Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Merida Mazovia MTB Legionowo - nie lubię wertepów
Niedziela, 13 maja 2012 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 53.94 | Km teren: | 51.00 | Czas: | 02:29 | km/h: | 21.72 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 161( 89%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj na start nie z Markiem tylko z Olafem. Marek biega dzisiaj w tę i nazad po Górce Szczęśliwickiej.
Olaf jest rannym ptaszkiem i umawiamy się jakoś abstrakcyjnie wcześnie. Ale ponieważ korzystam z jego uprzejmości to nie marudzę za bardzo (tylko troszkę i udaje mi się przesunąć godzinę zbiórki z 8:00 na 8:30).
Olaf jest pod blokiem punktualnie jak szwajcarski zegarek więc szybko się zbieram i schodzę na dół.
W Legionowie jesteśmy o 9:15. Mamy w cholerę czasu. Zdejmujemy rowery z dachu i przygotowujemy się, ale nie jest nam za wesoło bo jest bardzo zimno. W dodatku co jakiś czas pokapuje z nieba. Ja mam na sobie co prawda koszulkę termiczną z długim pod koszulką kolarską, spodenki 3/4 i długie rękawiczki ale trochę żałuję, że nie zabrałam dodatkowych spodenek termicznych.
Niedługo po nas przyjeżdża Krzychu z Olgą i Krzyśkiem. Olga dzisiaj startuje na nowym rowerze. Ciekawe, jak się jej będzie jechało.
Ponieważ jest mi zimno to postanawiam wykorzystać fakt, że jesteśmy tak wcześnie i objechać kawałek trasy przy okazji robiąc rozgrzewkę.
Oglądam sobie tak ze 3 początkowe kilometry, notując w pamięci tłuczone cegły, koleiny, objazd z lewej strony i ostry zakręt w prawo. Poza tym nie ma na początku żadnych atrakcji. Raczej nikt się nigdzie nie zakopie ani nie utknie u podnóża podjazdu. Po drodze dwa razy spotykam ekipę z BikeTires, w tym Damiana. Macham do niego ale nie wiem, czy mnie zauważył.
Oglądam sobie też ostatni kilometr trasy, wygląda fajnie - singielek, trochę pofałdowany, mniam. Znów spotykam BikeTiresowców :)
Potem wracam już na start. Zanim ustawię się w sektorze (5), idę do Olafa, który startuje z dziewiątki, jeszcze zamieniam dwa słowa i życzę powodzenia. Po drodze macha mi ze swojego sektora Arek.
W moim sektorze dzisiaj nie ma nikogo znajomego :( Nawet Beata mnie opuściła bo po Olsztynie awansowała do czwórki. Wdaję się w pogawędkę z rowerzystą z Rowerek.eu.
Start spokojny, staram się nie wyrywać. Trochę olewam, że wyprzedza mnie większość osób z sektora. Postanawiam pojechać pierwszą połowę spokojniej niż bym chciała. Jedzie mi się dobrze, ale prawdę mówiąc trasa jest dość nudna i nieciekawa.
Chyba jej nie lubię.
Po pierwsze, po raz kolejny jest po pętlach. Mega jedzie 2 pętle. Nie lubię tego bo na drugiej pętli na trasie zawsze jest już przerzedzone i często nikogo nie widzę przed sobą ani za sobą i nie wiem - czy ja jadę dobrze, czy źle? Może powinnam już była gdzieś odbić...? To jest stresujące.
Po drugie, mimo tego, że wczoraj popadało, na trasie jest dużo piachu. A najwięcej na podjazdach. Nie lubię tego bo z reguły na takich piaszczystych podjazdach nie starcza mi siły.
Po trzecie, jest wąsko. Co prawda jazda po singlu jest fajna, ale pod warunkiem, że się na nim jest samemu, ewentualnie z przodu. Nie ma jak wyprzedzać.
Po czwarte, są wertepy. Ciągle, wszędzie pełno korzeni i muld. Chyba tego najbardziej nie lubię.
Jeden z pierwszych zakrętów, jeszcze tłoczno (zdjęcie z galerii PatrycjaB z forum Mazovii)
Na dogonienie Beaty raczej nie mam widoków, za to wciąż na trasie mijam się z Zosią. Startowała dziś z mojego sektora (jak się okazało) więc w sumie jedziemy dość równo. Ale postanawiam się tak nie dać. Odsadzam ją dość mocno w okolicach dwudziestego kilometra i już jej potem nie widzę aż do mety. Za to właściwie nie widzę innych dziewczyn na trasie, poza jakąś siksą z WKK, którą wyprzedzam bez większych ceregieli.
Dzięki temu, że trochę spokojniej zaczęłam, drugą połowę trasy jedzie mi się równie dobrze, jak pierwszą. Nawet trochę przyspieszam i wyprzedzam sporo osób. Pod koniec, na singlu, jest super i jest flow. Ten singielek sprawia mi sporo frajdy i na metę wjeżdżam z gestem triumfatora.
Jest flow (zdjęcie z galerii Edyty Kuklińskiej)
Już niedaleko do mety (zdjęcie z galerii PatrycjaB z forum Mazovii)
Szybko jednak mina mi rzednie bo zaczyna padać i robi się okropnie zimno. Błyskawicznie spadam do auta się przebrać. Na szczęście dzisiaj nie było błota więc nie jestem jakaś okropnie brudna, nie szukam nawet prysznica. W międzyczasie przychodzi sms z wynikami, podium nie ma więc spokojnie dokańczam przebieranie i razem z Krzyśkiem idziemy zgarnąć z mety Olafa, Krzycha i Olgę.
W międzyczasie jeszcze utylizuję swój bon CMT (spodenki) i przekonuję się, że na bufecie nie ma nic do żarcia (w sensie ciasta). A nie chce mi się stać w kolei po makaron.
Krzychu dzisiaj pojechał bardzo dobrze, wskoczył do 5 sektora. Był tylko 3 minuty później ode mnie. Prawdopodobnie byłby szybszy, gdyby nie startował z dziewiątki. Oldze za to nie poszło, ale winimy źle ustawiony rower.
54 km (według orga 56km), czas 02:29:28
miejsce K3 5/18, open 15/40
rating nie za dobry ale znowu dzisiaj jechała Ula Luboińska, która odsadza całą zwyczajową czołówkę w przedbiegach.
Awans do 4 sektora, wcześnie w tym roku, ale będzie trudno go utrzymać. Utrzymam go zapewne dopóki mój wysoki wynik z Olsztyna nie odejdzie z wyliczanki sektorowej (czyli jeszcze przez 3 wyścigi).
Tak ogólnie to jakoś nie jestem zadowolona. Niby wynik niezły, ale mam wrażenie, że za bardzo jednak zluzowałam na początku. Mogłam pojechać trochę mocniej. Czwarta bym raczej nie była niezależnie od okoliczności, ale może ze 2 minuty by się udało urwać.
#
kadencja 72/115
Olaf jest rannym ptaszkiem i umawiamy się jakoś abstrakcyjnie wcześnie. Ale ponieważ korzystam z jego uprzejmości to nie marudzę za bardzo (tylko troszkę i udaje mi się przesunąć godzinę zbiórki z 8:00 na 8:30).
Olaf jest pod blokiem punktualnie jak szwajcarski zegarek więc szybko się zbieram i schodzę na dół.
W Legionowie jesteśmy o 9:15. Mamy w cholerę czasu. Zdejmujemy rowery z dachu i przygotowujemy się, ale nie jest nam za wesoło bo jest bardzo zimno. W dodatku co jakiś czas pokapuje z nieba. Ja mam na sobie co prawda koszulkę termiczną z długim pod koszulką kolarską, spodenki 3/4 i długie rękawiczki ale trochę żałuję, że nie zabrałam dodatkowych spodenek termicznych.
Niedługo po nas przyjeżdża Krzychu z Olgą i Krzyśkiem. Olga dzisiaj startuje na nowym rowerze. Ciekawe, jak się jej będzie jechało.
Ponieważ jest mi zimno to postanawiam wykorzystać fakt, że jesteśmy tak wcześnie i objechać kawałek trasy przy okazji robiąc rozgrzewkę.
Oglądam sobie tak ze 3 początkowe kilometry, notując w pamięci tłuczone cegły, koleiny, objazd z lewej strony i ostry zakręt w prawo. Poza tym nie ma na początku żadnych atrakcji. Raczej nikt się nigdzie nie zakopie ani nie utknie u podnóża podjazdu. Po drodze dwa razy spotykam ekipę z BikeTires, w tym Damiana. Macham do niego ale nie wiem, czy mnie zauważył.
Oglądam sobie też ostatni kilometr trasy, wygląda fajnie - singielek, trochę pofałdowany, mniam. Znów spotykam BikeTiresowców :)
Potem wracam już na start. Zanim ustawię się w sektorze (5), idę do Olafa, który startuje z dziewiątki, jeszcze zamieniam dwa słowa i życzę powodzenia. Po drodze macha mi ze swojego sektora Arek.
W moim sektorze dzisiaj nie ma nikogo znajomego :( Nawet Beata mnie opuściła bo po Olsztynie awansowała do czwórki. Wdaję się w pogawędkę z rowerzystą z Rowerek.eu.
Start spokojny, staram się nie wyrywać. Trochę olewam, że wyprzedza mnie większość osób z sektora. Postanawiam pojechać pierwszą połowę spokojniej niż bym chciała. Jedzie mi się dobrze, ale prawdę mówiąc trasa jest dość nudna i nieciekawa.
Chyba jej nie lubię.
Po pierwsze, po raz kolejny jest po pętlach. Mega jedzie 2 pętle. Nie lubię tego bo na drugiej pętli na trasie zawsze jest już przerzedzone i często nikogo nie widzę przed sobą ani za sobą i nie wiem - czy ja jadę dobrze, czy źle? Może powinnam już była gdzieś odbić...? To jest stresujące.
Po drugie, mimo tego, że wczoraj popadało, na trasie jest dużo piachu. A najwięcej na podjazdach. Nie lubię tego bo z reguły na takich piaszczystych podjazdach nie starcza mi siły.
Po trzecie, jest wąsko. Co prawda jazda po singlu jest fajna, ale pod warunkiem, że się na nim jest samemu, ewentualnie z przodu. Nie ma jak wyprzedzać.
Po czwarte, są wertepy. Ciągle, wszędzie pełno korzeni i muld. Chyba tego najbardziej nie lubię.
Jeden z pierwszych zakrętów, jeszcze tłoczno (zdjęcie z galerii PatrycjaB z forum Mazovii)
Na dogonienie Beaty raczej nie mam widoków, za to wciąż na trasie mijam się z Zosią. Startowała dziś z mojego sektora (jak się okazało) więc w sumie jedziemy dość równo. Ale postanawiam się tak nie dać. Odsadzam ją dość mocno w okolicach dwudziestego kilometra i już jej potem nie widzę aż do mety. Za to właściwie nie widzę innych dziewczyn na trasie, poza jakąś siksą z WKK, którą wyprzedzam bez większych ceregieli.
Dzięki temu, że trochę spokojniej zaczęłam, drugą połowę trasy jedzie mi się równie dobrze, jak pierwszą. Nawet trochę przyspieszam i wyprzedzam sporo osób. Pod koniec, na singlu, jest super i jest flow. Ten singielek sprawia mi sporo frajdy i na metę wjeżdżam z gestem triumfatora.
Jest flow (zdjęcie z galerii Edyty Kuklińskiej)
Już niedaleko do mety (zdjęcie z galerii PatrycjaB z forum Mazovii)
Szybko jednak mina mi rzednie bo zaczyna padać i robi się okropnie zimno. Błyskawicznie spadam do auta się przebrać. Na szczęście dzisiaj nie było błota więc nie jestem jakaś okropnie brudna, nie szukam nawet prysznica. W międzyczasie przychodzi sms z wynikami, podium nie ma więc spokojnie dokańczam przebieranie i razem z Krzyśkiem idziemy zgarnąć z mety Olafa, Krzycha i Olgę.
W międzyczasie jeszcze utylizuję swój bon CMT (spodenki) i przekonuję się, że na bufecie nie ma nic do żarcia (w sensie ciasta). A nie chce mi się stać w kolei po makaron.
Krzychu dzisiaj pojechał bardzo dobrze, wskoczył do 5 sektora. Był tylko 3 minuty później ode mnie. Prawdopodobnie byłby szybszy, gdyby nie startował z dziewiątki. Oldze za to nie poszło, ale winimy źle ustawiony rower.
54 km (według orga 56km), czas 02:29:28
miejsce K3 5/18, open 15/40
rating nie za dobry ale znowu dzisiaj jechała Ula Luboińska, która odsadza całą zwyczajową czołówkę w przedbiegach.
Awans do 4 sektora, wcześnie w tym roku, ale będzie trudno go utrzymać. Utrzymam go zapewne dopóki mój wysoki wynik z Olsztyna nie odejdzie z wyliczanki sektorowej (czyli jeszcze przez 3 wyścigi).
Tak ogólnie to jakoś nie jestem zadowolona. Niby wynik niezły, ale mam wrażenie, że za bardzo jednak zluzowałam na początku. Mogłam pojechać trochę mocniej. Czwarta bym raczej nie była niezależnie od okoliczności, ale może ze 2 minuty by się udało urwać.
#
kadencja 72/115
Merida Mazovia MTB Olsztyn - zaskakujący przypływ sił
Niedziela, 6 maja 2012 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 61.64 | Km teren: | 54.00 | Czas: | 02:56 | km/h: | 21.01 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 172172 ( 95%) | HRavg | 160( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Szykuję się dzisiaj na siedzenie na kole Beacie. Dobrze się jej siedzi na kole bo ona dobrze jeździ ;) Niestety, plan pali na panewce zaraz za startem, ale od początku.
Beatę na wszelki wypadek zasłoniłam ;)
Na początku jest zimny deszcz. Równiutko o 11tej zaczyna padać. Ale potem na szczęście jest już lepiej bo deszcz tylko postraszył i sobie poszedł. Gorzej, że robi się zimno. Mnie w ogóle nie przyszło do głowy, że po tych ostatnich upałach, nawet jeszcze w sobotę, może zrobić się tak zimno. Na starcie jeszcze nie jest tak źle, ale pod koniec termometr w liczniku pokazuje około 10 stopni. Pół biedy gdy jedzie się przez las ale na otwartym terenie zimno robi się przenikliwe.
Miejsce startu, moim zdaniem, dość niefortunne. Teren szkoły, dość ciasny. Sektory stoją ustawione wężykiem a wyjeżdża się wąską ścieżką, nieledwie gęsiego. Więc już gdy przesuwamy się do linii startu mnie i Beatę rozdziela kilku innych rowerzystów, wpychających się z boku. Ale to nie jest wielki problem, bo wiem, że jestem w stanie ją dogonić zaraz po starcie.
Po wyjechaniu z terenu szkoły przez dość długi czas nie mogę się rozgrzać i wskoczyć na wysokie obroty. Dopiero Norbert mnie trochę motywuje, krzycząc, żebym podgoniła bo za mną zrobił się pociąg.
Niestety, gdy celem podgonienia chcę wrzucić na blat z przodu, łańcuch robi coś kompletnie dziwnego, a mianowicie spada po zewnętrznej stronie korby. Nigdy dotychczas mi się to nie zdarzyło. Spadał w różnych sytuacjach, przeważnie przy redukcji, ale nie przy multiplikacji, w dodatku z przodu. Chyba się cholerstwo rozregulowało.
Jeszcze się trzymam Norberta (zdjęcie z galerii użytkownika PaulP z forum Mazovii)
Trochę pada (zdjęcie z galerii użytkownika PatrycjaB z forum Mazovii
Przez chwilę nie jestem pewna co się stało. Gdy patrzę w dół, okazuje się, że łańcuch prawie się oplątał wokół ramienia korby - przeraziłam się, że się zerwał. Na szczęście nie jest aż tak źle. Muszę się co prawda zatrzymać i poprawić - za pierwszym razem nie chce wskoczyć więc chwilę się z nim siłuję. W międzyczasie mija mnie cały kolejny sektor (7), co oznacza, że mam prawdopodobnie ponad minutę straty. Szlag.
No cóż, zdarza się, awaria rzecz codzienna - ja i tak mam ich dość mało podczas zawodów. Wsiadam z powrotem na rower i zaczynam gonić. Wiem, że na dogonienie Beaty nie mam większych szans, ale chcę chociaż dogonić sektor więc staram się jechać tak szybko, jak to tylko możliwe.
Wiem mniej więcej, kiedy spodziewać się premii Autolandu więc cisnę ile sił, jednak nie spodziewałam się, że jest ona umiejscowiona na takiej ściance. Jak dla mnie - niepodjeżdżalnej. Słyszałam po zawodach plotkę, że podobno tylko 4 osoby podjechały tę górkę.
Po premii zaczyna mi się jechać dość nędznie. W przybliżeniu, mniej więcej równie dobrze mi się jedzie, co biegło mi się w czwartek, czyli beznadziejnie. Jakaś jestem zdechła i chociaż wyprzedzam kilka osób, po niedługim czasie to mnie zaczynają wyprzedzać. Wyprzedza mnie nawet Zosia, od której z reguły jestem szybsza. Wyprzedza i ginie.
Pierwsza połowa trasy upływa mi na siłowaniu się z profilem trasy i walce z samą sobą. Pierwsza połowa jest kondycyjno-wytrzymałościowa. Jest dużo podjazdów o różnej długości i nastromieniu, które dają mi trochę w kość. Cały czas coś się dzieje - podjazd, zjazd, wertepy, zjazd, podjazd, wertepy. Nie ma kiedy się napić, nie wspominając już o zjedzeniu żelu. Zaczynam mieć dość bardzo szybko. Około 16 kilometra wciągam żel, potem drugi około 30go. Poza tym postanawiam trochę odpuścić i jadę nieco lżej, niż bym chciała.
Chyba to odpuszczenie i zjedzenie dwóch żeli ma zbawienny efekt bo w drugiej połowie czuję, jakby mi doszły skrzydła. Jedzie mi się o wiele lepiej, płynniej. Chyba zresztą najbardziej kondycyjna część już za mną bo w drugiej połowie podjazdy są jakby łagodniejsze i jest ich mniej. Jedzie mi się coraz fajniej i zaczynam wyprzedzać innych zawodników. Rozkręcam się i dopiero zaczynam doceniać uroki trasy.
Prędkość taka, że aż mię rozmazało (fotka z galerii użytkownika gpm7 z forum Mazovii
Fajne, kondycyjne podjazdy różnego rodzaju. Fajne, szybkie zjazdy. Trzy zjazdy dość strome, ale dwa z nich zjeżdżam bez większych obaw (jednym z nich jest ścianka Autolandu, tylko w przeciwnym kierunku). Trzeci natomiast wywołuje u mnie zastrzyk adrenaliny bo nie dość, że jest całkiem stromy, to jeszcze usiany korzeniami. Zjeżdżam go - jak na mnie - dość szybko, z komarami w zębach. W dodatku obok stoją jacyś kibice i biją brawo, krzyczą i ogólnie warto dla nich trochę poszarżować na tym zjeździe ;)
Mielimy, mielimy... (Zdjęcie z galerii użytkownika gpm7 z forum Mazovii)
Jeden podjazd również wywołuje u mnie uśmiech, z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jest fajny. Po klasycznym, starym, zniszczonym bruku, kręty i wąski. Obok również stoją mieszkańcy okolicznych domów i dopingują intensywnie. Drugi powód to taki, że udaje mi się tu dojść Zosię i zaraz ją wyprzedzić (ale nie powiem, było ciężko, goniłam ją ze 20 kilometrów!).
Są jednak i mankamenty, przede wszystkim pogodowe. Jest zimno. Ja jestem ubrana całkiem na krótko i naprawdę żałuję, że nie założyłam bluzy i długich rękawiczek. Zwłaszcza na fragmentach na otwartym terenie, których jest dość sporo. Na jednym w dodatku jest taki wmordewind, że wszyscy mielą po prostym jakby jechali pod górkę.
Dość sporo jest również asfaltu. Ja co prawda lubię asfalt, bo on daje trochę odpocząć i podgonić, ale jak jest go za dużo to też niedobrze. A dzisiaj jest go chyba z 7-8 kilometrów. Kolejnym mankamentem jest to, że gdy jestem przekonana, że do mety mam jeszcze tylko 4 kilometry i zasuwam ile bozia dała, to nagle widzę tabliczkę... "8 km do mety". Ups.
Tuż przed metą wyprzedza mnie jakaś siksa z BSA, ech. Chyba to była Justyna Zawistowska, bo nie widzę innej kandydatki na to.
Ostatnie metry przed metą (zdjęcie z galerii użytkownika ArteQ z forum Mazovii
Wjeżdżam na metę całkiem dobrym tempem, mam jeszcze siłę na finisz chociaż nie ma z kim się ścigać. Na mecie już stoi Marek i Ciocia. Ciocia, jak to Ciocia, drze się jak opętana i dopinguje chyba wszystkich wjeżdżających, strasznie ją za to kocham.
Jeszcze finisz
Za metą spotykam kapitana mojego teamu, Daniela i Beatę. Chwilkę gadamy. Beata robi mi nadzieję na podium (ona się dość dobrze orientuje, kto jak jechał i kto jest obecny z czołówki). Jednak jest bardzo zimno więc postanawiam nie czekać bezczynnie na smsa z wynikiem, idę się umyć. Po drodze spotykam znaną osobistość, Henia Sytnera z Trójki więc korzystam z okazji żeby mieć z nim zdjęcie.
"Ale fajna trasa!"
"...I był taki zarąbisty zjazd z korzeniami"
Z Henrykiem Sytnerem
Gdy już wyłażę z szatni przychodzi sms :D:D Jestem trzecia. Super! Ciocia znów mi przyniosła szczęście :) Chyba muszę ją zabierać na wszystkie zawody (w zeszłym roku podium było dwa razy, za każdym razem gdy Ciocia mi towarzyszyła na zawodach).
Ten wyszczerz mówi wszystko. A za Renatę był jakiś facet ;)
Oklaskujemy też Beatę
Ogólnie to mimo kiepskiego samopoczucia w pierwszej połowie, zawody oceniam jako bardzo udane. Dobre tempo, dobry wynik, mała strata do czołówki.
64 km / 02:55:49
K3: 3/9, open 9/31
Strata do Klimczuk (drugiej) niecałe 1,5 minuty, do Renaty (pierwszej) też nieduża, tylko 5 minut.
Z Beatą przegrałam o około 8 minut, ale to i tak jest dobry wynik.
No i awans do 5 sektora :)
kadencja 76/171
#
Beatę na wszelki wypadek zasłoniłam ;)
Na początku jest zimny deszcz. Równiutko o 11tej zaczyna padać. Ale potem na szczęście jest już lepiej bo deszcz tylko postraszył i sobie poszedł. Gorzej, że robi się zimno. Mnie w ogóle nie przyszło do głowy, że po tych ostatnich upałach, nawet jeszcze w sobotę, może zrobić się tak zimno. Na starcie jeszcze nie jest tak źle, ale pod koniec termometr w liczniku pokazuje około 10 stopni. Pół biedy gdy jedzie się przez las ale na otwartym terenie zimno robi się przenikliwe.
Miejsce startu, moim zdaniem, dość niefortunne. Teren szkoły, dość ciasny. Sektory stoją ustawione wężykiem a wyjeżdża się wąską ścieżką, nieledwie gęsiego. Więc już gdy przesuwamy się do linii startu mnie i Beatę rozdziela kilku innych rowerzystów, wpychających się z boku. Ale to nie jest wielki problem, bo wiem, że jestem w stanie ją dogonić zaraz po starcie.
Po wyjechaniu z terenu szkoły przez dość długi czas nie mogę się rozgrzać i wskoczyć na wysokie obroty. Dopiero Norbert mnie trochę motywuje, krzycząc, żebym podgoniła bo za mną zrobił się pociąg.
Niestety, gdy celem podgonienia chcę wrzucić na blat z przodu, łańcuch robi coś kompletnie dziwnego, a mianowicie spada po zewnętrznej stronie korby. Nigdy dotychczas mi się to nie zdarzyło. Spadał w różnych sytuacjach, przeważnie przy redukcji, ale nie przy multiplikacji, w dodatku z przodu. Chyba się cholerstwo rozregulowało.
Jeszcze się trzymam Norberta (zdjęcie z galerii użytkownika PaulP z forum Mazovii)
Trochę pada (zdjęcie z galerii użytkownika PatrycjaB z forum Mazovii
Przez chwilę nie jestem pewna co się stało. Gdy patrzę w dół, okazuje się, że łańcuch prawie się oplątał wokół ramienia korby - przeraziłam się, że się zerwał. Na szczęście nie jest aż tak źle. Muszę się co prawda zatrzymać i poprawić - za pierwszym razem nie chce wskoczyć więc chwilę się z nim siłuję. W międzyczasie mija mnie cały kolejny sektor (7), co oznacza, że mam prawdopodobnie ponad minutę straty. Szlag.
No cóż, zdarza się, awaria rzecz codzienna - ja i tak mam ich dość mało podczas zawodów. Wsiadam z powrotem na rower i zaczynam gonić. Wiem, że na dogonienie Beaty nie mam większych szans, ale chcę chociaż dogonić sektor więc staram się jechać tak szybko, jak to tylko możliwe.
Wiem mniej więcej, kiedy spodziewać się premii Autolandu więc cisnę ile sił, jednak nie spodziewałam się, że jest ona umiejscowiona na takiej ściance. Jak dla mnie - niepodjeżdżalnej. Słyszałam po zawodach plotkę, że podobno tylko 4 osoby podjechały tę górkę.
Po premii zaczyna mi się jechać dość nędznie. W przybliżeniu, mniej więcej równie dobrze mi się jedzie, co biegło mi się w czwartek, czyli beznadziejnie. Jakaś jestem zdechła i chociaż wyprzedzam kilka osób, po niedługim czasie to mnie zaczynają wyprzedzać. Wyprzedza mnie nawet Zosia, od której z reguły jestem szybsza. Wyprzedza i ginie.
Pierwsza połowa trasy upływa mi na siłowaniu się z profilem trasy i walce z samą sobą. Pierwsza połowa jest kondycyjno-wytrzymałościowa. Jest dużo podjazdów o różnej długości i nastromieniu, które dają mi trochę w kość. Cały czas coś się dzieje - podjazd, zjazd, wertepy, zjazd, podjazd, wertepy. Nie ma kiedy się napić, nie wspominając już o zjedzeniu żelu. Zaczynam mieć dość bardzo szybko. Około 16 kilometra wciągam żel, potem drugi około 30go. Poza tym postanawiam trochę odpuścić i jadę nieco lżej, niż bym chciała.
Chyba to odpuszczenie i zjedzenie dwóch żeli ma zbawienny efekt bo w drugiej połowie czuję, jakby mi doszły skrzydła. Jedzie mi się o wiele lepiej, płynniej. Chyba zresztą najbardziej kondycyjna część już za mną bo w drugiej połowie podjazdy są jakby łagodniejsze i jest ich mniej. Jedzie mi się coraz fajniej i zaczynam wyprzedzać innych zawodników. Rozkręcam się i dopiero zaczynam doceniać uroki trasy.
Prędkość taka, że aż mię rozmazało (fotka z galerii użytkownika gpm7 z forum Mazovii
Fajne, kondycyjne podjazdy różnego rodzaju. Fajne, szybkie zjazdy. Trzy zjazdy dość strome, ale dwa z nich zjeżdżam bez większych obaw (jednym z nich jest ścianka Autolandu, tylko w przeciwnym kierunku). Trzeci natomiast wywołuje u mnie zastrzyk adrenaliny bo nie dość, że jest całkiem stromy, to jeszcze usiany korzeniami. Zjeżdżam go - jak na mnie - dość szybko, z komarami w zębach. W dodatku obok stoją jacyś kibice i biją brawo, krzyczą i ogólnie warto dla nich trochę poszarżować na tym zjeździe ;)
Mielimy, mielimy... (Zdjęcie z galerii użytkownika gpm7 z forum Mazovii)
Jeden podjazd również wywołuje u mnie uśmiech, z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jest fajny. Po klasycznym, starym, zniszczonym bruku, kręty i wąski. Obok również stoją mieszkańcy okolicznych domów i dopingują intensywnie. Drugi powód to taki, że udaje mi się tu dojść Zosię i zaraz ją wyprzedzić (ale nie powiem, było ciężko, goniłam ją ze 20 kilometrów!).
Są jednak i mankamenty, przede wszystkim pogodowe. Jest zimno. Ja jestem ubrana całkiem na krótko i naprawdę żałuję, że nie założyłam bluzy i długich rękawiczek. Zwłaszcza na fragmentach na otwartym terenie, których jest dość sporo. Na jednym w dodatku jest taki wmordewind, że wszyscy mielą po prostym jakby jechali pod górkę.
Dość sporo jest również asfaltu. Ja co prawda lubię asfalt, bo on daje trochę odpocząć i podgonić, ale jak jest go za dużo to też niedobrze. A dzisiaj jest go chyba z 7-8 kilometrów. Kolejnym mankamentem jest to, że gdy jestem przekonana, że do mety mam jeszcze tylko 4 kilometry i zasuwam ile bozia dała, to nagle widzę tabliczkę... "8 km do mety". Ups.
Tuż przed metą wyprzedza mnie jakaś siksa z BSA, ech. Chyba to była Justyna Zawistowska, bo nie widzę innej kandydatki na to.
Ostatnie metry przed metą (zdjęcie z galerii użytkownika ArteQ z forum Mazovii
Wjeżdżam na metę całkiem dobrym tempem, mam jeszcze siłę na finisz chociaż nie ma z kim się ścigać. Na mecie już stoi Marek i Ciocia. Ciocia, jak to Ciocia, drze się jak opętana i dopinguje chyba wszystkich wjeżdżających, strasznie ją za to kocham.
Jeszcze finisz
Za metą spotykam kapitana mojego teamu, Daniela i Beatę. Chwilkę gadamy. Beata robi mi nadzieję na podium (ona się dość dobrze orientuje, kto jak jechał i kto jest obecny z czołówki). Jednak jest bardzo zimno więc postanawiam nie czekać bezczynnie na smsa z wynikiem, idę się umyć. Po drodze spotykam znaną osobistość, Henia Sytnera z Trójki więc korzystam z okazji żeby mieć z nim zdjęcie.
"Ale fajna trasa!"
"...I był taki zarąbisty zjazd z korzeniami"
Z Henrykiem Sytnerem
Gdy już wyłażę z szatni przychodzi sms :D:D Jestem trzecia. Super! Ciocia znów mi przyniosła szczęście :) Chyba muszę ją zabierać na wszystkie zawody (w zeszłym roku podium było dwa razy, za każdym razem gdy Ciocia mi towarzyszyła na zawodach).
Ten wyszczerz mówi wszystko. A za Renatę był jakiś facet ;)
Oklaskujemy też Beatę
Ogólnie to mimo kiepskiego samopoczucia w pierwszej połowie, zawody oceniam jako bardzo udane. Dobre tempo, dobry wynik, mała strata do czołówki.
64 km / 02:55:49
K3: 3/9, open 9/31
Strata do Klimczuk (drugiej) niecałe 1,5 minuty, do Renaty (pierwszej) też nieduża, tylko 5 minut.
Z Beatą przegrałam o około 8 minut, ale to i tak jest dobry wynik.
No i awans do 5 sektora :)
kadencja 76/171
#
Merida Mazovia MTB Chorzele - zabójcza rywalizacja
Niedziela, 22 kwietnia 2012 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 54.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:44 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 173173 ( 96%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie wiem czemu, ale dzisiaj denerwuję się bardziej niż przed poprzednimi dwoma edycjami Mazovii. Może dlatego, że dojazd do Chorzel zajmuje więcej czasu i człowiek ma więcej czasu żeby myśleć o tym? A może dlatego, że pogoda jest piękna i zapowiadają się fajne warunki do jazdy. Przy złej aurze można zły wynik zwalić na pogodę. Przy dobrej, nie.
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
Merida Mazovia MTB Piaseczno - "99% trasy jest suche"
Niedziela, 15 kwietnia 2012 Kategoria wyścigi
Km: | 48.00 | Km teren: | 43.00 | Czas: | 02:42 | km/h: | 17.78 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 160( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Cytat ze strony Mazovii:
"Trasa maratonu w Piasecznie na 48 godz. przed maratonem jest 99% sucha. Jedyne utrudnienie na dystansie mega i giga, to mała rzeczka pod torami, na której planujemy zbudować z palet suche przejście. Drugim utrudnieniem na dystansach fit, mega i giga, to odcinek zielonego szlaku na 8 km do mety. Są tam spore kałuże, wokół których zrobimy objazdy i jadący z uwagą rowerzyści o suchej nodze powinni je przejechać.
Nie błoto i kałuże będą więc wyzwaniem tego maratonu:)"
Ja rozumiem, wieści z trasy sprzed 2 dni - OK. Faktycznie, popadało, może się nieco różnić. Ale to coś na trasie na pewno nie było efektem lekkiego deszczyku padającego od piątku wieczór. Na pewno nie. Takie błoto nie powstaje w ten sposób. To było najzwyklejsze w świecie podmokłe błoto z podmokłych terenów i nie wierzę, że 48 godzin temu było sucho. Po prostu nie wierzę i już. I prawdę mówiąc, lepiej żeby p. Zamana nie pisał NIC o trasie, niż ma pisać coś, co jest w 100% przeciwne do prawdy. Bo prawdę mówiąc, to na trasie było 99% błota. Ot co.
Jestem koszmarnie zmęczona, uchetana i nawet mi się nie chce pisać relacji więc się streszczę.
Wspominałam już, że było błoto? Było. W dużych ilościach, po kilku minutach jazdy było już wszędzie. Na okularach, daszku, koszulce, spodniach, plecaku i w zębach.
Trasa była płaska jak stół. "Nie błoto i kałuże będą więc wyzwaniem tego maratonu:)" tak hm... No więc co miało być wyzwaniem? Płaska płaskość? Nawet złamanego korzenia na trasie nie było, na którym można było podskoczyć. Wszystko było przykryte grubą warstwą błota. Z domieszką błota. Była jedna, słownie jedna, górka. O wysokości 1 metra i długości podjazdu 2 metrów. Świetnie.
Naprawdę, w pewnym momencie po prostu zabrakło mi siły na to, żeby przejeżdżać przez mokradła. W jednym miejscu mokradła zajeżdżały gnojówką. Nie wiem jakim cudem ja cała nie zajeżdżam i mój rower nie zajeżdża gnojówką jeszcze teraz.
Był strumyk. Ponieważ przed strumykiem był ładny, długi kawałek błota to chociaż strumyk wydawał się przejezdny, nie chciało mi się wsiadać na rower żeby go przejechać i zaraz wpakować się w kolejne błoto więc przeszłam po paletach. Oczywiście suchą nogą się nie dało bo palety były częściowo zalane. A zaraz za strumykiem było błoto.
Potem było jeszcze więcej błota.
Miałam dwie przygody w trasie. Sama nie wiedziałam, czy mam się z nich śmiać, czy płakać. Pierwsza była taka, że chciałam przejechać przez dość głęboką kałużę. Niestety, coś tkwiło w dnie. Rower zatrzymał się a ja, niestety, też. Po pas w kałuży. Ha, ha, ha. Druga - zwisająca gałąź złapała mnie za dziurki w kasku i byłaby mnie po prostu zmiotła z roweru, gdyby nie fakt, że nie jechałam akurat zbyt szybko i zdążyłam zahamować. Ha, ha, ha. To było na etapie, gdy byłam już tak wściekła na to błoto, że chciało mi się płakać ze złości i przeklinać.
Zaczęłam dobrze, nie wyrwałam do przodu, jak ostatnio, i pewnie byłoby mi się super jechało gdyby nie to błoto. Próby przejechania przez większe rozlewiska zmęczyły mnie potwornie. Wciąż mam zdecydowanie mało siły i pewnie jestem za ciężka. Dobra, wiem, trzeba podjąć jakieś postanowienie.
Zaczynam od 23 kwietnia. Jeszcze nie wiem co, ale przynajmniej datę mam wyznaczoną.
Dobra, koniec tego narzekania. Przynajmniej nie jechałam 4h19min jak 2 lata temu.
Aha, no w zasadzie wypadałoby też wspomnieć, że jechałam dzisiaj pierwsze zawody na nowej sztycy i siodle i pierwszy raz pod koniec dystansu mój tyłek nie modlił się o kawałek asfaltu. Ale zastanawiam się, czy to nie był efekt myślenia jedynie o błocie... nic, następne zawody pokażą ;)
48 km (według orga 55km), czas 02:41:45
miejsce K3 6/19, open 15/35. Po końcówce zeszłego sezonu rating 86,3 już mnie nie satysfakcjonuje. Strata do pierwszej ponad 20 minut. Dawno tak słabo nie było. Jestem cholernie niezadowolona. Aha, no i nadal cholerny 7 sektor.
kadencja 77/174 (e?)
#
"Trasa maratonu w Piasecznie na 48 godz. przed maratonem jest 99% sucha. Jedyne utrudnienie na dystansie mega i giga, to mała rzeczka pod torami, na której planujemy zbudować z palet suche przejście. Drugim utrudnieniem na dystansach fit, mega i giga, to odcinek zielonego szlaku na 8 km do mety. Są tam spore kałuże, wokół których zrobimy objazdy i jadący z uwagą rowerzyści o suchej nodze powinni je przejechać.
Nie błoto i kałuże będą więc wyzwaniem tego maratonu:)"
Ja rozumiem, wieści z trasy sprzed 2 dni - OK. Faktycznie, popadało, może się nieco różnić. Ale to coś na trasie na pewno nie było efektem lekkiego deszczyku padającego od piątku wieczór. Na pewno nie. Takie błoto nie powstaje w ten sposób. To było najzwyklejsze w świecie podmokłe błoto z podmokłych terenów i nie wierzę, że 48 godzin temu było sucho. Po prostu nie wierzę i już. I prawdę mówiąc, lepiej żeby p. Zamana nie pisał NIC o trasie, niż ma pisać coś, co jest w 100% przeciwne do prawdy. Bo prawdę mówiąc, to na trasie było 99% błota. Ot co.
Jestem koszmarnie zmęczona, uchetana i nawet mi się nie chce pisać relacji więc się streszczę.
Wspominałam już, że było błoto? Było. W dużych ilościach, po kilku minutach jazdy było już wszędzie. Na okularach, daszku, koszulce, spodniach, plecaku i w zębach.
Trasa była płaska jak stół. "Nie błoto i kałuże będą więc wyzwaniem tego maratonu:)" tak hm... No więc co miało być wyzwaniem? Płaska płaskość? Nawet złamanego korzenia na trasie nie było, na którym można było podskoczyć. Wszystko było przykryte grubą warstwą błota. Z domieszką błota. Była jedna, słownie jedna, górka. O wysokości 1 metra i długości podjazdu 2 metrów. Świetnie.
Naprawdę, w pewnym momencie po prostu zabrakło mi siły na to, żeby przejeżdżać przez mokradła. W jednym miejscu mokradła zajeżdżały gnojówką. Nie wiem jakim cudem ja cała nie zajeżdżam i mój rower nie zajeżdża gnojówką jeszcze teraz.
Był strumyk. Ponieważ przed strumykiem był ładny, długi kawałek błota to chociaż strumyk wydawał się przejezdny, nie chciało mi się wsiadać na rower żeby go przejechać i zaraz wpakować się w kolejne błoto więc przeszłam po paletach. Oczywiście suchą nogą się nie dało bo palety były częściowo zalane. A zaraz za strumykiem było błoto.
Potem było jeszcze więcej błota.
Miałam dwie przygody w trasie. Sama nie wiedziałam, czy mam się z nich śmiać, czy płakać. Pierwsza była taka, że chciałam przejechać przez dość głęboką kałużę. Niestety, coś tkwiło w dnie. Rower zatrzymał się a ja, niestety, też. Po pas w kałuży. Ha, ha, ha. Druga - zwisająca gałąź złapała mnie za dziurki w kasku i byłaby mnie po prostu zmiotła z roweru, gdyby nie fakt, że nie jechałam akurat zbyt szybko i zdążyłam zahamować. Ha, ha, ha. To było na etapie, gdy byłam już tak wściekła na to błoto, że chciało mi się płakać ze złości i przeklinać.
Zaczęłam dobrze, nie wyrwałam do przodu, jak ostatnio, i pewnie byłoby mi się super jechało gdyby nie to błoto. Próby przejechania przez większe rozlewiska zmęczyły mnie potwornie. Wciąż mam zdecydowanie mało siły i pewnie jestem za ciężka. Dobra, wiem, trzeba podjąć jakieś postanowienie.
Zaczynam od 23 kwietnia. Jeszcze nie wiem co, ale przynajmniej datę mam wyznaczoną.
Dobra, koniec tego narzekania. Przynajmniej nie jechałam 4h19min jak 2 lata temu.
Aha, no w zasadzie wypadałoby też wspomnieć, że jechałam dzisiaj pierwsze zawody na nowej sztycy i siodle i pierwszy raz pod koniec dystansu mój tyłek nie modlił się o kawałek asfaltu. Ale zastanawiam się, czy to nie był efekt myślenia jedynie o błocie... nic, następne zawody pokażą ;)
48 km (według orga 55km), czas 02:41:45
miejsce K3 6/19, open 15/35. Po końcówce zeszłego sezonu rating 86,3 już mnie nie satysfakcjonuje. Strata do pierwszej ponad 20 minut. Dawno tak słabo nie było. Jestem cholernie niezadowolona. Aha, no i nadal cholerny 7 sektor.
kadencja 77/174 (e?)
#
Merida Mazovia MTB Otwock - pełen przekrój
Niedziela, 1 kwietnia 2012 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 42.28 | Km teren: | 41.00 | Czas: | 02:23 | km/h: | 17.74 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 ( 96%) | HRavg | 165( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Cholerka, co to były za zawody. Takich jeszcze nie przeżyłam. Rowerowo oczywiście, bo biegowo zdarzyło się... i to nawet w tym roku.
Zimno. Naprawdę zimno. Błędem było wylezienie z ciepłego auta tak wcześnie i stanie w sektorze pół godziny. Ale ja już taka jestem... muszę być wcześniej.
Przy ustawianiu siodła po transporcie, pierwsze co, to wjeżdżam w psią kupę :) Już gdzieś to przerabiałam, w Nowym Dworze w sezonie 2010. Psia kupa na szczęście.
Sterczę w tym sektorze (czwartym). Obok marzną Marek i Krzysiek. Krzysiek dzisiaj przyjechał towarzysko, bo z wielkim żelastwem w nodze byłoby mu się trudno ścigać. W sektorze odnajduję wzrokiem Beatę z pokrewnego teamu (Świat Rowerów). Machamy do siebie. Obok sektora stoi też Daniel, kapitan mojego teamu. Po jakimś czasie dołącza do nas jeszcze Tomek. W oddali widzę Che. Mocno wieje a od czasu do czasu zawiewa śniegiem.
Nie mam dziś zbyt wielkich widoków na utrzymanie tego sektora, ale spróbuję chociaż powalczyć, żeby nie spaść dalej niż do piątki.
Start jak zwykle po asfalcie, tutaj emocje biorą górę i zapierniczam zdrowo, prawie wychodzę za skalę stref tętna ;) Oczywiście nie starcza mi pary i po wjechaniu na szuter muszę zwolnić. Gdzieś po drodze przegania mnie Tomek. Poza tym przegania mnie cały czwarty sektor i chyba duża część piątego. Niedobrze.
Cały zeszły sezon jeszcze nie nabrałam nawyku kontrolowania tętna podczas zawodów.
Do około połowy jedzie mi się stosunkowo nieźle. Poza tymi, co wyprzedzili mnie na początku, raczej mnie nikt nie wyprzedza. Jednak potem zaczynam powoli odpadać bo trasa, choć nie ma zbyt wielkich przewyższeń, jest dość interwałowa. W kółko tylko podjazd-zjazd-podjazd-zjazd. Po iluś takich zaczynam tracić siły. Ze dwa razy na piaszczystym podjeździe podprowadzam rower bo nie daję rady podjechać do końca. W dodatku nawierzchnia jest trudna. Albo mokry, lepki piach albo cały czas cieniutka warstwa lekko zasysającego opony błotka. Pełno korzeni. Pojawiają się też nieco większe błota, ale z nimi radzę sobie bez większych problemów.
Na początku jedzie mi się nieźle
Miałam nadzieję, że nie będzie strumyków, ale są. Dwa. Jeden przeskakuję z rowerem, ląduję o suchych nogach. Przy drugim już mi się tak gładko nie udaje - nogi ubłocone. Gdy widzę znów gdzieś dalej gigantyczną kałużę to już mi jest wszystko jedno - przejeżdżam, ochlapując błotem, nieopatrznie zbyt blisko stojącego, osobnika z "zabezpieczenia trasy".
Warunki atmosferyczne dają do wiwatu. Najpierw świeci słońce, potem przerabiamy deszcz, grad i śnieg, który pada prawie aż do samego końca. Cały czas mocny wiatr. A śnieg w pewnym momencie pada tak intensywny, że na trasie robi się biało i trochę ślisko.
Zawodnicy też robią się biali
Pod koniec jeszcze się ścigam z jakąś dziewczyną. Jest trudno bo co ja nadrabiam na podjazdach to ona na prostym. To nietypowe bo zwykle na prostym wygrywam takie rywalizacje. Jestem naprawdę już mocno zmęczona. W końcu jednak ją gubię.
Gdy wjeżdżam na metę, nie mam ani siły ani ochoty na finisz. Zresztą nawierzchnia na stadionie jest rozciapkana i lepka - nawet trudno się rozpędzić na czymś takim. Marek z Krzyśkiem już na mnie czekają.
Chwilę po mnie wjeżdża Tomek. Gdzie ja go wyprzedziłam - nie mam zielonego pojęcia. Za moment też dojeżdża Beata - przybijam z nią piątkę. Czyli nie było tak źle, nie cały sektor mnie wyprzedził ;)
Oddaję rower w ręce Marka, który leci zająć kolejkę do myjni. Sama idę zerknąć na wyniki. No tak - w mojej kategorii Iwona i Renata mnie wyprzedziły - te panie już znam. Jest jeszcze jedna, która dojechała przede mną - tej nie znam. W domu sprawdzam - no tak, w tym roku przeszła z K2. Czyli podium nie ma. Można jechać do domu.
W międzyczasie Krzysiek ratuje mnie od przeziębienia ciepłą herbatą z termosu, o dzięki Ci! :)
Prysznic - tu spotykam Olgę - narzeka, że około 02:30 - oraz Natalię - moją kolejną nową rywalkę (ona z kolei przeszła z dystansu Fit, ale w domu sprawdzam, że dojechała po mnie).
Po myciu szybko się pakujemy i wio do domu - za zimno na to, żeby się jeszcze kręcić po okolicy...
Mam mieszane uczucia :) Z jednej strony jestem niezadowolona trochę, z drugiej - zadowolona.
Bo tak:
Założyłam, że się zmieszczę w 02:15h. Ale nie przewidziałam, że pogoda może tak bardzo wpłynąć na szybkość jazdy. Chyba dzisiaj były wszystkie możliwe warunki, jakie tylko można sobie wyobrazić (no, może poza burzą z piorunami). Był bardzo silny wiatr, słońce, deszcz, śnieg, grad. Nawierzchnia również - pełen przekrój: piach (w większości mokry ale wciąż sypki), błoto, kałuże, strumyki, szutry, korzenie, momentami robiło się ślisko z powodu śniegu, który zaczął pokrywać nawet trasę. W zasadzie cała trasa była lekko błotnista a w takich warunkach opony mają zdecydowanie zbyt wysoką przyczepność i jedzie się niezbyt dobrze. W dodatku gdy robi się zimno (a jak padał grad i śnieg to było dość zimno) to kolana "zamarzają" tzn. nie są tak mobilne jak powinny, co też utrudnia pedałowanie. Ubrana co prawda byłam dobrze, dodatkowa warstwa na kolanach, było mi ciepło, ale i tak jakoś stawy inaczej pracują w tej temperaturze. Profil trasy w sumie dość płaski ale mocno interwałowy - ciągła zmiana biegów - podjazd, zjazd, podjazd, zjazd - i tak w kółko. W efekcie nie wyrobiłam się w tych założonych 02:15, ani nawet w 02:20! Mój czas oficjalny to 02:22:56. Więc z czasu nie jestem zadowolona. Ale warunki były naprawdę trudne.
Jestem za to zadowolona z pozycji na mecie w kategorii, bo byłam 4 na 18 startujących pań. Dla porównania - w zeszłym roku byłam 7/18 podczas pierwszych zawodów. Wyprzedziły mnie dwie moje rywalki z poprzedniego sezonu oraz jedna nowa. Strata do najlepszej 13:45.
Pierwsze trzy panie wjechały na metę w bardzo małych odstępach (wszystkie wjechały w ciągu 1:10 min.) więc w zasadzie podobną stratę mam do całej pierwszej trójki. Z tego nie jestem zadowolona bo widać, że do czołówki muszę jeszcze trochę nadrobić. Ale znów - dla porównania: w zeszłym roku miałam stratę do pierwszej około 40 minut, a do trzeciej około 33 minuty. Więc jest postęp wręcz gigantyczny :)
W open byłam 17/45 (w zeszłym roku 34/54).
Niestety, spadłam do 7 sektora :(
Ale za to rating w kategorii doskonały 90,4% :) Gorzej w open ale Gorycka jechała... więc... eee... :)
Niezadowolona jestem bo znów wyrwałam od początku jak głupia, za szybko, źle rozłożyłam siły, poniosły mnie emocje. Zapomniałam kompletnie o kontrolowaniu tętna i w połowie wymiękłam. Ale pierwsze koty za płoty - za 2 tygodnie już będę o tym pamiętać.
No i jeszcze jedna totalna porażka... obtarłam się ostro i chwilowo nie bardzo mogę siedzieć na siodełku ;( Siodło Gianta od pół roku robi się coraz mniej wygodne, nie wiem o co chodzi - wygniotło się, czy co?
#
kadencja 82/113
Zimno. Naprawdę zimno. Błędem było wylezienie z ciepłego auta tak wcześnie i stanie w sektorze pół godziny. Ale ja już taka jestem... muszę być wcześniej.
Przy ustawianiu siodła po transporcie, pierwsze co, to wjeżdżam w psią kupę :) Już gdzieś to przerabiałam, w Nowym Dworze w sezonie 2010. Psia kupa na szczęście.
Sterczę w tym sektorze (czwartym). Obok marzną Marek i Krzysiek. Krzysiek dzisiaj przyjechał towarzysko, bo z wielkim żelastwem w nodze byłoby mu się trudno ścigać. W sektorze odnajduję wzrokiem Beatę z pokrewnego teamu (Świat Rowerów). Machamy do siebie. Obok sektora stoi też Daniel, kapitan mojego teamu. Po jakimś czasie dołącza do nas jeszcze Tomek. W oddali widzę Che. Mocno wieje a od czasu do czasu zawiewa śniegiem.
Nie mam dziś zbyt wielkich widoków na utrzymanie tego sektora, ale spróbuję chociaż powalczyć, żeby nie spaść dalej niż do piątki.
Start jak zwykle po asfalcie, tutaj emocje biorą górę i zapierniczam zdrowo, prawie wychodzę za skalę stref tętna ;) Oczywiście nie starcza mi pary i po wjechaniu na szuter muszę zwolnić. Gdzieś po drodze przegania mnie Tomek. Poza tym przegania mnie cały czwarty sektor i chyba duża część piątego. Niedobrze.
Cały zeszły sezon jeszcze nie nabrałam nawyku kontrolowania tętna podczas zawodów.
Do około połowy jedzie mi się stosunkowo nieźle. Poza tymi, co wyprzedzili mnie na początku, raczej mnie nikt nie wyprzedza. Jednak potem zaczynam powoli odpadać bo trasa, choć nie ma zbyt wielkich przewyższeń, jest dość interwałowa. W kółko tylko podjazd-zjazd-podjazd-zjazd. Po iluś takich zaczynam tracić siły. Ze dwa razy na piaszczystym podjeździe podprowadzam rower bo nie daję rady podjechać do końca. W dodatku nawierzchnia jest trudna. Albo mokry, lepki piach albo cały czas cieniutka warstwa lekko zasysającego opony błotka. Pełno korzeni. Pojawiają się też nieco większe błota, ale z nimi radzę sobie bez większych problemów.
Na początku jedzie mi się nieźle
Miałam nadzieję, że nie będzie strumyków, ale są. Dwa. Jeden przeskakuję z rowerem, ląduję o suchych nogach. Przy drugim już mi się tak gładko nie udaje - nogi ubłocone. Gdy widzę znów gdzieś dalej gigantyczną kałużę to już mi jest wszystko jedno - przejeżdżam, ochlapując błotem, nieopatrznie zbyt blisko stojącego, osobnika z "zabezpieczenia trasy".
Warunki atmosferyczne dają do wiwatu. Najpierw świeci słońce, potem przerabiamy deszcz, grad i śnieg, który pada prawie aż do samego końca. Cały czas mocny wiatr. A śnieg w pewnym momencie pada tak intensywny, że na trasie robi się biało i trochę ślisko.
Zawodnicy też robią się biali
Pod koniec jeszcze się ścigam z jakąś dziewczyną. Jest trudno bo co ja nadrabiam na podjazdach to ona na prostym. To nietypowe bo zwykle na prostym wygrywam takie rywalizacje. Jestem naprawdę już mocno zmęczona. W końcu jednak ją gubię.
Gdy wjeżdżam na metę, nie mam ani siły ani ochoty na finisz. Zresztą nawierzchnia na stadionie jest rozciapkana i lepka - nawet trudno się rozpędzić na czymś takim. Marek z Krzyśkiem już na mnie czekają.
Chwilę po mnie wjeżdża Tomek. Gdzie ja go wyprzedziłam - nie mam zielonego pojęcia. Za moment też dojeżdża Beata - przybijam z nią piątkę. Czyli nie było tak źle, nie cały sektor mnie wyprzedził ;)
Oddaję rower w ręce Marka, który leci zająć kolejkę do myjni. Sama idę zerknąć na wyniki. No tak - w mojej kategorii Iwona i Renata mnie wyprzedziły - te panie już znam. Jest jeszcze jedna, która dojechała przede mną - tej nie znam. W domu sprawdzam - no tak, w tym roku przeszła z K2. Czyli podium nie ma. Można jechać do domu.
W międzyczasie Krzysiek ratuje mnie od przeziębienia ciepłą herbatą z termosu, o dzięki Ci! :)
Prysznic - tu spotykam Olgę - narzeka, że około 02:30 - oraz Natalię - moją kolejną nową rywalkę (ona z kolei przeszła z dystansu Fit, ale w domu sprawdzam, że dojechała po mnie).
Po myciu szybko się pakujemy i wio do domu - za zimno na to, żeby się jeszcze kręcić po okolicy...
Mam mieszane uczucia :) Z jednej strony jestem niezadowolona trochę, z drugiej - zadowolona.
Bo tak:
Założyłam, że się zmieszczę w 02:15h. Ale nie przewidziałam, że pogoda może tak bardzo wpłynąć na szybkość jazdy. Chyba dzisiaj były wszystkie możliwe warunki, jakie tylko można sobie wyobrazić (no, może poza burzą z piorunami). Był bardzo silny wiatr, słońce, deszcz, śnieg, grad. Nawierzchnia również - pełen przekrój: piach (w większości mokry ale wciąż sypki), błoto, kałuże, strumyki, szutry, korzenie, momentami robiło się ślisko z powodu śniegu, który zaczął pokrywać nawet trasę. W zasadzie cała trasa była lekko błotnista a w takich warunkach opony mają zdecydowanie zbyt wysoką przyczepność i jedzie się niezbyt dobrze. W dodatku gdy robi się zimno (a jak padał grad i śnieg to było dość zimno) to kolana "zamarzają" tzn. nie są tak mobilne jak powinny, co też utrudnia pedałowanie. Ubrana co prawda byłam dobrze, dodatkowa warstwa na kolanach, było mi ciepło, ale i tak jakoś stawy inaczej pracują w tej temperaturze. Profil trasy w sumie dość płaski ale mocno interwałowy - ciągła zmiana biegów - podjazd, zjazd, podjazd, zjazd - i tak w kółko. W efekcie nie wyrobiłam się w tych założonych 02:15, ani nawet w 02:20! Mój czas oficjalny to 02:22:56. Więc z czasu nie jestem zadowolona. Ale warunki były naprawdę trudne.
Jestem za to zadowolona z pozycji na mecie w kategorii, bo byłam 4 na 18 startujących pań. Dla porównania - w zeszłym roku byłam 7/18 podczas pierwszych zawodów. Wyprzedziły mnie dwie moje rywalki z poprzedniego sezonu oraz jedna nowa. Strata do najlepszej 13:45.
Pierwsze trzy panie wjechały na metę w bardzo małych odstępach (wszystkie wjechały w ciągu 1:10 min.) więc w zasadzie podobną stratę mam do całej pierwszej trójki. Z tego nie jestem zadowolona bo widać, że do czołówki muszę jeszcze trochę nadrobić. Ale znów - dla porównania: w zeszłym roku miałam stratę do pierwszej około 40 minut, a do trzeciej około 33 minuty. Więc jest postęp wręcz gigantyczny :)
W open byłam 17/45 (w zeszłym roku 34/54).
Niestety, spadłam do 7 sektora :(
Ale za to rating w kategorii doskonały 90,4% :) Gorzej w open ale Gorycka jechała... więc... eee... :)
Niezadowolona jestem bo znów wyrwałam od początku jak głupia, za szybko, źle rozłożyłam siły, poniosły mnie emocje. Zapomniałam kompletnie o kontrolowaniu tętna i w połowie wymiękłam. Ale pierwsze koty za płoty - za 2 tygodnie już będę o tym pamiętać.
No i jeszcze jedna totalna porażka... obtarłam się ostro i chwilowo nie bardzo mogę siedzieć na siodełku ;( Siodło Gianta od pół roku robi się coraz mniej wygodne, nie wiem o co chodzi - wygniotło się, czy co?
#
kadencja 82/113
Mazovia MTB Marathon Toruń - szatan!
Sobota, 24 września 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 54.00 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:27 | km/h: | 22.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 170170 ( 94%) | HRavg | 160( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pobudka o jakiejś barbarzyńskiej porze: 4:45. Ledwo oczy otwieram, ale trzeba się szybko ogarnąć jak mamy o 6 wyjechać.
Wyjeżdżamy z delikatną obsuwą bo zapominamy kubka z kawą dla Kierowcy i się trzeba wrócić spod bloku.
Dojazd kompletnie bezproblemowy, mamy mimo wszystko sporo zapasu. Motoarenę znajdujemy bez problemu bo jest oznaczona w naszym GPS. Chociaż po samym Toruniu jedziemy dość powoli bo wszędzie są remonty.
Już z zewnątrz wygląda interesująco (źródło: Wikipedia)
Przy Motoarenie piękny, duży parking. Dla wszystkich jest miejsce. W ogóle to po wyjściu z auta okazuje się, że to nie parking tylko tor, chyba do kartingu.
Niedaleko nas parkuje również Ela ze swoim towarzystwem, tylko sobie machamy idąc już na stadion. Nie bardzo widać kogoś więcej ze znajomych. Jest zimno. Ubieram się w bluzę i biorę długie rękawiczki ale krótkie rzeczy też mam bo start dopiero za godzinę więc może się jeszcze zrobić ciepło.
W środku też jest ciekawie
Powierzchnia toru do żużlu jest bardzo szeroka więc i sektory są szerokie. Bikerzy ustawiają się na całą szerokość, wzdłuż taśm ograniczających więc wrażenie jest takie jakby frekwencja nie była zbyt oszałamiająca.
Robi się już sporo cieplej więc po pozbyciu się bluzy i długich rękawiczek, lokuję się w piątym sektorze.Krzyśka jeszcze nie ma. Zastanawiam się, czy w ogóle się pojawi po wtorkowym locie. Jednak jest. Dość późno, jak na niego, ale jest. W doskonałym nastroju, chociaż poobijany.
W blokach startowych
Ja jakoś dzisiaj nie jestem zbyt rozmowna, staram się skupić. Teoretycznie mogę się już nie ścigać bo moja pozycja już się nie zmieni. Ale, także teoretycznie, mam szansę wskoczyć do 4 sektora co uznałabym za mega osiągnięcie i ukoronowanie sezonu. Jednak prawdę mówiąc rozważam to czysto teoretycznie bo musiałabym pojechać jak szatan żeby zdobyć tak dużo punktów.
Orientuję się w pewnym momencie, że stoję w złym miejscu. Po wewnętrznej stronie toru, podczas gdy wyjazd z obiektu stanowi ostry zakręt w prawo i w dodatku jest tam nagłe zwężenie (brama startowa). Więc przy wyjeździe mogę utknąć po zewnętrznej stronie zakrętu przyblokowana przez innych. Dlatego w miarę startowania pierwszych sektorów i powolnego przesuwania się naszego sektora do przodu, staram się wymanewrować bardziej na środek.
Wreszcie start, udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu. Potem sprint rampą w lewo i prawie od razu wjazd na polną drogę. I zonk bo znowu daje znać mój wstręt do zapoznania się przed startem choćby z fragmentem trasy. Wielka piaskownica, w której cały peleton gromadnie utyka. Blokują mnie z różnych stron więc w końcu też grzęznę i przeprowadzam rower po piachu. Oczywiście Krzysiek mi ucieka i ginie mi z oczu w tłumie cyklistów. Postanawiam sobie, że więcej dzisiaj w piachu nie utknę.
Udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu
Pierwsze kilometry jedzie mi się ciężko. Tym bardziej, że Krzysiek mi umknął. Zła jestem na siebie. Ale powoli się rozkręcam. Około ósmego kilometra niespodziewanie doganiam Krzyśka. Chyba mu się ciężko jedzie przez tę kontuzję. Sugeruję mu, żeby pojechał Fita, ale nie, woli się jednak skatować na Mega. Chwilkę rozmawiamy ale potem postanawiam mu odjechać.
Od tej chwili zdecydowanie lepiej mi się jedzie. Ciekawe, że to, czy się jest przed czy za jakąś osobą ma tak ogromny wpływ na morale.
Jadę rozluźniona bo tak naprawdę nie walczę dzisiaj o wynik. Być może też dlatego od momentu wyprzedzenia Krzyśka tak dobrze mi się jedzie. Doganiam czołówkę sektora, która uciekła mi razem z Krzyśkiem na początkowym odcinku i powoli wyprzedzam pojedyncze osoby. Noga jest dzisiaj mocna, zwłaszcza na podjazdach - tam wyprzedzam najwięcej osób. Sporo też wyprzedzam na zjazdach, bo moja głowa jest spokojna - bardzo szybko zjeżdżam, bez obaw, bez kurczowego pilnowania hamulców. Ostro biorę zakręty, kładąc rower w dość duży przechył. Przetestowałam ostatnio w konkretnym miejscu na trasie do pracy na ile mogę sobie pozwolić, jeśli chodzi o położenie roweru, i wykorzystuję to. Zresztą rower chyba ma też dzisiaj dobry dzień bo się rozpędza szybciej, niż ja myślę.
Nawet na bardzo długim i bardzo piaszczystym zjeździe radzę sobie bez problemu. Mijam dwóch ugrzęźniętych w piaskownicy bikerów - przejeżdżam w wąskiej szczelinie między nimi. Niestety, trochę dalej na zjeździe muszę przyhamować i podeprzeć się bo wolniejszy rowerzysta blokuje przejazd ale jak tylko się robi szerzej to też go wyprzedzam.
Wąwozy, którymi straszył organizator nie są żadnym problemem.
Są trzy. Pierwszy, faktycznie wymaga pewnej precyzji w kierowaniu rowerem. Słabsi rowerzyści pewnie będą tu prowadzić, ale mnie się jedzie znakomicie. Przede mną jeszcze jedna dziewczyna, też dobra. Na podjeździe ja jestem lepsza i ją doganiam ale ona mi potem odjeżdża na prostej. Za nami jakiś gość się drze "Dalej, jedziesz, jedziesz!" Myślę sobie, jakby mu tu zrobić miejsce bo pewnie jest szybszy - ale nie bardzo jest jak. Na końcu tego podjazdu on krzyczy do nas "Bardzo dobrze dziewczyny!" ale wyraźnie jest sporo za nami. Obie odjeżdżamy mu zaraz po wyjechaniu z wąwozu. Myślałam, że to jakiś harpagan a to tylko krzykacz.
Kolejny wąwóz ma przeszkodę w postaci zwalonego drzewa - trzeba zejść z roweru i pod nim przejść. Ale poza tym w całości do bezproblemowego podjechania. Trzeci wąwóz to prawie szosa - bardzo szeroki ale dość stromy podjazd. Na końcu, przyznam, trochę jestem zziajana i muszę odpocząć.
W kość dają mi też na trasie dwa długie asfaltowe podjazdy. Na jednym z nich jadę chyba na najlżejszym przełożeniu z 7 km/h a i tak kogoś jeszcze wyprzedzam.
Zjazdy są doskonałe. Szybkie, niektóre trochę wymagające techniki. Na jednym mam zastrzyk adrenaliny bo zjazd początkowo prowadzi polną drogą w pełnym słońcu, gdzie jadę grubo powyżej 30 km/h, a potem wpada w zacieniony las, zwęża się i pod kołami wyrastają korzenie. A z cienia, tuż przede mną, wyrasta rowerzysta, którego zupełnie nie było widać wcześniej. Staram się nie panikować, hamuję pulsacyjnie. Udaje mi się wyhamować tuż przed tylnym kołem gościa i wznoszę modły dziękczynne do bogów wszelakich za świetne hamulce. Gdyby nie one, pewnie obydwoje oglądalibyśmy karetkę od środka.
Znów, adrenalinka robi swoje i pędzę dalej na złamanie karku. Wyprzedzam wszystkich aż do samej mety. Oprócz jednego bikera, któremu się najpierw chwilę powiozłam na kole i chyba się obraził i postanowił mi się nie dać przegonić.
Żeby tradycji stało się zadość, jest też strumyk. Aczkolwiek, gdyby nie to, że ochlapałam sobie łydkę, to pewnie bym go w ogóle nie zauważyła. Ale to jedyne mokre miejsce na całej trasie. Nie było poza tym ani pół grudki błota.
Wjazd na metę tą samą drogą, co wyjazd. Wypad z lasu na polną drogę. Widać stadion z daleka. Pamiętam, żeby nie ugrzęznąć tu w piachu, mijam jeszcze kilku fitowców prowadzących rowery. Rampa, zakręt 90 stopni w prawo do tunelu prowadzącego na stadion. Tam jakaś laska trąbi wuwuzelem i drze japę jak opętana: "Uwaga! Ostry zakręt i pół kółka do przejechania! Dajesz, dajesz, DAJEEEEESZ!". Końcowe pół kółka na pełnym gazie i z wyszczerzoną gębą, chyba ze 4 osoby robią mi zdjęcia. Na mecie podnoszę ręce w geście triumfu.
Ostatnia prosta
Na metę wpadam z wyszczerzoną gębą
Czuję się jak mistrz MTB, mam ochotę jechać dalej więc dokańczam kółko aż do miejsca gdzie wjeżdża się na stadion. Tam dopiero się zatrzymuję.
Chwilę po mnie na stadion wjeżdża Krzysiek, jakby go goniło stado wściekłych byków. Widać kontuzja nie przeszkodziła mu w zrobieniu dobrego czasu.
54 km, 02:26:52
miejsce open 12/28, K3 4/6
Strata do najlepszej tylko 13 minut, do najlepszej w kategorii niecałe 10 minut. Najlepszy rating w tym sezonie. Wyprzedziłam Krzyśka o jakieś 1,5 minuty a Dorotę o ok. 16,5 minuty.
Jestem bardzo zadowolona, jechało mi się wprost szatańsko. Przejechałam wszystko co można było przejechać, zaliczyłam wszystkie podjazdy, wszystkie zjazdy, wszystkie piachy (oprócz tego pierwszego i zatrzymania ze dwa razy potem w trasie z powodu przyblokowania przez kogoś z przodu) i jeszcze miałam siłę na ostry finisz. Szkoda, że na finiszu nie było z kim się pościgać.
Odstaję w kolejce do biura zawodów - odbieram koszulkę Finisher i batony za ostatni bon z dzisiejszego startu.
Potem, po lekkim odkurzeniu za pomocą miotełki, pakujemy rower do auta i ja muszę się umyć bo jestem cała w pyle. Wyglądam jak górnik. Na szczęście prysznic dzisiaj jest naprawdę kulturalny. Można w spokoju i porządnie się umyć w ciepłej wodzie. Super.
Czekając na dekorację generalki wciągamy grilla. Ja chodzę sprawdzać na tablicy czy aby na pewno jestem trzecia ale jeszcze nie ma listy. Pojawia się bardzo późno, ale tak. Jestem trzecia. :)
Zamieniam kilka słów z Zetinho i z Che. Che jest trzecia w generalce w open ale do jej dekoracji chyba nie będziemy czekać bo to i tak strasznie długo trwa już.
Mamy w międzyczasie okazję poklaskać Oldze, która jest dekorowana za 6 miejsce w swojej kategorii Potem kolej na moją dekorację.
Odbieram puchar za trzecie miejsce i torbę z masą gadżetów z rąk Cezarego Zamany. Bogna jako triumfatorka generalki otwiera szamapana i pryska nim naokoło, jak na Formule 1 :) Pijemy wszystkie z gwinta i gratulujemy sobie wzajemnie.
Odbieram puchar z rąk Cezarego
Szampan się leje
I z gwinta :)
Z ciekawością zaglądam potem do torby: buty Garneau, rozmiar 43 ;) Rękawiczki zimowe nieznanej mi firmy, M-ka - też za duże. Okulary z polaryzacją Solano. Za duże. Pendrive i kosmetyki. Całość pakietu szacuję na ok. 500 zł. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczona bo spodziewałam się bardziej symbolicznego upominku. Oczywiście tylko teraz trzeba będzie coś zrobić z tymi za dużymi rzeczami. Wymienić, sprzedać...
Dziewczyny z 1 i 2 miejsca dostały ponadto po amortyzatorze, ale nie przyjrzałam się więc nie wiem jakim.
Jeszcze pożegnalna fotka z Motoareną
To był męczący, długi dzień, ale bardzo fajny. Powrót też jest męczący i się dłuży, przysypiam gdzieś po drodze.
W domu jeszcze zaglądam w wyniki... i JEST CZWARTY SEKTOR! No szok!
:D
kadencja 79/109
KOW: 10 (1470) naprawdę, dałam z siebie wszystko!
Wyjeżdżamy z delikatną obsuwą bo zapominamy kubka z kawą dla Kierowcy i się trzeba wrócić spod bloku.
Dojazd kompletnie bezproblemowy, mamy mimo wszystko sporo zapasu. Motoarenę znajdujemy bez problemu bo jest oznaczona w naszym GPS. Chociaż po samym Toruniu jedziemy dość powoli bo wszędzie są remonty.
Już z zewnątrz wygląda interesująco (źródło: Wikipedia)
Przy Motoarenie piękny, duży parking. Dla wszystkich jest miejsce. W ogóle to po wyjściu z auta okazuje się, że to nie parking tylko tor, chyba do kartingu.
Niedaleko nas parkuje również Ela ze swoim towarzystwem, tylko sobie machamy idąc już na stadion. Nie bardzo widać kogoś więcej ze znajomych. Jest zimno. Ubieram się w bluzę i biorę długie rękawiczki ale krótkie rzeczy też mam bo start dopiero za godzinę więc może się jeszcze zrobić ciepło.
W środku też jest ciekawie
Powierzchnia toru do żużlu jest bardzo szeroka więc i sektory są szerokie. Bikerzy ustawiają się na całą szerokość, wzdłuż taśm ograniczających więc wrażenie jest takie jakby frekwencja nie była zbyt oszałamiająca.
Robi się już sporo cieplej więc po pozbyciu się bluzy i długich rękawiczek, lokuję się w piątym sektorze.Krzyśka jeszcze nie ma. Zastanawiam się, czy w ogóle się pojawi po wtorkowym locie. Jednak jest. Dość późno, jak na niego, ale jest. W doskonałym nastroju, chociaż poobijany.
W blokach startowych
Ja jakoś dzisiaj nie jestem zbyt rozmowna, staram się skupić. Teoretycznie mogę się już nie ścigać bo moja pozycja już się nie zmieni. Ale, także teoretycznie, mam szansę wskoczyć do 4 sektora co uznałabym za mega osiągnięcie i ukoronowanie sezonu. Jednak prawdę mówiąc rozważam to czysto teoretycznie bo musiałabym pojechać jak szatan żeby zdobyć tak dużo punktów.
Orientuję się w pewnym momencie, że stoję w złym miejscu. Po wewnętrznej stronie toru, podczas gdy wyjazd z obiektu stanowi ostry zakręt w prawo i w dodatku jest tam nagłe zwężenie (brama startowa). Więc przy wyjeździe mogę utknąć po zewnętrznej stronie zakrętu przyblokowana przez innych. Dlatego w miarę startowania pierwszych sektorów i powolnego przesuwania się naszego sektora do przodu, staram się wymanewrować bardziej na środek.
Wreszcie start, udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu. Potem sprint rampą w lewo i prawie od razu wjazd na polną drogę. I zonk bo znowu daje znać mój wstręt do zapoznania się przed startem choćby z fragmentem trasy. Wielka piaskownica, w której cały peleton gromadnie utyka. Blokują mnie z różnych stron więc w końcu też grzęznę i przeprowadzam rower po piachu. Oczywiście Krzysiek mi ucieka i ginie mi z oczu w tłumie cyklistów. Postanawiam sobie, że więcej dzisiaj w piachu nie utknę.
Udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu
Pierwsze kilometry jedzie mi się ciężko. Tym bardziej, że Krzysiek mi umknął. Zła jestem na siebie. Ale powoli się rozkręcam. Około ósmego kilometra niespodziewanie doganiam Krzyśka. Chyba mu się ciężko jedzie przez tę kontuzję. Sugeruję mu, żeby pojechał Fita, ale nie, woli się jednak skatować na Mega. Chwilkę rozmawiamy ale potem postanawiam mu odjechać.
Od tej chwili zdecydowanie lepiej mi się jedzie. Ciekawe, że to, czy się jest przed czy za jakąś osobą ma tak ogromny wpływ na morale.
Jadę rozluźniona bo tak naprawdę nie walczę dzisiaj o wynik. Być może też dlatego od momentu wyprzedzenia Krzyśka tak dobrze mi się jedzie. Doganiam czołówkę sektora, która uciekła mi razem z Krzyśkiem na początkowym odcinku i powoli wyprzedzam pojedyncze osoby. Noga jest dzisiaj mocna, zwłaszcza na podjazdach - tam wyprzedzam najwięcej osób. Sporo też wyprzedzam na zjazdach, bo moja głowa jest spokojna - bardzo szybko zjeżdżam, bez obaw, bez kurczowego pilnowania hamulców. Ostro biorę zakręty, kładąc rower w dość duży przechył. Przetestowałam ostatnio w konkretnym miejscu na trasie do pracy na ile mogę sobie pozwolić, jeśli chodzi o położenie roweru, i wykorzystuję to. Zresztą rower chyba ma też dzisiaj dobry dzień bo się rozpędza szybciej, niż ja myślę.
Nawet na bardzo długim i bardzo piaszczystym zjeździe radzę sobie bez problemu. Mijam dwóch ugrzęźniętych w piaskownicy bikerów - przejeżdżam w wąskiej szczelinie między nimi. Niestety, trochę dalej na zjeździe muszę przyhamować i podeprzeć się bo wolniejszy rowerzysta blokuje przejazd ale jak tylko się robi szerzej to też go wyprzedzam.
Wąwozy, którymi straszył organizator nie są żadnym problemem.
Są trzy. Pierwszy, faktycznie wymaga pewnej precyzji w kierowaniu rowerem. Słabsi rowerzyści pewnie będą tu prowadzić, ale mnie się jedzie znakomicie. Przede mną jeszcze jedna dziewczyna, też dobra. Na podjeździe ja jestem lepsza i ją doganiam ale ona mi potem odjeżdża na prostej. Za nami jakiś gość się drze "Dalej, jedziesz, jedziesz!" Myślę sobie, jakby mu tu zrobić miejsce bo pewnie jest szybszy - ale nie bardzo jest jak. Na końcu tego podjazdu on krzyczy do nas "Bardzo dobrze dziewczyny!" ale wyraźnie jest sporo za nami. Obie odjeżdżamy mu zaraz po wyjechaniu z wąwozu. Myślałam, że to jakiś harpagan a to tylko krzykacz.
Kolejny wąwóz ma przeszkodę w postaci zwalonego drzewa - trzeba zejść z roweru i pod nim przejść. Ale poza tym w całości do bezproblemowego podjechania. Trzeci wąwóz to prawie szosa - bardzo szeroki ale dość stromy podjazd. Na końcu, przyznam, trochę jestem zziajana i muszę odpocząć.
W kość dają mi też na trasie dwa długie asfaltowe podjazdy. Na jednym z nich jadę chyba na najlżejszym przełożeniu z 7 km/h a i tak kogoś jeszcze wyprzedzam.
Zjazdy są doskonałe. Szybkie, niektóre trochę wymagające techniki. Na jednym mam zastrzyk adrenaliny bo zjazd początkowo prowadzi polną drogą w pełnym słońcu, gdzie jadę grubo powyżej 30 km/h, a potem wpada w zacieniony las, zwęża się i pod kołami wyrastają korzenie. A z cienia, tuż przede mną, wyrasta rowerzysta, którego zupełnie nie było widać wcześniej. Staram się nie panikować, hamuję pulsacyjnie. Udaje mi się wyhamować tuż przed tylnym kołem gościa i wznoszę modły dziękczynne do bogów wszelakich za świetne hamulce. Gdyby nie one, pewnie obydwoje oglądalibyśmy karetkę od środka.
Znów, adrenalinka robi swoje i pędzę dalej na złamanie karku. Wyprzedzam wszystkich aż do samej mety. Oprócz jednego bikera, któremu się najpierw chwilę powiozłam na kole i chyba się obraził i postanowił mi się nie dać przegonić.
Żeby tradycji stało się zadość, jest też strumyk. Aczkolwiek, gdyby nie to, że ochlapałam sobie łydkę, to pewnie bym go w ogóle nie zauważyła. Ale to jedyne mokre miejsce na całej trasie. Nie było poza tym ani pół grudki błota.
Wjazd na metę tą samą drogą, co wyjazd. Wypad z lasu na polną drogę. Widać stadion z daleka. Pamiętam, żeby nie ugrzęznąć tu w piachu, mijam jeszcze kilku fitowców prowadzących rowery. Rampa, zakręt 90 stopni w prawo do tunelu prowadzącego na stadion. Tam jakaś laska trąbi wuwuzelem i drze japę jak opętana: "Uwaga! Ostry zakręt i pół kółka do przejechania! Dajesz, dajesz, DAJEEEEESZ!". Końcowe pół kółka na pełnym gazie i z wyszczerzoną gębą, chyba ze 4 osoby robią mi zdjęcia. Na mecie podnoszę ręce w geście triumfu.
Ostatnia prosta
Na metę wpadam z wyszczerzoną gębą
Czuję się jak mistrz MTB, mam ochotę jechać dalej więc dokańczam kółko aż do miejsca gdzie wjeżdża się na stadion. Tam dopiero się zatrzymuję.
Chwilę po mnie na stadion wjeżdża Krzysiek, jakby go goniło stado wściekłych byków. Widać kontuzja nie przeszkodziła mu w zrobieniu dobrego czasu.
54 km, 02:26:52
miejsce open 12/28, K3 4/6
Strata do najlepszej tylko 13 minut, do najlepszej w kategorii niecałe 10 minut. Najlepszy rating w tym sezonie. Wyprzedziłam Krzyśka o jakieś 1,5 minuty a Dorotę o ok. 16,5 minuty.
Jestem bardzo zadowolona, jechało mi się wprost szatańsko. Przejechałam wszystko co można było przejechać, zaliczyłam wszystkie podjazdy, wszystkie zjazdy, wszystkie piachy (oprócz tego pierwszego i zatrzymania ze dwa razy potem w trasie z powodu przyblokowania przez kogoś z przodu) i jeszcze miałam siłę na ostry finisz. Szkoda, że na finiszu nie było z kim się pościgać.
Odstaję w kolejce do biura zawodów - odbieram koszulkę Finisher i batony za ostatni bon z dzisiejszego startu.
Potem, po lekkim odkurzeniu za pomocą miotełki, pakujemy rower do auta i ja muszę się umyć bo jestem cała w pyle. Wyglądam jak górnik. Na szczęście prysznic dzisiaj jest naprawdę kulturalny. Można w spokoju i porządnie się umyć w ciepłej wodzie. Super.
Czekając na dekorację generalki wciągamy grilla. Ja chodzę sprawdzać na tablicy czy aby na pewno jestem trzecia ale jeszcze nie ma listy. Pojawia się bardzo późno, ale tak. Jestem trzecia. :)
Zamieniam kilka słów z Zetinho i z Che. Che jest trzecia w generalce w open ale do jej dekoracji chyba nie będziemy czekać bo to i tak strasznie długo trwa już.
Mamy w międzyczasie okazję poklaskać Oldze, która jest dekorowana za 6 miejsce w swojej kategorii Potem kolej na moją dekorację.
Odbieram puchar za trzecie miejsce i torbę z masą gadżetów z rąk Cezarego Zamany. Bogna jako triumfatorka generalki otwiera szamapana i pryska nim naokoło, jak na Formule 1 :) Pijemy wszystkie z gwinta i gratulujemy sobie wzajemnie.
Odbieram puchar z rąk Cezarego
Szampan się leje
I z gwinta :)
Z ciekawością zaglądam potem do torby: buty Garneau, rozmiar 43 ;) Rękawiczki zimowe nieznanej mi firmy, M-ka - też za duże. Okulary z polaryzacją Solano. Za duże. Pendrive i kosmetyki. Całość pakietu szacuję na ok. 500 zł. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczona bo spodziewałam się bardziej symbolicznego upominku. Oczywiście tylko teraz trzeba będzie coś zrobić z tymi za dużymi rzeczami. Wymienić, sprzedać...
Dziewczyny z 1 i 2 miejsca dostały ponadto po amortyzatorze, ale nie przyjrzałam się więc nie wiem jakim.
Jeszcze pożegnalna fotka z Motoareną
To był męczący, długi dzień, ale bardzo fajny. Powrót też jest męczący i się dłuży, przysypiam gdzieś po drodze.
W domu jeszcze zaglądam w wyniki... i JEST CZWARTY SEKTOR! No szok!
:D
kadencja 79/109
KOW: 10 (1470) naprawdę, dałam z siebie wszystko!
Mazovia MTB Marathon Nowy Dwór Mazowiecki - wszyscy mnie wyprzedzili
Niedziela, 11 września 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 46.06 | Km teren: | 46.06 | Czas: | 02:15 | km/h: | 20.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 176176 ( 97%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W zasadzie to mogłam dzisiaj wcale nie jechać. No bo mój wynik z dzisiaj nie wpłynie w żaden sposób na moje miejsce w generalce. Ale chciałam odebrać bonusa z kuponów za starty i spróbować powalczyć o 4 sektor (chociaż na to akurat miałam małe szanse, but "it's worth a try"...). No więc jadę.
Zapowiada się niezły upał, chociaż zeszły tydzień był chłodny. Akurat dzisiaj musiało wrócić lato. Nie mogło poczekać do jutra? No dobra, już nie marudzę, wolę upał niż pogodę jak w Sierpcu.
Startuję z piątki. Oprócz Eli w sektorze nie widzę nikogo znajomego. Krzysiek i Tomek jadą z szóstki, gdzieś dalej jeszcze jest Olaf. Mija mnie Arek, który idzie chyba do czwórki.
Dzisiaj uważam, żeby nie wleźć w nic, jak to zrobiłam w zeszłym roku.
Jest bardzo tłoczno - wytęż wzrok
Może jednak trzeba było w coś wleźć bo od samego startu jedzie mi się okropnie. Nie mogę się rozpędzić, chociaż trasa jest płaska i szeroka. W dodatku wyraźnie odbija się moja niechęć do objechania chociaż kawałka trasy przed maratonem. W jednym miejscu wiele osób wybiera objechanie straszliwej łachy piachu górą wału. Ja grzęznę i duża część sektora mi odjeżdża. Gdybym się kawałek przejechała trasą, wiedziałabym, że trzeba górą. Staram się potem nadrobić ale strata jest duża.
Nadal jest bardzo tłoczno ;) - wytęż wzrok
Zresztą w ogóle to mam wrażenie, że cały mój sektor jest dzisiaj jakiś dupowaty. Wąsko, snują się. Piach, snują się. Kałuże, snują się. Blokują. Ciężko takie coś objechać. Jest jedno miejsce, gdzie się trochę przerzedza - krótki ale dość stromy i kręty podjazd. Tu dużo osób schodzi z roweru, ja wpedałowuję na górę odzyskując kilka miejsc. Zresztą na tego typu podjazdach, o ile ktoś mnie nie zblokuje, jestem wyraźnie lepsza od innych i zawsze wyprzedzam.
Szkoda, że nie załapałam się tu na zdjęcie jak podjeżdżam :)
Korzystam też w miejscach, gdzie wszyscy jadą rządkiem jedną wyjeżdżoną dróżką. Jadą rządkiem, chociaż jest na tyle szeroko, że spokojnie da się wyprzedzać, jadąc mniej wyraźną dróżką obok. Wyprzedzam w ten sposób kilkanaście osób, zjeżdżając do "rządka" tylko w miejscach, gdzie są błotniste kałuże a pośrodku grobelka. Zresztą też nie wszędzie w ogóle zawracam sobie głowę, żeby jechać tą grobelką.
Raz robię sobie niespodziankę bo kałuża, wyglądająca na niegroźną, okazuje się na tyle głęboka, że koło zanurza się po ośkę prawie. Jednak przejeżdżam przez nią ochlapując solidnie sąsiada. Zresztą kałużami generalnie się nie przejmuję więc jestem ubłocona niemiłosiernie.
No więc mam "momenty". Ale generalnie jedzie mi się fatalnie. Wyprzedza mnie o wiele więcej osób, niż ja wyprzedzam. Łącznie z tym, że wyprzedza mnie najpierw Tomek a potem Krzysiek (czyli szósty sektor). Obaj znikają mi z oczu w jakimś masakrycznym tempie, nawet nie próbuję ich dogonić.
Ze dwa albo trzy razy spada mi łańcuch przy redukcji na młynek. Chyba muszę przestać korzystać z młynka ;)
Dwa obrzydliwie piaszczyste podjazdy, na jednym znów, jak w Szeligach, zacina mi się korba i muszę się zatrzymać i dokończyć z buta. Drugi, ze zmęczenia, też z buta. Na szczycie obu łapię jakąś hiperwentylację straszliwą i muszę skorzystać z inhalatora. Pech, inhalator się akurat skończył. Zdecydowanie mam zły dzień. Staram się uspokoić oddech i nie zipać bo się zazipię na śmierć. Po chwili mogę jechać dalej.
Fachowo pozbywam się zużytych tubek po żelach w strefie bufetu, ale facet za mną chyba się przeżegnał na ten widok :D
Podupadam na duchu, ale wmawiam sobie, że nie szkodzi bo i tak wynik w tych zawodach nie ma już większego znaczenia do generalki (co najwyżej ma znaczenie dla mojego samopoczucia). Postanawiam chwilę odpocząć i pozwalam sobie na luz przez jakiś czas.
Na rozjeździe
Siły wracają mi dopiero na ostatnie 10 kilometrów, gdzie zaczynam już gnać jak szalona. Na najbardziej upiardliwym kawałku w postaci błotnistej łąki i potem na singlu prowadzącym aż do mety, wyprzedzam wszystkich - jak się potem okazuje - łącznie z Tomkiem.
Samotnie do mety
Wreszcie wyjeżdżam z lasu, kawałek łąki, zakręt i nagle - meta. Meta kompletnie mnie zaskoczyła, wyskoczyła na mnie z lasu jak Filip z konopii :)
Stoję przez dłuższą chwilę, odpoczywam. Gdy ruszam w stronę miasteczka maratonowego, dogania mnie Tomek, który wjechał na metę tuż po mnie. Sądziłam, że będzie miał ode mnie lepszy czas, bo startował z dalszego sektora, ale nie - wyprzedziłam go o ponad minutę. Wyprzedziłam też Dorotę, o 2 minuty. Za to Krzysiek władował mi aż 4,5 minuty. Musiał mieć dzisiaj naprawdę niezłą nogę.
Pod bufetem do mnie zdychającej na trawie przysiada się Damian. Jakoś podświadomie spodziewałam się go tutaj. Blisko ma z domu ;)
Gawędzimy przez chwilę, informuje mnie, że widział Renatę. No cóż, to raczej niweczy moje szanse na 3 miejsce w generalce bo został jej jeden maraton do przejechania, żeby wskoczyła przede mnie w klasyfikacji.
Damian, dla odmiany ode mnie, pojechał świetnie - 10 miejsce w kategorii i 27 w open. Rewelacja. W dodatku wczoraj jechał Giga w Międzygórzu więc jego dzisiejsza jazda to w ogóle jest wyczyn.
46 km (wg orga 45 km), czas 02:15:17
miejsce k3 4/10, open 13/37
Nie wiem, jakim cudem jestem czwarta, jechałam jak ostatnia dupa wołowa, ale najwyraźniej wszystkie oprócz trzech pierwszych jechały jak ostatnie dupy wołowe ;)
Zresztą wyniki są ciekawe - pierwsze dwie wjechały na metę w odstępie kilkunastu sekund, trzecia po około 4 minutach później. Potem było długo długo nic (9 minut) i ja a potem Dorota.
Do zmiany sektora zabrakło mi sporo, 8 punktów. Ale nic, jeszcze jest Toruń ;) Spaść już nie spadnę na pewno.
Sprawdzam w domu, JEEEESS Renata jednak nie jechała, chyba była tylko towarzysko :) Więc trzecie miejsce w generalce mam już zapewnione.
kadencja 77/124
KOW: 9 (1215)
Zapowiada się niezły upał, chociaż zeszły tydzień był chłodny. Akurat dzisiaj musiało wrócić lato. Nie mogło poczekać do jutra? No dobra, już nie marudzę, wolę upał niż pogodę jak w Sierpcu.
Startuję z piątki. Oprócz Eli w sektorze nie widzę nikogo znajomego. Krzysiek i Tomek jadą z szóstki, gdzieś dalej jeszcze jest Olaf. Mija mnie Arek, który idzie chyba do czwórki.
Dzisiaj uważam, żeby nie wleźć w nic, jak to zrobiłam w zeszłym roku.
Jest bardzo tłoczno - wytęż wzrok
Może jednak trzeba było w coś wleźć bo od samego startu jedzie mi się okropnie. Nie mogę się rozpędzić, chociaż trasa jest płaska i szeroka. W dodatku wyraźnie odbija się moja niechęć do objechania chociaż kawałka trasy przed maratonem. W jednym miejscu wiele osób wybiera objechanie straszliwej łachy piachu górą wału. Ja grzęznę i duża część sektora mi odjeżdża. Gdybym się kawałek przejechała trasą, wiedziałabym, że trzeba górą. Staram się potem nadrobić ale strata jest duża.
Nadal jest bardzo tłoczno ;) - wytęż wzrok
Zresztą w ogóle to mam wrażenie, że cały mój sektor jest dzisiaj jakiś dupowaty. Wąsko, snują się. Piach, snują się. Kałuże, snują się. Blokują. Ciężko takie coś objechać. Jest jedno miejsce, gdzie się trochę przerzedza - krótki ale dość stromy i kręty podjazd. Tu dużo osób schodzi z roweru, ja wpedałowuję na górę odzyskując kilka miejsc. Zresztą na tego typu podjazdach, o ile ktoś mnie nie zblokuje, jestem wyraźnie lepsza od innych i zawsze wyprzedzam.
Szkoda, że nie załapałam się tu na zdjęcie jak podjeżdżam :)
Korzystam też w miejscach, gdzie wszyscy jadą rządkiem jedną wyjeżdżoną dróżką. Jadą rządkiem, chociaż jest na tyle szeroko, że spokojnie da się wyprzedzać, jadąc mniej wyraźną dróżką obok. Wyprzedzam w ten sposób kilkanaście osób, zjeżdżając do "rządka" tylko w miejscach, gdzie są błotniste kałuże a pośrodku grobelka. Zresztą też nie wszędzie w ogóle zawracam sobie głowę, żeby jechać tą grobelką.
Raz robię sobie niespodziankę bo kałuża, wyglądająca na niegroźną, okazuje się na tyle głęboka, że koło zanurza się po ośkę prawie. Jednak przejeżdżam przez nią ochlapując solidnie sąsiada. Zresztą kałużami generalnie się nie przejmuję więc jestem ubłocona niemiłosiernie.
No więc mam "momenty". Ale generalnie jedzie mi się fatalnie. Wyprzedza mnie o wiele więcej osób, niż ja wyprzedzam. Łącznie z tym, że wyprzedza mnie najpierw Tomek a potem Krzysiek (czyli szósty sektor). Obaj znikają mi z oczu w jakimś masakrycznym tempie, nawet nie próbuję ich dogonić.
Ze dwa albo trzy razy spada mi łańcuch przy redukcji na młynek. Chyba muszę przestać korzystać z młynka ;)
Dwa obrzydliwie piaszczyste podjazdy, na jednym znów, jak w Szeligach, zacina mi się korba i muszę się zatrzymać i dokończyć z buta. Drugi, ze zmęczenia, też z buta. Na szczycie obu łapię jakąś hiperwentylację straszliwą i muszę skorzystać z inhalatora. Pech, inhalator się akurat skończył. Zdecydowanie mam zły dzień. Staram się uspokoić oddech i nie zipać bo się zazipię na śmierć. Po chwili mogę jechać dalej.
Fachowo pozbywam się zużytych tubek po żelach w strefie bufetu, ale facet za mną chyba się przeżegnał na ten widok :D
Podupadam na duchu, ale wmawiam sobie, że nie szkodzi bo i tak wynik w tych zawodach nie ma już większego znaczenia do generalki (co najwyżej ma znaczenie dla mojego samopoczucia). Postanawiam chwilę odpocząć i pozwalam sobie na luz przez jakiś czas.
Na rozjeździe
Siły wracają mi dopiero na ostatnie 10 kilometrów, gdzie zaczynam już gnać jak szalona. Na najbardziej upiardliwym kawałku w postaci błotnistej łąki i potem na singlu prowadzącym aż do mety, wyprzedzam wszystkich - jak się potem okazuje - łącznie z Tomkiem.
Samotnie do mety
Wreszcie wyjeżdżam z lasu, kawałek łąki, zakręt i nagle - meta. Meta kompletnie mnie zaskoczyła, wyskoczyła na mnie z lasu jak Filip z konopii :)
Stoję przez dłuższą chwilę, odpoczywam. Gdy ruszam w stronę miasteczka maratonowego, dogania mnie Tomek, który wjechał na metę tuż po mnie. Sądziłam, że będzie miał ode mnie lepszy czas, bo startował z dalszego sektora, ale nie - wyprzedziłam go o ponad minutę. Wyprzedziłam też Dorotę, o 2 minuty. Za to Krzysiek władował mi aż 4,5 minuty. Musiał mieć dzisiaj naprawdę niezłą nogę.
Pod bufetem do mnie zdychającej na trawie przysiada się Damian. Jakoś podświadomie spodziewałam się go tutaj. Blisko ma z domu ;)
Gawędzimy przez chwilę, informuje mnie, że widział Renatę. No cóż, to raczej niweczy moje szanse na 3 miejsce w generalce bo został jej jeden maraton do przejechania, żeby wskoczyła przede mnie w klasyfikacji.
Damian, dla odmiany ode mnie, pojechał świetnie - 10 miejsce w kategorii i 27 w open. Rewelacja. W dodatku wczoraj jechał Giga w Międzygórzu więc jego dzisiejsza jazda to w ogóle jest wyczyn.
46 km (wg orga 45 km), czas 02:15:17
miejsce k3 4/10, open 13/37
Nie wiem, jakim cudem jestem czwarta, jechałam jak ostatnia dupa wołowa, ale najwyraźniej wszystkie oprócz trzech pierwszych jechały jak ostatnie dupy wołowe ;)
Zresztą wyniki są ciekawe - pierwsze dwie wjechały na metę w odstępie kilkunastu sekund, trzecia po około 4 minutach później. Potem było długo długo nic (9 minut) i ja a potem Dorota.
Do zmiany sektora zabrakło mi sporo, 8 punktów. Ale nic, jeszcze jest Toruń ;) Spaść już nie spadnę na pewno.
Sprawdzam w domu, JEEEESS Renata jednak nie jechała, chyba była tylko towarzysko :) Więc trzecie miejsce w generalce mam już zapewnione.
kadencja 77/124
KOW: 9 (1215)
Mazovia MBT Marathon Skarżysko Kamienna - zdechlak na strzale
Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 58.81 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:47 | km/h: | 21.13 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 168168 ( 93%) | HRavg | 156( 86%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prawdę mówiąc, to ja nie wiem jakim cudem mam z tego maratonu najlepszy rating w open i drugi najlepszy w kategorii z tego sezonu. Zaprawdę, jest to dla mnie tajemnica wielka i niezgłębiona. Cały tydzień trochę źle się czułam - najpierw przez trzy dni jakbym miała kaca (!), potem przez dwa dni przeziębieniowo. W czwartek i piątek pokurowałam się Fervexem i w sobotę już było OK ale piątkowy trening pokazał, że formę to mam dość słabą.
Ze znajomych w sektorze jest tylko Aretzky, ale nawiązuję gadkę też z innym bikerem, próbującym udawać, że jest z czwórki. Przyznaje się jednak, że jest z piątki (o co go podejrzewałam od początku). Radzi trzymać się jednej laski z czwartego sektora.
Wytęż wzrok
A tu dla ułatwienia trochę mnie lepiej widać
Jedzie mi się fatalnie, paskudnie, masakrycznie, źle. Trzymanie się KOGOKOLWIEK jest bardzo trudne. Jest okropnie. Nogi kompletnie nie chcą się kręcić. Pierwsze pół mojego sektora, z ambicjami do czwórki odjeżdża mi w ciągu pierwszych 10 km a drugie pół z tendencją do spadnięcia do szóstki, intensywnie próbuje mnie wessać w swoje towarzystwo. Te pierwsze 10 km jest najgorsze, dopiero potem się trochę rozkręcam. Nie, żeby jakoś strasznie, ale trochę. Pomaga mi zresztą żel wciągnięty na 15tym kilometrze, a potem kolejny na 30tym i 45ym (tradycyjnie).
Trasa bardzo przyjemna, chociaż dużo łatwiejsza, niż się spodziewałam. Orgowie określili trudność na 6, ja jednak trochę jestem rozczarowana bo moim zdaniem to niezasłużona kategoria - liczyłam na więcej. Wydaje mi się, że w Supraślu było trudniej. Co zresztą widać z przewyższeń - tu około 700m, tam o stówkę więcej. Tu podjazdy niezbyt strome ale za to bardzo długie (takie np. około kilometra a może nawet dłuższe, nie wiem), tam za to było bardziej interwałowo - podjazdy krótsze i bardziej strome).
Trasa przyjemna, niezbyt trudna
Urzekają mnie dwa szutrowe podjazdy około 19-20 kilometra. Jeden podjazd krótszy, za nim lekki zjazd a potem drugi, bardzo długi podjazd, na oko z kilometr długości. Na tych podjazdach odzyskuję trochę siły i podskakuję o kilka pozycji w peletonie.
Odzyskuję kilka pozycji
Potem jeszcze jeden podjazd, asfaltowy. Przyznam szczerze, że takiej mordęgi na asfalcie się nie spodziewałam. Wtaczam się na czubek góry ostatkiem sił, ale było warto, bo widoki stąd są przepiękne... a i zdobycie tej górki wynagrodzone jest megadługim asfaltowym zjazdem, na którym rozpędzam się do 55,5 h. Chociaż by się dało, boję się jechać szybciej bo nie wiem, gdzie czai się zakręt... i to słuszne założenie, bo ledwo udaje mi się przyhamować do 40 km/h żeby zmieścić się w takim jednym wrednym zakręcie.
Sporo ćwiczeń na równowagę, gdyż część trasy jest wytyczona leśnymi drogami z ogromnymi błotno-wodnymi koleinami i grobelką pośrodku. Nie cierpię takich przejazdów. Zawsze się spinam i w związku z tym mam tendencje do zjechania z takiej grobelki prosto w błoto. Trochę jest też fajnych, bardzo krętych i nieco korzenistych singli.
Załapałam się na fotkę na mostku
O ile pierwszą połowę jedzie mi się fatalnie, to pierwszą połowę drugiej połowy jedzie mi się jeszcze bardziej fatalnie. Po prostu kompletnie nie mam siły.
Dopiero gdy w okolicach 45 kilometra podczepiam się na koło pociągowi złożonemu z dwóch bikerów i bikerki, udaje mi się złapać drugi oddech i niedługo odjeżdżam im na podjeździe.
Pod koniec jeszcze jeden z tych bikerów próbuje mnie gonić, czuję jego oddech na plecach, ale nie daję się. Wjeżdżam na metę z całkiem niezłą przewagą. Z minutę po mnie dojeżdża Krzysiek i zastanawiam się, czy czasowo mnie nie wyprzedził (startował z szóstki).
Jednak nie, byłam lepsza o 14 sekund :)
59 km (według organizatora 63 km), czas 02:46:43
miejsce open 11/23, K3 5/6
bardzo wysoki rating, w kategorii drugi w kolejności w tym roku a w
open najlepszy
strata do najlepszej 14:43
Krzyśka wyprzedziłam tylko o 14 sekund, ale jednak wyprzedziłam ;)
Dorotę o ponad 15 minut ale ona już się nie liczy w walce o miejsce (mam nad nią taką przewagę punktową, że już jej nie odrobi w tym sezonie).
Teoretycznie powinnam być zadowolona ale nie jestem, ale to z powodu
samopoczucia. Myślę, że gdyby jechało mi się tak dobrze jak na
poprzednim maratonie (pierwszym etapie Gwiazdy Mazurskiej) to mogłabym
uciąć z 10 minut i być co najmniej czwarta jak nie trzecia. Ale
trudno, nie zawsze jest się w szczycie formy :)
Obecnie jestem 3 w generalce w kategorii. W tej chwili mam szanse być
3 lub 4 ale to już nie zależy od moich wyników tylko od tego, czy
jedna dziewczyna, której brakuje 2 maratonów do kompletu przejedzie te
2 co zostały, czy nie.
kadencja 76/119
Ze znajomych w sektorze jest tylko Aretzky, ale nawiązuję gadkę też z innym bikerem, próbującym udawać, że jest z czwórki. Przyznaje się jednak, że jest z piątki (o co go podejrzewałam od początku). Radzi trzymać się jednej laski z czwartego sektora.
Wytęż wzrok
A tu dla ułatwienia trochę mnie lepiej widać
Jedzie mi się fatalnie, paskudnie, masakrycznie, źle. Trzymanie się KOGOKOLWIEK jest bardzo trudne. Jest okropnie. Nogi kompletnie nie chcą się kręcić. Pierwsze pół mojego sektora, z ambicjami do czwórki odjeżdża mi w ciągu pierwszych 10 km a drugie pół z tendencją do spadnięcia do szóstki, intensywnie próbuje mnie wessać w swoje towarzystwo. Te pierwsze 10 km jest najgorsze, dopiero potem się trochę rozkręcam. Nie, żeby jakoś strasznie, ale trochę. Pomaga mi zresztą żel wciągnięty na 15tym kilometrze, a potem kolejny na 30tym i 45ym (tradycyjnie).
Trasa bardzo przyjemna, chociaż dużo łatwiejsza, niż się spodziewałam. Orgowie określili trudność na 6, ja jednak trochę jestem rozczarowana bo moim zdaniem to niezasłużona kategoria - liczyłam na więcej. Wydaje mi się, że w Supraślu było trudniej. Co zresztą widać z przewyższeń - tu około 700m, tam o stówkę więcej. Tu podjazdy niezbyt strome ale za to bardzo długie (takie np. około kilometra a może nawet dłuższe, nie wiem), tam za to było bardziej interwałowo - podjazdy krótsze i bardziej strome).
Trasa przyjemna, niezbyt trudna
Urzekają mnie dwa szutrowe podjazdy około 19-20 kilometra. Jeden podjazd krótszy, za nim lekki zjazd a potem drugi, bardzo długi podjazd, na oko z kilometr długości. Na tych podjazdach odzyskuję trochę siły i podskakuję o kilka pozycji w peletonie.
Odzyskuję kilka pozycji
Potem jeszcze jeden podjazd, asfaltowy. Przyznam szczerze, że takiej mordęgi na asfalcie się nie spodziewałam. Wtaczam się na czubek góry ostatkiem sił, ale było warto, bo widoki stąd są przepiękne... a i zdobycie tej górki wynagrodzone jest megadługim asfaltowym zjazdem, na którym rozpędzam się do 55,5 h. Chociaż by się dało, boję się jechać szybciej bo nie wiem, gdzie czai się zakręt... i to słuszne założenie, bo ledwo udaje mi się przyhamować do 40 km/h żeby zmieścić się w takim jednym wrednym zakręcie.
Sporo ćwiczeń na równowagę, gdyż część trasy jest wytyczona leśnymi drogami z ogromnymi błotno-wodnymi koleinami i grobelką pośrodku. Nie cierpię takich przejazdów. Zawsze się spinam i w związku z tym mam tendencje do zjechania z takiej grobelki prosto w błoto. Trochę jest też fajnych, bardzo krętych i nieco korzenistych singli.
Załapałam się na fotkę na mostku
O ile pierwszą połowę jedzie mi się fatalnie, to pierwszą połowę drugiej połowy jedzie mi się jeszcze bardziej fatalnie. Po prostu kompletnie nie mam siły.
Dopiero gdy w okolicach 45 kilometra podczepiam się na koło pociągowi złożonemu z dwóch bikerów i bikerki, udaje mi się złapać drugi oddech i niedługo odjeżdżam im na podjeździe.
Pod koniec jeszcze jeden z tych bikerów próbuje mnie gonić, czuję jego oddech na plecach, ale nie daję się. Wjeżdżam na metę z całkiem niezłą przewagą. Z minutę po mnie dojeżdża Krzysiek i zastanawiam się, czy czasowo mnie nie wyprzedził (startował z szóstki).
Jednak nie, byłam lepsza o 14 sekund :)
59 km (według organizatora 63 km), czas 02:46:43
miejsce open 11/23, K3 5/6
bardzo wysoki rating, w kategorii drugi w kolejności w tym roku a w
open najlepszy
strata do najlepszej 14:43
Krzyśka wyprzedziłam tylko o 14 sekund, ale jednak wyprzedziłam ;)
Dorotę o ponad 15 minut ale ona już się nie liczy w walce o miejsce (mam nad nią taką przewagę punktową, że już jej nie odrobi w tym sezonie).
Teoretycznie powinnam być zadowolona ale nie jestem, ale to z powodu
samopoczucia. Myślę, że gdyby jechało mi się tak dobrze jak na
poprzednim maratonie (pierwszym etapie Gwiazdy Mazurskiej) to mogłabym
uciąć z 10 minut i być co najmniej czwarta jak nie trzecia. Ale
trudno, nie zawsze jest się w szczycie formy :)
Obecnie jestem 3 w generalce w kategorii. W tej chwili mam szanse być
3 lub 4 ale to już nie zależy od moich wyników tylko od tego, czy
jedna dziewczyna, której brakuje 2 maratonów do kompletu przejedzie te
2 co zostały, czy nie.
kadencja 76/119
Gwiazda Mazurska Szeligi etap III - biedny rower
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 53.00 | Czas: | 02:26 | km/h: | 22.60 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start spod samego hotelu więc można pospać. Jednak śpię źle. Budzi mnie bolący brzuch i biegunka. Rano jest trochę lepiej ale mam obawy przed startem. Idziemy jednak na plażę koło hotelu na start. Tam jest już Krzysiek ze znajomym, który też ma jakieś problemy żołądkowe. Cały czas się waham, czy jechać ale brzuch chyba się uspokoił. Na wsiakij słuczaj mam w camelu papier toaletowy ;)
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Gwiazda Mazurska Olecko etap II - guma i kółeczko :(
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 63.00 | Km teren: | 58.00 | Czas: | 03:20 | km/h: | 18.90 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start z Olecka. Z ranka zagląda nam do pokoju słonko, jednak jakoś się guzdrzemy z Markiem rano dojeżdżamy na miejsce w ostatniej chwili. Na szczęście zdążamy. Zjadam jeszcze Powerbara przed startem.
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno