Wpisy archiwalne w kategorii
zawody biegowe
Dystans całkowity: | b.d. |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Maks. tętno maksymalne: | 176 (97 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (92 %) |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 0.00 km |
Więcej statystyk |
Legionowska Dycha
Niedziela, 3 czerwca 2012 Kategoria bieganie, zawody biegowe
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:59 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszej nieudanej próbie bicia życiówki na 5 km, dzisiaj z założenia miało być lajtowo, bez napinki i bez próby bicia życiówki na dychę. Tym bardziej, że po wczorajszym trochę moje morale podupadło i dzisiaj nie miałam ochoty się ścigać ze sobą.
Chociaż przyznam, że wieczorem już snułam plany co do tempa (coś człowiek jednak takiego ma w sobie...), biorąc pod uwagę, że życiówkę mam coś powyżej 57 minut (co okazało się równie błędnym założeniem, bo oczywiście mam sklerozę galopującą, co wczorajsze założenie że życiówkę na piątkę mam 27:36).
W dodatku, jakby na podkreślenie dzisiejszych planów, zapomniałam ze sobą zabrać Garmina ;) W samochodzie zatem pozbyłam się kompletnie bezużytecznej opaski pulsometru.
Więc biegłam sobie tak, nie znając czasu, tempa, tętna. No, dystans mniej więcej był jasny bo co kilometr były oznaczenia na trasie.
Marek dzisiaj postanowił też nie bić życiówek i biegł ze mną towarzysko.
Biegliśmy spokojnie, gadając, nie wysilając się i nie martwiąc się międzyczasami.
I wiecie co? Jest to strasznie fajne :) Można cieszyć się biegiem, nie pilnować tempa, po prostu biec sobie na luzie i mieć z tego przyjemność. Machać kibicom na trasie, których w Legionowie zawsze jest wielu, rozmawiać z innymi zawodnikami i uśmiechać się (to mi się rzadko zdarza podczas biegów, zawsze mam minę cierpiętnika).
Biegło mi się bardzo przyjemnie i czułam się dobrze więc na 9 kilometrze postanowiłam nieco przyspieszyć. Na ostatniej prostej jeszcze nieco przyspieszyłam i zrobiłam jeszcze około 200metrowy finisz, próbując prześcignąć gościa z wózkiem (nie udało się, bo wyciął i uciekł, ale nie szkodzi).
Sms z czasem pokazał 00:58:30, co było tylko nieco gorzej od czasu, który wydawało mi się, że miałam jako życiówkę, więc byłam dość zadowolona z dzisiejszego biegu.
I znów, w domu sprawdziłam sobie... i okazało się, że zupełnie nie planując tego, pobiłam życiówkę. Zamiast wczoraj, to dzisiaj. Bo okazało się, że moja życiówka na dychę to nie było 57 cośtam tylko 59:46.
Szok lekki ;)
Chociaż przyznam, że wieczorem już snułam plany co do tempa (coś człowiek jednak takiego ma w sobie...), biorąc pod uwagę, że życiówkę mam coś powyżej 57 minut (co okazało się równie błędnym założeniem, bo oczywiście mam sklerozę galopującą, co wczorajsze założenie że życiówkę na piątkę mam 27:36).
W dodatku, jakby na podkreślenie dzisiejszych planów, zapomniałam ze sobą zabrać Garmina ;) W samochodzie zatem pozbyłam się kompletnie bezużytecznej opaski pulsometru.
Więc biegłam sobie tak, nie znając czasu, tempa, tętna. No, dystans mniej więcej był jasny bo co kilometr były oznaczenia na trasie.
Marek dzisiaj postanowił też nie bić życiówek i biegł ze mną towarzysko.
Biegliśmy spokojnie, gadając, nie wysilając się i nie martwiąc się międzyczasami.
I wiecie co? Jest to strasznie fajne :) Można cieszyć się biegiem, nie pilnować tempa, po prostu biec sobie na luzie i mieć z tego przyjemność. Machać kibicom na trasie, których w Legionowie zawsze jest wielu, rozmawiać z innymi zawodnikami i uśmiechać się (to mi się rzadko zdarza podczas biegów, zawsze mam minę cierpiętnika).
Biegło mi się bardzo przyjemnie i czułam się dobrze więc na 9 kilometrze postanowiłam nieco przyspieszyć. Na ostatniej prostej jeszcze nieco przyspieszyłam i zrobiłam jeszcze około 200metrowy finisz, próbując prześcignąć gościa z wózkiem (nie udało się, bo wyciął i uciekł, ale nie szkodzi).
Sms z czasem pokazał 00:58:30, co było tylko nieco gorzej od czasu, który wydawało mi się, że miałam jako życiówkę, więc byłam dość zadowolona z dzisiejszego biegu.
I znów, w domu sprawdziłam sobie... i okazało się, że zupełnie nie planując tego, pobiłam życiówkę. Zamiast wczoraj, to dzisiaj. Bo okazało się, że moja życiówka na dychę to nie było 57 cośtam tylko 59:46.
Szok lekki ;)
Bieg Ursynowa
Sobota, 2 czerwca 2012 Kategoria bieganie, zawody biegowe
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:28 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 160( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Szykowałam się dziś na życiówkę. Pogoda była dobra, choć trochę wietrzna, ale było chłodno. Trasa na Ursynowie jest płaska jak deska, więc zarówno trasa jak i pogoda sprzyjały. Rano, z ciekawości, zmierzyłam sobie tętno spoczynkowe. 51. Samopoczucie było dobre więc zapowiadało się nieźle.
Niestety, nici z planów. O ile pierwszy kilometr biegł mi się nieźle, przebiegłam go w tempie 05:22, to potem jakby nagle odjęło mi siły. Nie wiem, czy to z powodu wiatru, który przez pół trasy wiał w twarz, czy po prostu przeholowałam na tym pierwszym kilometrze... W każdym razie dalsze kilometry to była równia pochyła. 05:28, 05:33, 05:47. Zmusiłam się, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze - obliczyłam sobie, że żeby przynajmniej wyrównać życiówkę to muszę go pobiec 05:20. Udało mi się to. Końcowy czas miałam 00:27:36. Jednak już w domu okazało się, że jednak życiówki nie wyrównałam, bo mi się coś pochrzaniło. Czas miałam gorszy od życiówki o 10 sekund (00:27:36).
Ogólnie, syf, kiła i mogiła, było fatalnie ale przynajmniej nie przeszłam do marszu, chociaż miałam wielką ochotę. Niezadowolona jestem strasznie.
Za to Marek dał czadu, 00:20:13... jak mu zazdroszczę tej swobody biegania :)
Niestety, nici z planów. O ile pierwszy kilometr biegł mi się nieźle, przebiegłam go w tempie 05:22, to potem jakby nagle odjęło mi siły. Nie wiem, czy to z powodu wiatru, który przez pół trasy wiał w twarz, czy po prostu przeholowałam na tym pierwszym kilometrze... W każdym razie dalsze kilometry to była równia pochyła. 05:28, 05:33, 05:47. Zmusiłam się, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze - obliczyłam sobie, że żeby przynajmniej wyrównać życiówkę to muszę go pobiec 05:20. Udało mi się to. Końcowy czas miałam 00:27:36. Jednak już w domu okazało się, że jednak życiówki nie wyrównałam, bo mi się coś pochrzaniło. Czas miałam gorszy od życiówki o 10 sekund (00:27:36).
Ogólnie, syf, kiła i mogiła, było fatalnie ale przynajmniej nie przeszłam do marszu, chociaż miałam wielką ochotę. Niezadowolona jestem strasznie.
Za to Marek dał czadu, 00:20:13... jak mu zazdroszczę tej swobody biegania :)
Bieg Konstytucji 3 Maja
Czwartek, 3 maja 2012 Kategoria zawody biegowe, bieganie
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:27 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 166( 92%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tylko zmiana butów z SPD na biegowe i skok na biuro zawodów. Odbiór pakietów szybki i bezbolesny - ładna techniczna koszulka, Asics (!). Czasem wydanie 50 zł na pakiet startowy się zdecydowanie opłaca ;)
Swoje musieliśmy odsiedzieć bo biuro zawodów według grafiku miało być czynne tylko do 9:30 a start biegu dopiero o 11:00. Oczywiście okazało się, że biuro było czynne długo jeszcze, aż prawie do rozpoczęcia biegu. No ale cóż, przyjście późniejsze byłoby jakimś ryzykiem. Trochę połaziliśmy, trochę posiedzieliśmy. Gdy szliśmy już na miejsce startu pojawił się Krzysiek na swojej kolarce, którego wcześniej namówiłam, żeby przyszedł nam pokibicować.
Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji i oddaliśmy mu zbędny balast (klucze, telefon itd.).
Miejsce startu, moim zdaniem, dość niefortunne, na ul. Rozbrat (niedaleko WOSiR), która to uliczka jest dość wąska. Przepchnęliśmy się z Markiem trochę do przodu, żeby nie musieć przepychać się w początkowej fazie biegu. W moim przypadku jednego to niezbyt pomogło - i tak musiałam się przepychać.
Na przepychankach traci się cenne sekundy :(
Na początek czekał podbieg bo z Rozbrat skręcało się w Górnośląską. Moje plany były takie, że - no dobra, fajnie, podbieg wezmę na świeżo, bo jest tuż po starcie, a potem będzie już tylko łatwiej.
Gówno prawda. Tak się "zafiksowałam" na tym, żeby utrzymać tempo 05:23, że kompletnie bez sensu spaliłam się na tym podbiegu. I potem było już tylko gorzej.
Nie pomogły płaskie jak deska Al. Ujazdowskie, nie pomógł zarąbisty zbieg Agrykolą. Było gorzej i gorzej. W dodatku upał nie pomagał.
Poza tym od samego startu chciało mi się pić i siku ;) Masakra.
Na 3,5km (na Czerniakowskiej) dopadł mnie taki kryzys, że musiałam przejść na moment do marszu. Potem było mi już ciężko utrzymać nawet 05:30 i zaczęłam się martwić nawet nie o złamanie 27 minut ale choćby o złamanie życiówki (27:31).
Kolejny kryzys był kilometr później, na Łazienkowskiej, gdy w zasadzie meta już była tuż tuż. A ja znów musiałam przejść do marszu, w dodatku zhiperwentylowałam się kompletnie. Udało mi się co prawda przyspieszyć na ostatnich kilkuset metrach ale to nie poprawiło zbytnio tempa.
Wbiegłam na metę kompletnie zmasakrowana, Garmin pokazywał 27:30. No cóż, w tym momencie to dopiero czas oficjalny pokaże, czy jest ta durna życiówka, czy też nie.
Marek z Krzyśkiem już na mnie czekali za barierkami. W zasadzie to wyrwałam Markowi z ręki resztkę Powera i wychłeptałam go zanim zdążył powiedzieć "ale...".
Potem dopiero ruszyłam się do bufetu po własnego Powera i wodę. Pół wody wylałam na siebie, bo musiałam się schłodzić. Resztę picia wypiłam duszkiem.
Gdy doszliśmy do Pepsi Areny po rowery, dotarł sms z czasem: 00:27:26. Czyli życiówka pobita o 5 sekund.
No, nie takiego wyniku się spodziewałam... ale lepszy rydz niż nic ;) Zawszę mogę zwalić na podbieg ;)
Nowe buty spisały się doskonale - nie obcieram sobie w nich paluchów, nawet w upał, co mnie cieszy. Spodenki za to są dość potliwe ale wygodne.
dystans: 5km, czas: 00:27:26
Swoje musieliśmy odsiedzieć bo biuro zawodów według grafiku miało być czynne tylko do 9:30 a start biegu dopiero o 11:00. Oczywiście okazało się, że biuro było czynne długo jeszcze, aż prawie do rozpoczęcia biegu. No ale cóż, przyjście późniejsze byłoby jakimś ryzykiem. Trochę połaziliśmy, trochę posiedzieliśmy. Gdy szliśmy już na miejsce startu pojawił się Krzysiek na swojej kolarce, którego wcześniej namówiłam, żeby przyszedł nam pokibicować.
Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji i oddaliśmy mu zbędny balast (klucze, telefon itd.).
Miejsce startu, moim zdaniem, dość niefortunne, na ul. Rozbrat (niedaleko WOSiR), która to uliczka jest dość wąska. Przepchnęliśmy się z Markiem trochę do przodu, żeby nie musieć przepychać się w początkowej fazie biegu. W moim przypadku jednego to niezbyt pomogło - i tak musiałam się przepychać.
Na przepychankach traci się cenne sekundy :(
Na początek czekał podbieg bo z Rozbrat skręcało się w Górnośląską. Moje plany były takie, że - no dobra, fajnie, podbieg wezmę na świeżo, bo jest tuż po starcie, a potem będzie już tylko łatwiej.
Gówno prawda. Tak się "zafiksowałam" na tym, żeby utrzymać tempo 05:23, że kompletnie bez sensu spaliłam się na tym podbiegu. I potem było już tylko gorzej.
Nie pomogły płaskie jak deska Al. Ujazdowskie, nie pomógł zarąbisty zbieg Agrykolą. Było gorzej i gorzej. W dodatku upał nie pomagał.
Poza tym od samego startu chciało mi się pić i siku ;) Masakra.
Na 3,5km (na Czerniakowskiej) dopadł mnie taki kryzys, że musiałam przejść na moment do marszu. Potem było mi już ciężko utrzymać nawet 05:30 i zaczęłam się martwić nawet nie o złamanie 27 minut ale choćby o złamanie życiówki (27:31).
Kolejny kryzys był kilometr później, na Łazienkowskiej, gdy w zasadzie meta już była tuż tuż. A ja znów musiałam przejść do marszu, w dodatku zhiperwentylowałam się kompletnie. Udało mi się co prawda przyspieszyć na ostatnich kilkuset metrach ale to nie poprawiło zbytnio tempa.
Wbiegłam na metę kompletnie zmasakrowana, Garmin pokazywał 27:30. No cóż, w tym momencie to dopiero czas oficjalny pokaże, czy jest ta durna życiówka, czy też nie.
Marek z Krzyśkiem już na mnie czekali za barierkami. W zasadzie to wyrwałam Markowi z ręki resztkę Powera i wychłeptałam go zanim zdążył powiedzieć "ale...".
Potem dopiero ruszyłam się do bufetu po własnego Powera i wodę. Pół wody wylałam na siebie, bo musiałam się schłodzić. Resztę picia wypiłam duszkiem.
Gdy doszliśmy do Pepsi Areny po rowery, dotarł sms z czasem: 00:27:26. Czyli życiówka pobita o 5 sekund.
No, nie takiego wyniku się spodziewałam... ale lepszy rydz niż nic ;) Zawszę mogę zwalić na podbieg ;)
Nowe buty spisały się doskonale - nie obcieram sobie w nich paluchów, nawet w upał, co mnie cieszy. Spodenki za to są dość potliwe ale wygodne.
dystans: 5km, czas: 00:27:26
Półmaraton Warszawski
Niedziela, 25 marca 2012 Kategoria ze zdjęciami, zawody biegowe, bieganie
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:16 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 176176 ( 97%) | HRavg | 163( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prawdę mówiąc, szłam dzisiaj na ten bieg z nastawieniem dość negatywnym. Źle spałam, rano czułam się jakaś taka "tąpnięta". Nie chciało mi się jeść ale wmusiłam w siebie trzy małe kanapki z nutellą. I kawę. Mało ostatnio biegałam bo najpierw byłam na wyjeździe snowboardowym a potem byłam chora. Ostatnie biegowe treningi były fatalne (w sensie samopoczucia) więc nie liczyłam zbytnio na poprawienie wyniku z Wiązowny (02:20:10). Chociaż miałam małą nadzieję, że może chociaż o kilka sekund uda mi się "ugryźć" 02:20, jednak nie nastawiałam się na to za bardzo. Założyłam jednak, że postaram się utrzymać średnią powyżej 06:35.
Dobrą decyzją okazało się - mimo pięknego słonka za oknem - założenie bluzy z długim rękawem. Na dworze wiał przenikliwy, zimny wiatr. Nawet na bluzę założyłam jeszcze kurtkę, zaraz po wyjściu z domu.
Na miejsce startu (Most Poniatowskiego, przy Stadionie Narodowym) dotarliśmy dość wcześnie. Było sporo czasu więc mogliśmy bezstresowo pójść zostawić graty w depozycie i jeszcze zajrzeć do Toia. Marek z Krzychem zostali sklasyfikowani w innej strefie startowej niż ja więc dzisiaj miałam biec samotnie. Z jednej strony mnie to trochę zmartwiło, bo jednak w towarzystwie raźniej. Z drugiej strony jednak byłam zadowolona bo po pierwsze Marek mógł sobie pobiec w swoim tempie, w którym się dobrze czuje, a nie człapać ze mną powolutku. Poza tym nie musiał oglądać moich męczarni. No i ja sama mogłam sobie regulować tempo, nie sugerując się tempem Marka. Wszystko ma swoje wady i zalety.
Niestety, pewną wadę miał również start sektorowy. Start całego maratonu był o godz. 10tej. Mój sektor, niestety, wystartował dopiero gdzieś w okolicy 10:35. Ponieważ ustawiłam się w nim gdzieś około 09:50 to czekałam na start prawie 45 minut. To naprawdę było demotywujące. Przez ten czas zdążyłam się tak zestresować, że aż zachciało mi się płakać, jednak zmusiłam się żeby się uspokoić. Niestety, tętno cały czas oscylowało w okolicach 100.
Gdy wreszcie nastąpił start, byłam już tak zestresowana i zdemotywowana, że na pierwszym kilometrze chciałam zejść z trasy. Mimo tego, że fizycznie biegło mi się całkiem nieźle i w całkiem niezłym tempie. W dodatku na horyzoncie wisiała czarna chmura i wyglądało jakby miało się rozpadać.
Przezwyciężyłam jednak tę pierwszą chwilę słabości. Powiedziałam sobie tak: "Po pierwsze, dobiegnij chociaż do cholernej palmy (ten na Rondzie DeGaulle'a) a potem zobaczymy. Po drugie, jak przebiegniesz to w nagrodę kupisz sobie nowe buty" ;)
Widok palmy podziałał na mnie mobilizująco bo okazało się, że palma była całkiem blisko ;) Gdy skręciłam w Nowy Świat, chmura gdzieś znikła i wyszło słońce, które świeciło już potem przez cały bieg. Trasa prawie w całości prowadziła dobrze mi znanymi ulicami więc dokładnie wiedziałam ile mam do kolejnych punktów charakterystycznych trasy, kolejnych zakrętów itd. Pierwsze dwa kilometry biegłam dość "ostrożnie", badając czy dobrze mi się biegnie w tym tempie (06:24, 06:23). Jednak od Nowego Światu biegło mi się już na tyle dobrze (średnie w okolicach 06:16-06:18 przez kolejne 4km), że kompletnie zaskoczył mnie widok Cytadeli. To już? Tak blisko? Super :) Do Cytadeli był fajny zbieg i a potem lekki podbieg. Potem znów zbieg z Cytadeli na Wybrzeże Gdańskie. Na tym odcinku, dzięki kawałkom w dół, miałam średnią 06:00. Gdzieś tu wciągnęłam Carbosnacka i zatrzymałam się na moment na paśniku po wodę. Następny kilometr to 06:19 jednak na kolejnych 4 kilometrach wróciłam mniej więcej do tempa początkowego, bo już czułam, że zaczyna mnie dopadać zmęczenie.
Zbieg z Cytadeli
Kryzys dopadł mnie na 12 kilometrze, gdyż uświadomiłam sobie, że niedługo Agrykola. Zwolniłam, żeby przed Agrykolą nabrać sił (06:34) ale źle zrobiłam, bo Agrykoli i tak nie podbiegłam (tylko samą końcówkę). Przed samym podbiegiem zobaczyłam "paśnik" więc zjadłam drugi żel. Miałam to zrobić trochę później, ale stwierdziłam, że później nie będzie wody do popicia bo kolejny "paśnik" daleko. Zatrzymałam się więc po wodę... i to był błąd bo widok tego podbiegu zdemotywował mnie kompletnie. Poczułam zupełny brak siły żeby to cholerstwo podbiec. Więc następny kilometr to było tempo 07:43.
Odbiłam sobie to następnym kilometrem, gdy Ujazdowskimi pokazałam wszystkim, jak powinno się używać zbiegów. Po tym kawałku tempo trochę się poprawiło ale nie na tyle ile bym chciała (06:20). Jednak Ujazdowskie pozwoliły mi odpocząć więc następne dwa kilometry w całkiem przyzwoitym tempie (06:24, 06:21).
Na Czerniakowskiej, niestety, był straszny wmordewind. Była to już końcówka trasy ale już byłam na tyle zmęczona, że naprawdę trudno mi było utrzymać początkowe tempo. Co prawda i tak zapowiadało się, że złamię te 02:20, ale szanse na 02:15 umknęły na Agrykoli i na Czerniakowskiej. Tutaj desperacko próbowałam trzymać tempo powyżej założonego 06:35 (06:38, 06:32, 06:33).
Na ostatnim odcinku sił dodał mi widok Spartan. Naprawdę, ucieszyłam się, że ich dogoniłam i że mam szansę, nawet tak się wlokąc, jeszcze ich wyprzedzić przed metą. Udało mi się nie zwolnić na podbiegu-ślimaku na Most Poniatowskiego i wyprzedzić ich właśnie w tym miejscu. To mi naprawdę dodało skrzydeł i ostatni kilometr pobiegłam w tempie 05:59 a finiszowe 200 metrów w tempie 05:48. Co prawda ten ostatni odcinek to naprawdę myślałam, że umrę na środku ulicy, ale udało mi się. Umarłam dopiero na mecie ;)
Na mecie byłam tak podekscytowana swoim czasem (na Garminie widniało 02:16:23), że się popłakałam, próbując jednocześnie się nie udusić, łapiąc z trudem powietrze po finiszu, zgięta wpół. Po prostu nie mogłam powstrzymać łkania.
Finisz
Marek z Krzychem już na mnie czekali, ale jak mnie zobaczyli w takim stanie to nie byli pewni, czy mi coś trzeba pomóc, czy po prostu poklepać po ramieniu, czy zostawić w spokoju ;) Więc tylko nieśmiało zaproponowali mi Powerade ;)
Ich obawy dopiero rozwiały się jak się wyprostowałam i zobaczyli mój uśmiech.
Odpoczynek na widowni Stadionu Narodowego
Naprawdę obawiałam się tego startu. Obawiałam się, czy go wytrzymam, czy przebiegnę cały - głównie ze względu na ostatni brak treningów. Nie podbiegłam co prawda Agrykoli ale czuję się usprawiedliwiona ;) Było naprawdę dobrze. W porównaniu do Wiązowny, biegło mi się o niebo lepiej, czułam się dobrze. Na mecie w zasadzie też nieźle. Jestem cholernie szczęśliwa. Dużo bardziej szczęśliwa, niż po Wiązownie, gdzie zrealizowałam cel biegowy na ten rok (tzn. przebiec cały, bez "iścia").
Czas oficjalny 02:16:20
Komentarz mojego trenera, Jacka, na temat wyniku:
"Gratuluję wyniku ! Bałem się że coś przekombinowałem ale wyszło ... uf"
No ładnie, to te dwa ostatnie paskudne treningi biegowe to był podstęp...!
Dobrą decyzją okazało się - mimo pięknego słonka za oknem - założenie bluzy z długim rękawem. Na dworze wiał przenikliwy, zimny wiatr. Nawet na bluzę założyłam jeszcze kurtkę, zaraz po wyjściu z domu.
Na miejsce startu (Most Poniatowskiego, przy Stadionie Narodowym) dotarliśmy dość wcześnie. Było sporo czasu więc mogliśmy bezstresowo pójść zostawić graty w depozycie i jeszcze zajrzeć do Toia. Marek z Krzychem zostali sklasyfikowani w innej strefie startowej niż ja więc dzisiaj miałam biec samotnie. Z jednej strony mnie to trochę zmartwiło, bo jednak w towarzystwie raźniej. Z drugiej strony jednak byłam zadowolona bo po pierwsze Marek mógł sobie pobiec w swoim tempie, w którym się dobrze czuje, a nie człapać ze mną powolutku. Poza tym nie musiał oglądać moich męczarni. No i ja sama mogłam sobie regulować tempo, nie sugerując się tempem Marka. Wszystko ma swoje wady i zalety.
Niestety, pewną wadę miał również start sektorowy. Start całego maratonu był o godz. 10tej. Mój sektor, niestety, wystartował dopiero gdzieś w okolicy 10:35. Ponieważ ustawiłam się w nim gdzieś około 09:50 to czekałam na start prawie 45 minut. To naprawdę było demotywujące. Przez ten czas zdążyłam się tak zestresować, że aż zachciało mi się płakać, jednak zmusiłam się żeby się uspokoić. Niestety, tętno cały czas oscylowało w okolicach 100.
Gdy wreszcie nastąpił start, byłam już tak zestresowana i zdemotywowana, że na pierwszym kilometrze chciałam zejść z trasy. Mimo tego, że fizycznie biegło mi się całkiem nieźle i w całkiem niezłym tempie. W dodatku na horyzoncie wisiała czarna chmura i wyglądało jakby miało się rozpadać.
Przezwyciężyłam jednak tę pierwszą chwilę słabości. Powiedziałam sobie tak: "Po pierwsze, dobiegnij chociaż do cholernej palmy (ten na Rondzie DeGaulle'a) a potem zobaczymy. Po drugie, jak przebiegniesz to w nagrodę kupisz sobie nowe buty" ;)
Widok palmy podziałał na mnie mobilizująco bo okazało się, że palma była całkiem blisko ;) Gdy skręciłam w Nowy Świat, chmura gdzieś znikła i wyszło słońce, które świeciło już potem przez cały bieg. Trasa prawie w całości prowadziła dobrze mi znanymi ulicami więc dokładnie wiedziałam ile mam do kolejnych punktów charakterystycznych trasy, kolejnych zakrętów itd. Pierwsze dwa kilometry biegłam dość "ostrożnie", badając czy dobrze mi się biegnie w tym tempie (06:24, 06:23). Jednak od Nowego Światu biegło mi się już na tyle dobrze (średnie w okolicach 06:16-06:18 przez kolejne 4km), że kompletnie zaskoczył mnie widok Cytadeli. To już? Tak blisko? Super :) Do Cytadeli był fajny zbieg i a potem lekki podbieg. Potem znów zbieg z Cytadeli na Wybrzeże Gdańskie. Na tym odcinku, dzięki kawałkom w dół, miałam średnią 06:00. Gdzieś tu wciągnęłam Carbosnacka i zatrzymałam się na moment na paśniku po wodę. Następny kilometr to 06:19 jednak na kolejnych 4 kilometrach wróciłam mniej więcej do tempa początkowego, bo już czułam, że zaczyna mnie dopadać zmęczenie.
Zbieg z Cytadeli
Kryzys dopadł mnie na 12 kilometrze, gdyż uświadomiłam sobie, że niedługo Agrykola. Zwolniłam, żeby przed Agrykolą nabrać sił (06:34) ale źle zrobiłam, bo Agrykoli i tak nie podbiegłam (tylko samą końcówkę). Przed samym podbiegiem zobaczyłam "paśnik" więc zjadłam drugi żel. Miałam to zrobić trochę później, ale stwierdziłam, że później nie będzie wody do popicia bo kolejny "paśnik" daleko. Zatrzymałam się więc po wodę... i to był błąd bo widok tego podbiegu zdemotywował mnie kompletnie. Poczułam zupełny brak siły żeby to cholerstwo podbiec. Więc następny kilometr to było tempo 07:43.
Odbiłam sobie to następnym kilometrem, gdy Ujazdowskimi pokazałam wszystkim, jak powinno się używać zbiegów. Po tym kawałku tempo trochę się poprawiło ale nie na tyle ile bym chciała (06:20). Jednak Ujazdowskie pozwoliły mi odpocząć więc następne dwa kilometry w całkiem przyzwoitym tempie (06:24, 06:21).
Na Czerniakowskiej, niestety, był straszny wmordewind. Była to już końcówka trasy ale już byłam na tyle zmęczona, że naprawdę trudno mi było utrzymać początkowe tempo. Co prawda i tak zapowiadało się, że złamię te 02:20, ale szanse na 02:15 umknęły na Agrykoli i na Czerniakowskiej. Tutaj desperacko próbowałam trzymać tempo powyżej założonego 06:35 (06:38, 06:32, 06:33).
Na ostatnim odcinku sił dodał mi widok Spartan. Naprawdę, ucieszyłam się, że ich dogoniłam i że mam szansę, nawet tak się wlokąc, jeszcze ich wyprzedzić przed metą. Udało mi się nie zwolnić na podbiegu-ślimaku na Most Poniatowskiego i wyprzedzić ich właśnie w tym miejscu. To mi naprawdę dodało skrzydeł i ostatni kilometr pobiegłam w tempie 05:59 a finiszowe 200 metrów w tempie 05:48. Co prawda ten ostatni odcinek to naprawdę myślałam, że umrę na środku ulicy, ale udało mi się. Umarłam dopiero na mecie ;)
Na mecie byłam tak podekscytowana swoim czasem (na Garminie widniało 02:16:23), że się popłakałam, próbując jednocześnie się nie udusić, łapiąc z trudem powietrze po finiszu, zgięta wpół. Po prostu nie mogłam powstrzymać łkania.
Finisz
Marek z Krzychem już na mnie czekali, ale jak mnie zobaczyli w takim stanie to nie byli pewni, czy mi coś trzeba pomóc, czy po prostu poklepać po ramieniu, czy zostawić w spokoju ;) Więc tylko nieśmiało zaproponowali mi Powerade ;)
Ich obawy dopiero rozwiały się jak się wyprostowałam i zobaczyli mój uśmiech.
Odpoczynek na widowni Stadionu Narodowego
Naprawdę obawiałam się tego startu. Obawiałam się, czy go wytrzymam, czy przebiegnę cały - głównie ze względu na ostatni brak treningów. Nie podbiegłam co prawda Agrykoli ale czuję się usprawiedliwiona ;) Było naprawdę dobrze. W porównaniu do Wiązowny, biegło mi się o niebo lepiej, czułam się dobrze. Na mecie w zasadzie też nieźle. Jestem cholernie szczęśliwa. Dużo bardziej szczęśliwa, niż po Wiązownie, gdzie zrealizowałam cel biegowy na ten rok (tzn. przebiec cały, bez "iścia").
Czas oficjalny 02:16:20
Komentarz mojego trenera, Jacka, na temat wyniku:
"Gratuluję wyniku ! Bałem się że coś przekombinowałem ale wyszło ... uf"
No ładnie, to te dwa ostatnie paskudne treningi biegowe to był podstęp...!
Półmaraton Wiązowski
Niedziela, 26 lutego 2012 Kategoria bieganie, zawody biegowe, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:20 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 173173 ( 96%) | HRavg | 165( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Udało się, udało! Przebiegłam cały dystans, nie szłam, nie człapałam, przebiegłam!
W dodatku zmieściłam się w limicie czasowym a nawet złamałam go o 10 minut. Poprzedni wynik o 22 minuty.
Myślałam, że umrę, ale się udało :D:D:D
Nie udało się pobiec zgodnie z planem :) Marek zmarudził trochę z dojazdem i nie zdążyliśmy na wcześniejszy start.
Pobiegliśmy zatem o standardowej godzinie, ja - trochę się stresując, czy wyrobię się w limicie. Nie chciałam być całkiem ostatnia więc trzymaliśmy się przedostatniej grupki na trasie a ta przedostatnia grupka biegła "nieco" szybciej niż założone 06:40.
Pierwsza połowa poszła gładko, pewnie dlatego, że z wiatrem no i te dwa miłe zbiegi przed zawrotką.
Po zawrotce, niestety, oklapłam. Dwa podbiegi mnie skutecznie skasowały i wmordewind wraz z gradopodobnym śniegiem nie pozwoliły mi przyspieszyć, a nawet zmusiły mnie do zwolnienia.
Ostatnie 6 km to była męka, ale cały dystans przebiegłam (zatrzymałam się po zawrotce trzy razy na picie, na moment, ale ani kawałka nie szłam). W drugiej
połowie nawet wyprzedziłam kilku słabnących zawodników.
Pod koniec zaczęły mnie łapać delikatne skurcze łydek, na szczęście nie przeszkadzały mi zbytnio (starałam się biec rozluźniając łydki).
Dopiero na ostatnich metrach przed metą, gdy przyspieszyłam, skurcze tak mnie chwyciły, że miałam wrażenie jakby mi się nogi na zewnątrz wyginały, ale dobiegłam. Po zatrzymaniu się za metą dość szybko minęły.
To były pierwsze moje zawody w życiu gdzie złapały mnie skurcze.
Składam to na karb nieprzyzwyczajenia do dystansu i tego, że akurat miałam "babskie dni".
Podsumowując - nie dość, że zmieściłam się w limicie, to jeszcze prawie złamałam 02:20 :) Dokładnie mój czas to 02:20:10. Trochę szkoda tych dziesięciu sekund, mogłabym mówić, że złamałam ;)
Więc pierwszy cel z tegorocznych spełniony :)
Chwilowo mam fazę "nienawidzę półmaratonu" i poważnie zastanawiam się nad odwołanie startu w Warszawskim, ale pewnie za tydzień mi przejdzie ;)
Zdjęcia z mety:
Czerwonego już nie dogonimy
Sama nie wiem, czy to grymas cierpienia, czy szczęścia
W dodatku zmieściłam się w limicie czasowym a nawet złamałam go o 10 minut. Poprzedni wynik o 22 minuty.
Myślałam, że umrę, ale się udało :D:D:D
Nie udało się pobiec zgodnie z planem :) Marek zmarudził trochę z dojazdem i nie zdążyliśmy na wcześniejszy start.
Pobiegliśmy zatem o standardowej godzinie, ja - trochę się stresując, czy wyrobię się w limicie. Nie chciałam być całkiem ostatnia więc trzymaliśmy się przedostatniej grupki na trasie a ta przedostatnia grupka biegła "nieco" szybciej niż założone 06:40.
Pierwsza połowa poszła gładko, pewnie dlatego, że z wiatrem no i te dwa miłe zbiegi przed zawrotką.
Po zawrotce, niestety, oklapłam. Dwa podbiegi mnie skutecznie skasowały i wmordewind wraz z gradopodobnym śniegiem nie pozwoliły mi przyspieszyć, a nawet zmusiły mnie do zwolnienia.
Ostatnie 6 km to była męka, ale cały dystans przebiegłam (zatrzymałam się po zawrotce trzy razy na picie, na moment, ale ani kawałka nie szłam). W drugiej
połowie nawet wyprzedziłam kilku słabnących zawodników.
Pod koniec zaczęły mnie łapać delikatne skurcze łydek, na szczęście nie przeszkadzały mi zbytnio (starałam się biec rozluźniając łydki).
Dopiero na ostatnich metrach przed metą, gdy przyspieszyłam, skurcze tak mnie chwyciły, że miałam wrażenie jakby mi się nogi na zewnątrz wyginały, ale dobiegłam. Po zatrzymaniu się za metą dość szybko minęły.
To były pierwsze moje zawody w życiu gdzie złapały mnie skurcze.
Składam to na karb nieprzyzwyczajenia do dystansu i tego, że akurat miałam "babskie dni".
Podsumowując - nie dość, że zmieściłam się w limicie, to jeszcze prawie złamałam 02:20 :) Dokładnie mój czas to 02:20:10. Trochę szkoda tych dziesięciu sekund, mogłabym mówić, że złamałam ;)
Więc pierwszy cel z tegorocznych spełniony :)
Chwilowo mam fazę "nienawidzę półmaratonu" i poważnie zastanawiam się nad odwołanie startu w Warszawskim, ale pewnie za tydzień mi przejdzie ;)
Zdjęcia z mety:
Czerwonego już nie dogonimy
Sama nie wiem, czy to grymas cierpienia, czy szczęścia
Grand Prix Warszawy - Kabaty
Sobota, 11 lutego 2012 Kategoria bieganie, zawody biegowe
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:59 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 ( 96%) | HRavg | 165( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Termometr rano pokazywał -12 stopni, ale na dworze było piękne słonko więc spodziewałam się, że jest dość przyjemnie. I faktycznie było. W lesie nawet bardzo przyjemnie bo prawie bezwietrznie. Przed biegiem poznałam osobiście jedną z moich rywalek z Mazovii, Beatę. Bardzo sympatycznie porozmawiałyśmy, wymieniłyśmy parę uwag na temat maratonów no i dostałam propozycję.
Przyznam, że propozycja jest BARDZO atrakcyjna... :)
Zamierzałam w tym sezonie dołączyć do Kliwra, ale chyba muszę to przemyśleć.
Przed biegiem, wspólnie z Beatą i Markiem, postanowiliśmy posiedzieć w ciepłym aucie ;)
Potem, już na starcie, dołączył do nas p. Paweł z Plusa. Celował w poniżej 50 minut więc puściliśmy go przodem ;) Beata, Marek i ja rozpoczęliśmy bieg wspólnie. Ale po chwili ja przyhamowałam. Jako jedyna z całej trójki nie miałam prawie bieżnika bo biegam w letnich butach. A trasa biegu była dość śliska. Beata postanowiła zatem opuścić nasze towarzystwo i wyrwała do przodu.
Rozpoczęliśmy bieg wspólnie
My z Markiem biegliśmy w miarę spokojnie, moim tempem. W połowie dystansu miałam czas 30 minut i brak widoków na ukończenie biegu w czasie poniżej godziny. Tym bardziej, że mój mózg co prawda chciał wyprzedzać kolejne osoby, ale nogi już nie ;) Jednak się udawało. Miałam chwilę kryzysu na 6 kilometrze, ale po chwili się ogarnęłam i spokojnie, równym tempem, biegłam dalej. Tempo wcale nie było takie ślimakowate, jak mi się wydawało.
Marek odbił do przodu około 3 km przed metą, żeby rozgrzać samochód.
Ja biegłam sobie spokojnie dalej, wyprzedzając powolutku kolejne osoby.
W sumie biegło mi się zadziwiająco dobrze, mimo trudnych warunków i ślizgawicy. Na ostatnim kilometrze udało mi się jeszcze przyspieszyć i w efekcie zrobiłam 59 minut :) Czyli druga połowa trasy szybciej niż pierwsza. Jeszcze mi się coś takiego nie zdarzyło ;)
Jestem bardzo zadowolona z wyniku.
Przyznam, że propozycja jest BARDZO atrakcyjna... :)
Zamierzałam w tym sezonie dołączyć do Kliwra, ale chyba muszę to przemyśleć.
Przed biegiem, wspólnie z Beatą i Markiem, postanowiliśmy posiedzieć w ciepłym aucie ;)
Potem, już na starcie, dołączył do nas p. Paweł z Plusa. Celował w poniżej 50 minut więc puściliśmy go przodem ;) Beata, Marek i ja rozpoczęliśmy bieg wspólnie. Ale po chwili ja przyhamowałam. Jako jedyna z całej trójki nie miałam prawie bieżnika bo biegam w letnich butach. A trasa biegu była dość śliska. Beata postanowiła zatem opuścić nasze towarzystwo i wyrwała do przodu.
Rozpoczęliśmy bieg wspólnie
My z Markiem biegliśmy w miarę spokojnie, moim tempem. W połowie dystansu miałam czas 30 minut i brak widoków na ukończenie biegu w czasie poniżej godziny. Tym bardziej, że mój mózg co prawda chciał wyprzedzać kolejne osoby, ale nogi już nie ;) Jednak się udawało. Miałam chwilę kryzysu na 6 kilometrze, ale po chwili się ogarnęłam i spokojnie, równym tempem, biegłam dalej. Tempo wcale nie było takie ślimakowate, jak mi się wydawało.
Marek odbił do przodu około 3 km przed metą, żeby rozgrzać samochód.
Ja biegłam sobie spokojnie dalej, wyprzedzając powolutku kolejne osoby.
W sumie biegło mi się zadziwiająco dobrze, mimo trudnych warunków i ślizgawicy. Na ostatnim kilometrze udało mi się jeszcze przyspieszyć i w efekcie zrobiłam 59 minut :) Czyli druga połowa trasy szybciej niż pierwsza. Jeszcze mi się coś takiego nie zdarzyło ;)
Jestem bardzo zadowolona z wyniku.
Zimowy Bieg Górski Falenica
Sobota, 17 grudnia 2011 Kategoria bieganie, zawody biegowe, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:08 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyznam, że trochę się obawiałam tego biegu, bo już na wstępie p. Jacek mnie postraszył, że "bardzo ciężki" jest, potem to samo powiedziała Basia a potem, tuż przed startem, Ela.
Można się zestresować, nie?
Okazało się jednak, że nie było tak strasznie. Co prawda było ciężko i męcząco ale do przebycia ;)
Zaczęłam powolutku ale trochę przesadziłam. Zorientowałam się w pewnym momencie, że biegnę ostatnia więc przyspieszyłam, żeby chociaż kilka osób było jednak za mną.
Już na pierwszym kółku zmógł mnie jeden z podbiegów. Dopóki miał w miarę nieduże nachylenie to truchtałam ale jak w pewnym momencie zrobił się trochę bardziej stromy i piaszczysty to nie dałam rady dalej biec i przeszłam do marszu. Na drugim kółku było coraz gorzej, coraz częściej marsz. Natomiast jakby trochę odżyłam na trzecim kółku i co prawda ogólnie biegłam zdecydowanie wolniej jednak raczej biegłam niż szłam.
Mam problemy z bardziej stromymi podbiegami. Dopóki jest niezbyt wielkie nachylenie to biegnę ale jak się robi stromiej to nie wyrabiam. Zauważyłam podobne zjawisko przy MTB. Długo i niezbyt stromo - mogę jechać i jechać, nawet bardzo długie kawałki. Jak się robi stromiej to szybko odpadam.
Fajnie natomiast mi się zbiegało, oczywiście musiałam uważać żeby sobie nogi nie skręcić w niektórych miejscach ale ogólnie fajnie, lekko, wydłużonym krokiem. Na zbiegach nawet mi się udało wyprzedzać (chociaż ogólnie to pewnie dobiegłam w jakimś "ogonie").
Czas z Garmina 01:08:14 ale wyłączyłam go stojąc już w kolejce do
oddania numeru więc pewnie było ciut poniżej 01:08
Oficjalny czas: 01:07:50
Na początku powolutku
Trochę taka niewyraźna już jestem :)
Skupiam się, skupiam...
Tak biegłam, że aż skóra na twarzy mi się sfałdowała ;) Wyglądam na tym zdjęciu jak własna babcia, jak to Krzychu skomentował ;)
Bieg przełajowy, suma przewyższeń ponoć 255m chociaż Garmin pokazuje tylko 90.
Dystans 9,30, czas 01:08:14
Można się zestresować, nie?
Okazało się jednak, że nie było tak strasznie. Co prawda było ciężko i męcząco ale do przebycia ;)
Zaczęłam powolutku ale trochę przesadziłam. Zorientowałam się w pewnym momencie, że biegnę ostatnia więc przyspieszyłam, żeby chociaż kilka osób było jednak za mną.
Już na pierwszym kółku zmógł mnie jeden z podbiegów. Dopóki miał w miarę nieduże nachylenie to truchtałam ale jak w pewnym momencie zrobił się trochę bardziej stromy i piaszczysty to nie dałam rady dalej biec i przeszłam do marszu. Na drugim kółku było coraz gorzej, coraz częściej marsz. Natomiast jakby trochę odżyłam na trzecim kółku i co prawda ogólnie biegłam zdecydowanie wolniej jednak raczej biegłam niż szłam.
Mam problemy z bardziej stromymi podbiegami. Dopóki jest niezbyt wielkie nachylenie to biegnę ale jak się robi stromiej to nie wyrabiam. Zauważyłam podobne zjawisko przy MTB. Długo i niezbyt stromo - mogę jechać i jechać, nawet bardzo długie kawałki. Jak się robi stromiej to szybko odpadam.
Fajnie natomiast mi się zbiegało, oczywiście musiałam uważać żeby sobie nogi nie skręcić w niektórych miejscach ale ogólnie fajnie, lekko, wydłużonym krokiem. Na zbiegach nawet mi się udało wyprzedzać (chociaż ogólnie to pewnie dobiegłam w jakimś "ogonie").
Czas z Garmina 01:08:14 ale wyłączyłam go stojąc już w kolejce do
oddania numeru więc pewnie było ciut poniżej 01:08
Oficjalny czas: 01:07:50
Na początku powolutku
Trochę taka niewyraźna już jestem :)
Skupiam się, skupiam...
Tak biegłam, że aż skóra na twarzy mi się sfałdowała ;) Wyglądam na tym zdjęciu jak własna babcia, jak to Krzychu skomentował ;)
Bieg przełajowy, suma przewyższeń ponoć 255m chociaż Garmin pokazuje tylko 90.
Dystans 9,30, czas 01:08:14
Bieg Mikołajkowy Kabaty
Sobota, 3 grudnia 2011 Kategoria bieganie, zawody biegowe
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:00 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bieg na "około" 10 km ;)
Z Garmina wyszło 9,81. Czas 00:59:40. Czyli na dychę życiówki by nie było (ale też nie planowałam) ale też nie najgorszy biorąc pod uwagę, że od 3 kilometra do 7 kilometra przebyłam wszystkie możliwe stadia kolki.
Kolka najpierw usadowiła się po lewej stronie brzucha, potem do tego doszła druga, po prawej. Potem obie postanowiły się przemieścić. Ta z prawej powędrowała do góry, pod żebro a ta z lewej przeniosła się na prawą. Potem do nich dołączyła trzecia, znów po lewej. Potem ta po lewej znikła a te dwie po prawej postanowiły się spotkać gdzieś pośrodku i połączyć w jedną, większą.
Masakra. Wziąwszy tę okoliczność pod uwagę, wynik jest rewelacyjny ;)
W końcówce bardzo zdopingowała mnie Basia, która przebiegła swoje po czym wróciła do mnie i przebiegła ze mną ostatnie około 1 kilometra cały czas coś "nadając" :) Chyba dzięki niej mam czas poniżej godziny ;)
HR 163/173
Z Garmina wyszło 9,81. Czas 00:59:40. Czyli na dychę życiówki by nie było (ale też nie planowałam) ale też nie najgorszy biorąc pod uwagę, że od 3 kilometra do 7 kilometra przebyłam wszystkie możliwe stadia kolki.
Kolka najpierw usadowiła się po lewej stronie brzucha, potem do tego doszła druga, po prawej. Potem obie postanowiły się przemieścić. Ta z prawej powędrowała do góry, pod żebro a ta z lewej przeniosła się na prawą. Potem do nich dołączyła trzecia, znów po lewej. Potem ta po lewej znikła a te dwie po prawej postanowiły się spotkać gdzieś pośrodku i połączyć w jedną, większą.
Masakra. Wziąwszy tę okoliczność pod uwagę, wynik jest rewelacyjny ;)
W końcówce bardzo zdopingowała mnie Basia, która przebiegła swoje po czym wróciła do mnie i przebiegła ze mną ostatnie około 1 kilometra cały czas coś "nadając" :) Chyba dzięki niej mam czas poniżej godziny ;)
HR 163/173
Bieg Niepodległości
Piątek, 11 listopada 2011 Kategoria bieganie, zawody biegowe, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:00 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Było ciężko, ale udało się. Złamałam godzinę :) Dokładnie było 00:59:46 więc naprawdę niewiele brakowało, żeby jednak nie było tej godziny, ale się udało.
Pierwsza piątka poszła w miarę gładko, w równym tempie. Zwolnienie było tylko na wiadukcie, na podbiegu (nie udało się potem tego nadrobić na zbiegu z powodu zbyt dużej ilości ludzi - nie dało się wyprzedzać). Kryzys mnie dopadł po zawrotce, ale byłam tak zdeterminowana żeby jednak pobiec poniżej 1h, że się nie poddałam. Przetrwałam nawet kolkę, która próbowała mnie tykać ale zrezygnowała po chwilce. Na końcu jeszcze znalazłam siłę, żeby przyspieszyć i wyprzedzić faceta, który mnie wkurzył wcześniej, przepychając się i jeszcze mając pretensję, że nie patrzę do tyłu :)
Życiówkę pobiłam o 02:48. Jestem bardzo zadowolona.
Czas netto: 00:59:46
Miejsce open 766/1272, K3 311/491
Nie załapałam się na ciekawsze zdjęcie z mety (tam daleko po lewej)
KOW: 9 (540)
HR 165/175
Pierwsza piątka poszła w miarę gładko, w równym tempie. Zwolnienie było tylko na wiadukcie, na podbiegu (nie udało się potem tego nadrobić na zbiegu z powodu zbyt dużej ilości ludzi - nie dało się wyprzedzać). Kryzys mnie dopadł po zawrotce, ale byłam tak zdeterminowana żeby jednak pobiec poniżej 1h, że się nie poddałam. Przetrwałam nawet kolkę, która próbowała mnie tykać ale zrezygnowała po chwilce. Na końcu jeszcze znalazłam siłę, żeby przyspieszyć i wyprzedzić faceta, który mnie wkurzył wcześniej, przepychając się i jeszcze mając pretensję, że nie patrzę do tyłu :)
Życiówkę pobiłam o 02:48. Jestem bardzo zadowolona.
Czas netto: 00:59:46
Miejsce open 766/1272, K3 311/491
Nie załapałam się na ciekawsze zdjęcie z mety (tam daleko po lewej)
KOW: 9 (540)
HR 165/175
Bemowski Bieg Przyjaźni
Niedziela, 18 września 2011 Kategoria bieganie, zawody biegowe, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:28 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie nastawiałam się na żaden wynik bo ostatnio bardzo mało biegam. Zresztą ostatnie moje biegi wskazywały, że życiówki nie będzie.
Ale była. I to ostro poprawiona bo o ponad minutę!
Biegło mi się fajnie, miałam biegowy "flow" :) Wyprzedzałam prawie przez cały bieg. Miałam moment kryzysu w okolicy 3 kilometra ale zmusiłam się, żeby nie przejść do marszu. Potem, pod koniec, jeszcze trochę nawet przyspieszyłam i finisz miałam w całkiem niezłym tempie, na końcówce wyprzedziłam jeszcze ze 2 osoby.
Pierwsza pętelka zaliczona (zdjęcia Michała Machnackiego)
Finisz w całkiem niezłym stylu
Gwiazda
5 km / 00:27:31 (poprzednia 00:28:44)
open 62/152
HR 163/176
Ale była. I to ostro poprawiona bo o ponad minutę!
Biegło mi się fajnie, miałam biegowy "flow" :) Wyprzedzałam prawie przez cały bieg. Miałam moment kryzysu w okolicy 3 kilometra ale zmusiłam się, żeby nie przejść do marszu. Potem, pod koniec, jeszcze trochę nawet przyspieszyłam i finisz miałam w całkiem niezłym tempie, na końcówce wyprzedziłam jeszcze ze 2 osoby.
Pierwsza pętelka zaliczona (zdjęcia Michała Machnackiego)
Finisz w całkiem niezłym stylu
Gwiazda
5 km / 00:27:31 (poprzednia 00:28:44)
open 62/152
HR 163/176