadam - ale nie daję rady dalej jechać z kadencją poniżej 40 i tętnem sporo powyżej progu. Jednak widzę, ze dwie czy trzy osoby, które przy tej kadencji zatrzymują się, nie zdążają wypiąć i pierdut!
Ponieważ to pierwszy poważny podjazd na trasie, jest tu jeszcze tłok. Prowadzący rowery są proszeni o wędrówkę po prawej stronie, aby jadący mogli jechać. Ja oczywiście też zaraz schodzę na prawo ale najpierw obserwuję przede mną brzuchacza, który pieni się, że ktoś przed nim się zatrzymał. Brzuchacz przez to też się zatrzymał i wyglebił się bo nie zdążył się wypiąć. Wstaje, przeklina jak woźnica wiozący gnój, krzyczy na tego biedaka, który przed nim się zatrzymał, jakby co najmniej tym zatrzymaniem się ten gość odebrał mu podium. Rzuca mięsem już na wszystkich dookoła a reszta zaczyna mu odpowiadać i również przeklinać, że blokuje. Ja pier... Walka o złote kalesony, pełna kultura. Czegoś takiego to chyba na żadnym wyścigu jeszcze nie widziałam.
Stoję chwilę z boku i czekam, aż serducho mi się uspokoi. Ponieważ brzuchacz koło mnie próbuje poprawić ustawienie przekrzywionego siodła, użyczam mu klucza (a co, chamką nie będę, skoro mam to pożyczę, nie muszę być jak ta cała reszta dookoła).
Po przejściu około 200m, na końcowym fragmencie podjazdu wsiadam i podjeżdżam. Na górze otwieram gębę z zachwytu bo rozciąga się stąd przewspaniały widok na słowacką część Tatr. Coś wspaniałego! Szkoda, że muszę jechać dalej. Odpoczywam a potem znów skupiam się na kierownicy bo teraz najprzyjemniejsza część wyścigu czyli około 18km zasadniczo w dół, przez Trybsz, z jakimiś względnie małymi hopkami po drodze. Znów tutaj dużo ludzi wyprzedzam (poza hopkami).

fot. BikeLife.pl


Od około 30 kilometra zaczyna się powolna wspinka do mety. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, nie jest to wspinka zbyt jednolita. Najpierw 4km z Gronkowa do Szaflar z lekkim nachyleniem, spoko. Łapię się tutaj z jakimś gościem, przez jakiś czas współpracujemy ale nie zjeżdża zbyt szybko więc na następującym potem krótkim zjeździe rozstajemy się. Potem znów 4km podjazdu ale ostatni kilometr trochę stromszy. Znowu tutaj przez chwilę za kimś jadę. I znów krótki zjazd.
Wreszcie docieram do Białego Dunajca i tutaj zaczyna się gwóźdź programu, czyli około 7km w górę ze wzrastającym stopniowo nachyleniem. Pierwsze 2km dość płaskie, potem nachylenie wzrasta do 4%. Potem jest chwila oddechu a następnie mega rypnięcie, czyli 2 km ze średnim nachyleniem 9%, przy czym z tego połowa ma nachylenie 14-15%, jest kilka fragmentów powyżej 20% a przez moment jest nawet 27%! Ściana Bukovina, czyli słynny podjazd na Gliczarów. Podjazd, który bardzo chciałam przejechać, nie przejść. Pierwsze, największe nastromienie, udaje mi się pokonać. Jestem tak skupiona na powolnym pedałowaniu, że nie zauważam ogromnej ilości kibiców, którzy stoją tutaj wzdłuż szosy i krzyczą, klaszczą, kręcą kołatkami, dzwonią dzwonkami i drą się ile siły w płuchach. Zauważam ich dopiero, kiedy schodzę z roweru trochę wyżej, na drugim mocno nastromionym odcinku. Na ten nie starcza mi już siły, ale dzięki zejściu z roweru, na te dosłownie 50m, widzę ten niesamowity doping.

fot. Fotki Pijącego



Dopingowani są wszyscy, ci jadący i ci idący, a nawet ci, którzy padli na poboczu ;) Doping powoduje, że zaraz jak tylko mijam stromiznę, wsiadam znów na rower i do bramy oznaczającej górską premię na dzisiejszym odcinku prawdziwego TdP, docieram nawet w dość szybkim tempie na rowerze. Tutaj fajnie jest usłyszeć gdzieś z boku "patrz, laska dobrze jedzie! dajesz, dajesz!". Tutaj nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Doping czyni cuda, a może to po prostu kwestia zdecydowanie mniej nachylonego podjazdu pod szczytem ;) Nie wiem, grunt, że mam to już za sobą.

fot. BikeLife.pl


Na górze jest bufet. Masa ludzi i bałagan, nie widać gdzie jest woda, gdzie izotonik i nie widać czy jest cokolwiek do jedzenia. Dobieram wodę do bukłaka i łapię jeszcze na "odjezdnym" jedną butelkę wody i wypijam większość duszkiem, resztę wylewam sobie na głowę.
Wreszcie znowu zjazd do Leśnicy, niedługi, zaledwie 2 minuty, ale daje chwilę wytchnienia. Potem kolejna wspinka. Tylko 2km ale po Gliczarowie jadę tam już jak mucha w smole. Znam ten odcinek, jechałam nim tego dnia, którego przyjechałam do Bukowiny. Po dojechaniu na górę droga nie prowadzi prosto do mety, tylko odbija w lewo, trasą którą jechałam w przeciwnym kierunku - Rusiński Wierch i zjazd do drogi na Białkę. Jest to szybki, wąski i stromy zjazd, nie da się tu odpocząć. Trzeba cały czas pilnować kierownicy. Poza tym asfalt jest dość nierówny. Mimo to i tak znowu wyprzedzam kilka osób.
Po zjechaniu na dół czeka mnie już tylko jeden, ostatni, ale wcale nie najłatwiejszy podjazd. 4km ze średnim nachyleniem 5%. Prowadzi on już do samej mety. Są tu miejsca nieco stromsze ale są też takie, gdzie można trochę odpocząć. Ja już jak koń, który poczuł stajnię. Może nie jadę w jakimś zawrotnym tempie ale czuję, że wróciło mi trochę siły. Jadę, nawet tutaj jeszcze kilka osób wyprzedzam. Dużo ludzi stoi wzdłuż trasy, podają wodę, polewają. Zresztą w ogóle na całej trasie było sporo kibiców. W Białym Dunajcu i w Szaflarach chyba szczególnie. Wszędzie stali ludzie gotowi podać wodę, gdzieniegdzie polewali z butelek albo z węża. W jednym miejscu jakaś pani polała mnie tak lodowatą wodą, że aż mi zęby ścierpły ;)

fot. BikeLife.pl


Wjeżdżam na metę, której prawie nie widać zza tłumu ludzi. Właściwie to nie wiem w którym dokładnie miejscu jest meta bo są dwie bramy. Spiker na starcie coś mówił, że jedna jest nasza a druga zawodowców ale po prawie 3h w tym upale już nie pamiętam, która. Przebicie się do Termy za metą graniczy z cudem, trzeba chyba być wężem, żeby się prześlizgnąć do miasteczka zawodów pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi tutaj. Większość z nich prawdopodobnie czeka już na start dzisiejszego etapu prawdziwego TdP, który ma nastąpić niebawem.

fot. BikeLife.pl


W miasteczku zawodów bałagan, nikt nic nie wie, wyniki pojawiają się i znikają, bufet jest marny, wody mało. Nie bawię więc tutaj długo, zjadam tylko makaron (ohyda) wracam do kwatery ogarnąć się i odpocząć.
Tyle wrażeń z wyścigu. Zajęte miejsce dalekie, ale też nie spodziewałam się bliskiego. Czas i średnia mniej więcej w przewidywanych ramach. Szkoda, że nie udało mi się przejechać w siodle całości. Muszę tę trasę powtórzyć i zmierzyć się ponownie z Rzepiską i Gliczarowem, ale na pewno nie zrobię tego w ramach tego wyścigu. A dlaczego? O tym poniżej.

O organizacji słów parę czyli dlaczego nie zamierzam powtarzać startu w Tour de Pologne Amatorów.
Wydawałoby się, że wyścig takiej rangi powinien być zorganizowany na tip top. Zwłaszcza, w kontekście tego, kto go organizuje, w kontekście tego, że jest on imprezą towarzyszącą zawodowemu wyścigowi Tour de Pologne oraz w kontekście stosunkowo wysokiego wpisowego. Oraz, w kontekście frekwencji. Organizator z takim zapleczem budżetowym jak p. Lang, powinien tutaj pokazać klasę i wygrać w cuglach jeśli chodzi o jakość organizacji.
Niestety, o ile trasa tegorocznego wyścigu amatorów była doskonała, o tyle nie mogę tego samego powiedzieć o organizacji. Poniżej wypunktuję wszystko, co mi się nie podobało.

1) Na początek - brak oznaczeń, gdzie jest biuro zawodów. Oczywiście, można sobie sprawdzić na Googlu gdzie jest Terma Bukovina, ale nawet na ulicy wiodącej do samej termy i w jej obszarze nie było żadnych oznaczeń - tylko jakieś lakoniczne znaczki "akredytacja" oraz "H" czyli wyraźnie oznaczenia dla ekip zawodowców i prasy.
2) Jeden bufet, OK, ale DLACZEGO DOPIERO ZA GLICZAROWEM??? Czyli na 44,5 kilometrze, z trasy, która liczyła sobie kilometrów prawie 60. Czyli o wiele dalej niż 2/3 trasy. W ten upał, dotrwanie do bufetu bez posiadania dodatkowego zasobnika z wodą musiało być nie lada wyczynem, zwłaszcza dla osób z wyższych kategorii wiekowych lub wagowych.
3) Bufet bałaganiarski i chaotyczny. Podobno gdzieś były banany ale ja nie zauważyłam żeby gdzieś były, czy cokolwiek innego do zjedzenia. Chyba była tylko woda (aczkolwiek nie wykluczam, że w tym bałaganie również nie zauważyłam stoiska z izotonikiem).
4) Start z 14 sektora to było prawie 40 minut w plecy do limitu czasu, na szczęście to nie był dla mnie akurat problem ale dla wielu osób zapewne był. Dlatego limit czasu generalnie należy uznać za dość wyśrubowany. O ile rozumiem pobudki (start zawodowców), o tyle współczuję osobom które się zarżnęły, żeby się w tym limicie zmieścić.
5) Brak zimnego bufetu na mecie oraz stoiska, gdzie można byłoby się napić do woli (!!!), chociaż wody, już nie wspomnę o izotoniku. Butelki (0,5L) wydzielane na kartki, jak za komuny (!!!). Makaron bardzo niesmaczny, choć to akurat ocena subiektywna, może komuś smakował.
6) Brak wyników, sms dostałam bardzo późno, na mecie nie szło się nic dowiedzieć bo wyniki pojawiły się na kartkach a potem znikły.
7) Podobno medal dla każdego uczestnika (za udział) był w pakiecie startowym, o czym dowiedziałam się tuż przed startem od Kasi. Niestety pani, która mi wydała woreczek z podstawowym pakietem startowym nie powiedziała mi o tym, że w oddzielnym miejscu odbiera się medal więc nie wiedziałam o tym, że mam jeszcze po niego gdzieś pójść - więc medalu nie mam. Zresztą co to w ogóle za zwyczaj, żeby medale dawać przed startem???
8) W związku z pkt 7 próbowałam się na mecie dowiedzieć, czy jest szansa żeby jednak dostać ten medal. Niestety, nie było kogo się o to zapytać na mecie bo nie widziałam nikogo, poza służbami porządkowymi, fotografami i paniami na bufecie, kto mógłby coś wiedzieć na ten temat.
9) Brak dekoracji (choćby wręczenia symbolicznych medali albo pucharków) w kategoriach. Nie, żebym się spodziewała akurat zająć miejsce na pudle, niemniej jednak w świetle innych wyścigów, w których brałam udział, jest to przysłowiowa "żenua". Nawet w lokalnym ogórku w Gassach, z frekwencją 200 osób, była dekoracja kategorii.
10) Mało fotografów i płatne zdjęcia. Z jednej strony to rozumiem, nie raz się z czymś takim spotkałam, jest to normą na przykład na imprezach biegowych, z drugiej jednak strony, raczej rzadko się zdarza na wyścigach kolarskich. Na większości tras, gdzie się ścigam, stoją fotografowie amatorzy i udostępniają zdjęcia wszystkim chętnym za free. Prawie zawsze są fotografie od organizatora, może nie najwyższych lotów czasem, ale są. Zdarza się, że są fotografowie zawodowi, jak np. p. Bubniak (<3 Tatra Road Race) lub p. Świderski (<3 PolandBike), których zdjęcia dosłownie "urywają dupę". Niektórzy z nich udostępniają zdjęcia w mniejszej rozdzielczości, natomiast jeśli chce się takie zdjęcie mieć na ścianie to już trzeba zapłacić. Uważam, że to jest fair. Z powyższych względów jestem niezmiernie wdzięczna osobie o sympatycznej ksywie "Fotki Pijącego" za nieodpłatne udostępnienie uczestnikom TdPA zdjęć z najstromszego kawałka podjazdu na Gliczarów, zaś za pozostałe zdjęcia musiałam, niestety, zapłacić. Są fajne, nie ukrywam, ale przy wysokości wpisowego na ten wyścig oraz ogólnie zdupnej organizacji, odbieram to jako naciąganie.

Żeby nie było, że tylko narzekam, to trasę wyścigu oceniam w samych superlatywach. Trasa świetna, ciekawa, o całkowicie odmiennej charakterystyce niż TRR (oczywiście nie twierdzę, że trasa TRR nie była ciekawa, była po prostu inna; swoją drogą interesujące, że tu się daje wykroić tak diametralnie różne trasy). Zabezpieczenie trasy na TIP TOP - dobre oznaczenia, dużo służb porządkowych, "gębowe" i wizualne (machanie rękami) sygnały, że trzeba zwolnić bo niebezpiecznie, i chyba zamknięty ruch na całej trasie? Bo poza karetkami i wozami Mavica chyba nie widziałam żadnego samochodu, który by mnie wyprzedzał lub mijał. Wozy Mavica podobno nie pełniły tylko funkcji dekoracyjnej, tylko były faktycznie wozami technicznymi. Bardzo dużo kibiców na trasie, wspaniały doping. W wielu miejscach podawali zawodnikom wodę albo polewali nią (co zapewne niektórym uratowało życie w związku z powyżej wymienionym pkt 2). Doping na Gliczarowie był nieprawdopodobny, coś takiego przeżyłam chyba pierwszy raz w życiu. Pozytywnie oceniam także pakiet startowy, był dość bogaty. Oczywiście sporo z tego pakietu to gadżety reklamowe, jednak mocno przydatne (bidon, butelka na wodę, okład ciepło-zimno, koszulka, suplementy, mały ręczniczek, kupon na wejście do Termy, ważny "nieco" dłużej niż 1 dzień - tu mały ukłon szydery akurat w stronę Tatra Road Race - i jeszcze parę innych kuponów, z których nie skorzystałam lub zapewne nie skorzystam (choć na razie leżą sobie na półce aż im data wyekspiruje...).



Niestety, bilans całościowy jest raczej negatywny. Nie planuję kolejnego startu w TdPA. Organizacyjnie, w mojej opinii, TdPA jest 100 lat za murzynami, organizatorzy powinni wziąć udział w jakiejś innej amatorskiej imprezie, żeby zobaczyć jak to się robi. Ciekawa jestem, czy cykl Lang Team Maraton i Lang Team Race wyglądają tak samo pod względem organizacyjnym.

Na pewno, oczywiście raczej w formie wycieczki, chyba, że kto inny zorganizuje na tej trasie wyścig, jeszcze tu wrócę. Mam do wyrównania porachunki z pewnymi dwoma podjazdami ;D

kategorie bloga

Moje rowery

KTM Strada 2000 24420 km
Scott Scale 740 6502 km
Scott Scale 70 18070 km
b'twin Triban 3 (sprzedany) 2423 km
Scott Scale 80 (skradziony) 507 km
Giant Rincon (sprzedany) 9408 km
Trenażer 51 km
rower z Veturilo 323 km

szukaj

archiwum