Wpisy archiwalne w kategorii
>50 km
Dystans całkowity: | 11313.88 km (w terenie 1283.00 km; 11.34%) |
Czas w ruchu: | 502:53 |
Średnia prędkość: | 22.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.31 km/h |
Suma podjazdów: | 1632 m |
Maks. tętno maksymalne: | 186 (103 %) |
Maks. tętno średnie: | 167 (94 %) |
Suma kalorii: | 16999 kcal |
Liczba aktywności: | 191 |
Średnio na aktywność: | 59.23 km i 2h 37m |
Więcej statystyk |
Gwiazda Mazurska Szeligi etap III - biedny rower
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 53.00 | Czas: | 02:26 | km/h: | 22.60 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start spod samego hotelu więc można pospać. Jednak śpię źle. Budzi mnie bolący brzuch i biegunka. Rano jest trochę lepiej ale mam obawy przed startem. Idziemy jednak na plażę koło hotelu na start. Tam jest już Krzysiek ze znajomym, który też ma jakieś problemy żołądkowe. Cały czas się waham, czy jechać ale brzuch chyba się uspokoił. Na wsiakij słuczaj mam w camelu papier toaletowy ;)
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Gwiazda Mazurska Olecko etap II - guma i kółeczko :(
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 63.00 | Km teren: | 58.00 | Czas: | 03:20 | km/h: | 18.90 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start z Olecka. Z ranka zagląda nam do pokoju słonko, jednak jakoś się guzdrzemy z Markiem rano dojeżdżamy na miejsce w ostatniej chwili. Na szczęście zdążamy. Zjadam jeszcze Powerbara przed startem.
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno
Mazovia MTB Marathon Ełk / Gwiazda Mazurska etap I - ogień w nogach
Sobota, 13 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 53.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 23.21 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Długi weekend postanowiliśmy z Markiem trochę przedłużyć więc logujemy się w Szeligach k/Ełku już dzień wcześniej. Od razu mówię, hotelu Gryfia-Mazur w Szeligach nie polecam.
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Mazovia MBT Supraśl - jak to Wielki Manitou uratował mnie przed OTB
Niedziela, 31 lipca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 59.00 | Km teren: | 55.00 | Czas: | 03:10 | km/h: | 18.63 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 159( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszej czasówce, nocleg w Supraślu, około 1 km od miasteczka maratonowego, pozwolił się trochę wyspać. Tym bardziej, że spać poszłam dość wcześnie. Oko otwieram i widzę, że na dworze wreszcie słonko.
Na start jadę rowerkiem, bo Marek musi wytarabanić auto z parkingu pod naszą kwaterą a potem znaleźć miejsce do zaparkowania przy miasteczku maratonowym. W międzyczasie ja szukam namiotu serwisowego i smaruję napęd po wczorajszym piaskowym występie. Niedaleko spotykam Olafa, z którym zamieniam parę słów. Idę potem od razu do sektora. Tam już czeka Krzysiek. Po chwili dołącza do nas Aretzky, który bezceremonialnie i z zachwytem oświadcza: „Objechałem Cię wczoraj!”. Już nie chcę mu mówić, żeby go nie zestresować przed startem, że objechanie mnie o minutę to żaden wynik, jak na faceta, ale napisać mogę, a co ;P Z naszego sektora startuje też Ela, którą spotkałam wczoraj na czasówce.
Start jest szybki, asfaltowy. Całkiem długi, pofałdowany odcinek, na którym cały sektor grzeje na maksa, ja też - z blatu. Szybko zapominam, że miałam nie napierać na początku i po chwili doganiam Krzyśka, który w międzyczasie wysforował się na czoło naszego małego peletonu. Razem robimy małą ucieczkę ale sektor szybko nas wchłania. Jednak to fajne doświadczenie, przez chwilę prowadzić peleton.
Potem już nie szarżuję, ale staram się kontrolować Krzyśka. Gdzieś go przeganiam, potem on mnie dogania znów i powtarza moje słowa z któregoś maratonu: „Co to, spacerek”? Chyba jednak przedwcześnie ten tekst, bo gdzieś w okolicach pierwszego bufetu mu odjeżdżam. Przez kilometr czy coś koło tego widzę go gdzieś za swoimi plecami przy zakrętach, ale po pewnym czasie już przestaje mi migać między drzewami.
Trasa jest świetna. Nietechniczna, ale mocno pofałdowana. Amplituda i częstotliwość wzniesień całkiem spore ;) Marek skomentował to potem tak, że od razu widać, że zgodnie z prawami fizyki energia zależy od amplitudy i częstotliwości ;) Chyba lubię takie trasy. Wymagające kondycyjnie, tak jak wszystkie trzy tegoroczne maratony Mazovii na Mazurach. Jednak ta, w porównaniu do mazurskich, jest BARDZO wymagająca kondycyjnie. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodują jednak, że nie ma czasu podziwiać uroków trasy. Cały czas trzeba pilnować kierownicy... albo oganiać się od komarów. Te atakują głównie na podjazdach – bo część podjazdów, czy to ze względu na nastromienie, czy też ze względu na zmęczenie, pokonuje się na najmniejszym przełożeniu, w ślimaczym tempie. Najgorzej, że w takich miejscach nie bardzo daje się od nich oganiać bo ręce cały czas muszą pilnować kierownicy.
Po maratonie w Szydłowcu nie mam żadnych oporów żeby przejeżdżać centralnie przez wszystkie kałuże i drobne błotka na trasie, dzięki czemu zyskuję trochę czasu. Nie ma ich zresztą na trasie wiele. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach też wyprzedzam. Na nielicznych prostych odcinkach odpoczywam.
Pierwsza połowa trasy zlatuje mi jak z bicza strzelił. Nawet nie wiem kiedy. Druga połowa jednak jest bardziej wymagająca. Tutaj już ze trzy razy podprowadzam rower ze zmęczenia, bo podjazdy lecą jeden za drugim. Nawet podchodzić jest mi trudno. Ale jest też kilka fajnych miejsc, gdzie rozpędzam się na zjeździe i podjazd zaliczam co najwyżej podpedałowując trochę pod koniec.
Z ciekawszych momentów trasy zapamiętuje mi się slalom między krowami :D Zastanawiam się tylko, czy której nie wpadnie do głowy aby akurat wleźć mi pod koło. Jednak one znoszą przejeżdżających rowerzystów ze stoickim spokojem, przeżuwając sobie trawkę.
No i najważniejszy moment na trasie, a mianowicie mój cudny R7 ratuje mnie przed OTB! Otóż jest sobie kałuża, nieduża, ot wielkości może koła od roweru. I głębokości równej promieniowi piłki do nogi, tak na oko. A za tą kałużą... płyta chodnikowa, dość wysoko położona. Nie zauważam tego, dopiero w ostatniej chwili – gdy już za późno na hamowanie, ale wystarczająco wcześnie, żeby się przerazić. Może i dobrze, bo bym zahamowała a tak – amor po prostu się ugina i rower bezproblemowo przejeżdża przez to.
Inny fajny fragment, już pod koniec, to przejazd przez gigantyczną kałużę i wjazd na wąski mostek. Przez kałużę przejeżdżam impetem środkiem, ochlapując solidnie wolniejszego rowerzystę, szukającego suchszej trasy (oj, biedny był). Mostek za to jest fajny, a za nim masa fotografów. Jednak pewnie będę miała głupią minę na zdjęciach.
Nie jest tak źle, z tą miną
Gdzieś w okolicach tego mostku dopędzam dwóch rowerzystów. Wyraźnie jeden ciągnie drugiego. W pierwszej chwili chcę się podłączyć jako wagonik do tego pociągu, ale widzę, że jestem sporo szybsza, więc ich wyprzedzam. Wagonik od tego pociągu odczepia się i przyczepia się do mnie. Lokomotywa też się przyczepia, ale szybko odpada.
Wagonik ciągnę aż do mety, gdzie bezczelnie wagonik wrzuca wyższy bieg i mnie wyprzedza. Na mecie okazuje się, że to Arek. Co jak co, ale jego nie spodziewałam się za swoimi plecami!
Z niedowierzaniem patrzę, jak mnie wyprzedza, próbuję jeszcze cisnąć
Muszę chyba popracować nad sprintami do mety
Arek jednak ledwo żyje. Po wtorkowej glebie jest mocno poobijany i wszystko go boli. Sam się dziwi, że nie pojechał Fit. Ratuję go jeszcze wodą i izotonikiem.
Dystans według orga 61 km, według licznika niecałe 59 km, czas 03:10:36.
Średnia nie za wysoka, ale trasa była naprawdę wymagająca (bardzo dużo męczących podjazdów, było mocno kondycyjnie). Garmin pokazuje sumę przewyższeń około 800 m (!)
Miejsce open 12/25, w kategorii 5/9. Strata do najlepszej w open tylko 20:06, a do najlepszej w K3 16:04. W związku z tym mam bardzo wysokie ratingi, zarówno w open jak i w kategorii - najlepsze w tym sezonie. Niestety, spadłam do 6 sektora bo odpadł mi najlepszy z ostatnich startów, a dzisiaj nie starczyło mi punktów, żeby zostać w piątce.
Dobrze rozłożyłam siły, miałam jeszcze "parę" żeby całkiem ostro finiszować. Wyprzedziłam Krzyśka o prawie 20 minut, zaś Dorotę o 28 minut. Mam nad nią w tej chwili sporą przewagę punktową w generalce. Podjazdy w drugiej połowie dystansu dały mi ostro w kość, było ich dużo i długie. Nie wszystkie dałam radę podjechać z powodu zmęczenia (technicznie wszystkie były do podjechania bez problemów). Za to błotny trening w Szydłowcu spowodował, że na dzisiaj przejeżdżałam centralnie przez wszystkie kałuże i błotka na trasie, nie szukając dogodnej ścieżki na przejechanie "suchą nogą" - co pozwoliło mi na wyprzedzenie kilku osób. Jak to Majka Włoszczowska kiedyś stwierdziła "najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" :)
Ogólnie jestem bardzo zadowolona :)
Aha, jeszcze:
Generalka Podlasie MTB Tour - Duch Puszczy czyli ITT Białystok + MTB Supraśl
Nie popisałam się, 7/8 ;)
kadencja 77/113
KOW: 9 (657)
Na start jadę rowerkiem, bo Marek musi wytarabanić auto z parkingu pod naszą kwaterą a potem znaleźć miejsce do zaparkowania przy miasteczku maratonowym. W międzyczasie ja szukam namiotu serwisowego i smaruję napęd po wczorajszym piaskowym występie. Niedaleko spotykam Olafa, z którym zamieniam parę słów. Idę potem od razu do sektora. Tam już czeka Krzysiek. Po chwili dołącza do nas Aretzky, który bezceremonialnie i z zachwytem oświadcza: „Objechałem Cię wczoraj!”. Już nie chcę mu mówić, żeby go nie zestresować przed startem, że objechanie mnie o minutę to żaden wynik, jak na faceta, ale napisać mogę, a co ;P Z naszego sektora startuje też Ela, którą spotkałam wczoraj na czasówce.
Start jest szybki, asfaltowy. Całkiem długi, pofałdowany odcinek, na którym cały sektor grzeje na maksa, ja też - z blatu. Szybko zapominam, że miałam nie napierać na początku i po chwili doganiam Krzyśka, który w międzyczasie wysforował się na czoło naszego małego peletonu. Razem robimy małą ucieczkę ale sektor szybko nas wchłania. Jednak to fajne doświadczenie, przez chwilę prowadzić peleton.
Potem już nie szarżuję, ale staram się kontrolować Krzyśka. Gdzieś go przeganiam, potem on mnie dogania znów i powtarza moje słowa z któregoś maratonu: „Co to, spacerek”? Chyba jednak przedwcześnie ten tekst, bo gdzieś w okolicach pierwszego bufetu mu odjeżdżam. Przez kilometr czy coś koło tego widzę go gdzieś za swoimi plecami przy zakrętach, ale po pewnym czasie już przestaje mi migać między drzewami.
Trasa jest świetna. Nietechniczna, ale mocno pofałdowana. Amplituda i częstotliwość wzniesień całkiem spore ;) Marek skomentował to potem tak, że od razu widać, że zgodnie z prawami fizyki energia zależy od amplitudy i częstotliwości ;) Chyba lubię takie trasy. Wymagające kondycyjnie, tak jak wszystkie trzy tegoroczne maratony Mazovii na Mazurach. Jednak ta, w porównaniu do mazurskich, jest BARDZO wymagająca kondycyjnie. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodują jednak, że nie ma czasu podziwiać uroków trasy. Cały czas trzeba pilnować kierownicy... albo oganiać się od komarów. Te atakują głównie na podjazdach – bo część podjazdów, czy to ze względu na nastromienie, czy też ze względu na zmęczenie, pokonuje się na najmniejszym przełożeniu, w ślimaczym tempie. Najgorzej, że w takich miejscach nie bardzo daje się od nich oganiać bo ręce cały czas muszą pilnować kierownicy.
Po maratonie w Szydłowcu nie mam żadnych oporów żeby przejeżdżać centralnie przez wszystkie kałuże i drobne błotka na trasie, dzięki czemu zyskuję trochę czasu. Nie ma ich zresztą na trasie wiele. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach też wyprzedzam. Na nielicznych prostych odcinkach odpoczywam.
Pierwsza połowa trasy zlatuje mi jak z bicza strzelił. Nawet nie wiem kiedy. Druga połowa jednak jest bardziej wymagająca. Tutaj już ze trzy razy podprowadzam rower ze zmęczenia, bo podjazdy lecą jeden za drugim. Nawet podchodzić jest mi trudno. Ale jest też kilka fajnych miejsc, gdzie rozpędzam się na zjeździe i podjazd zaliczam co najwyżej podpedałowując trochę pod koniec.
Z ciekawszych momentów trasy zapamiętuje mi się slalom między krowami :D Zastanawiam się tylko, czy której nie wpadnie do głowy aby akurat wleźć mi pod koło. Jednak one znoszą przejeżdżających rowerzystów ze stoickim spokojem, przeżuwając sobie trawkę.
No i najważniejszy moment na trasie, a mianowicie mój cudny R7 ratuje mnie przed OTB! Otóż jest sobie kałuża, nieduża, ot wielkości może koła od roweru. I głębokości równej promieniowi piłki do nogi, tak na oko. A za tą kałużą... płyta chodnikowa, dość wysoko położona. Nie zauważam tego, dopiero w ostatniej chwili – gdy już za późno na hamowanie, ale wystarczająco wcześnie, żeby się przerazić. Może i dobrze, bo bym zahamowała a tak – amor po prostu się ugina i rower bezproblemowo przejeżdża przez to.
Inny fajny fragment, już pod koniec, to przejazd przez gigantyczną kałużę i wjazd na wąski mostek. Przez kałużę przejeżdżam impetem środkiem, ochlapując solidnie wolniejszego rowerzystę, szukającego suchszej trasy (oj, biedny był). Mostek za to jest fajny, a za nim masa fotografów. Jednak pewnie będę miała głupią minę na zdjęciach.
Nie jest tak źle, z tą miną
Gdzieś w okolicach tego mostku dopędzam dwóch rowerzystów. Wyraźnie jeden ciągnie drugiego. W pierwszej chwili chcę się podłączyć jako wagonik do tego pociągu, ale widzę, że jestem sporo szybsza, więc ich wyprzedzam. Wagonik od tego pociągu odczepia się i przyczepia się do mnie. Lokomotywa też się przyczepia, ale szybko odpada.
Wagonik ciągnę aż do mety, gdzie bezczelnie wagonik wrzuca wyższy bieg i mnie wyprzedza. Na mecie okazuje się, że to Arek. Co jak co, ale jego nie spodziewałam się za swoimi plecami!
Z niedowierzaniem patrzę, jak mnie wyprzedza, próbuję jeszcze cisnąć
Muszę chyba popracować nad sprintami do mety
Arek jednak ledwo żyje. Po wtorkowej glebie jest mocno poobijany i wszystko go boli. Sam się dziwi, że nie pojechał Fit. Ratuję go jeszcze wodą i izotonikiem.
Dystans według orga 61 km, według licznika niecałe 59 km, czas 03:10:36.
Średnia nie za wysoka, ale trasa była naprawdę wymagająca (bardzo dużo męczących podjazdów, było mocno kondycyjnie). Garmin pokazuje sumę przewyższeń około 800 m (!)
Miejsce open 12/25, w kategorii 5/9. Strata do najlepszej w open tylko 20:06, a do najlepszej w K3 16:04. W związku z tym mam bardzo wysokie ratingi, zarówno w open jak i w kategorii - najlepsze w tym sezonie. Niestety, spadłam do 6 sektora bo odpadł mi najlepszy z ostatnich startów, a dzisiaj nie starczyło mi punktów, żeby zostać w piątce.
Dobrze rozłożyłam siły, miałam jeszcze "parę" żeby całkiem ostro finiszować. Wyprzedziłam Krzyśka o prawie 20 minut, zaś Dorotę o 28 minut. Mam nad nią w tej chwili sporą przewagę punktową w generalce. Podjazdy w drugiej połowie dystansu dały mi ostro w kość, było ich dużo i długie. Nie wszystkie dałam radę podjechać z powodu zmęczenia (technicznie wszystkie były do podjechania bez problemów). Za to błotny trening w Szydłowcu spowodował, że na dzisiaj przejeżdżałam centralnie przez wszystkie kałuże i błotka na trasie, nie szukając dogodnej ścieżki na przejechanie "suchą nogą" - co pozwoliło mi na wyprzedzenie kilku osób. Jak to Majka Włoszczowska kiedyś stwierdziła "najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" :)
Ogólnie jestem bardzo zadowolona :)
Aha, jeszcze:
Generalka Podlasie MTB Tour - Duch Puszczy czyli ITT Białystok + MTB Supraśl
Nie popisałam się, 7/8 ;)
kadencja 77/113
KOW: 9 (657)
treningowycieczka
Niedziela, 17 lipca 2011 Kategoria >50 km, wycieczki i inne spontany, trening, dojazdy
Km: | 51.75 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:06 | km/h: | 16.69 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 151151 ( 83%) | HRavg | 101( 56%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam dzisiaj do zrobienia długi spokojny trening więc wymyśliłam, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i pójść na rower z Markiem. Trochę pojeździliśmy. Najpierw na Gocław, gdzie odwiedziliśmy moich rodziców i napiliśmy się pysznej kawy, którą robi mój Tata. Nie zabawiliśmy tam długo, żeby nie musieć jeździć po ciemku.
Wracając, odbiliśmy na Wał Zawadowski i wałem dalej pojechaliśmy w stronę Kępy Okrzewskiej. Po drodze widać, jak wysoko stoi Wisła po ostatnich deszczach. W niektórych miejscach podchodzi prawie pod wał, ale sam wał i tereny po jego drugiej stronie - suche. Myślę jednak, że mieszkańcy tych okolic muszą mieć stresujące życie.
Minąwszy Kępę Okrzewską w Obórkach odbiliśmy na Bielawę i dalej w stronę Ogrodu Botanicznego w Powsinie. Asfaltem dojechaliśmy aż do Chyliczek, żeby nie powielać znanej nam trasy przez Kabaty i do Kabat dojechaliśmy przez Julianów. W Lasku Kabackim pokazałam Markowi niektóre miejsca, gdzie trenujemy z WKK.
Stamtąd prostą drogą KEN-em do domku.
kadencja 76/115
KOW: 2 (372)
Wracając, odbiliśmy na Wał Zawadowski i wałem dalej pojechaliśmy w stronę Kępy Okrzewskiej. Po drodze widać, jak wysoko stoi Wisła po ostatnich deszczach. W niektórych miejscach podchodzi prawie pod wał, ale sam wał i tereny po jego drugiej stronie - suche. Myślę jednak, że mieszkańcy tych okolic muszą mieć stresujące życie.
Minąwszy Kępę Okrzewską w Obórkach odbiliśmy na Bielawę i dalej w stronę Ogrodu Botanicznego w Powsinie. Asfaltem dojechaliśmy aż do Chyliczek, żeby nie powielać znanej nam trasy przez Kabaty i do Kabat dojechaliśmy przez Julianów. W Lasku Kabackim pokazałam Markowi niektóre miejsca, gdzie trenujemy z WKK.
Stamtąd prostą drogą KEN-em do domku.
kadencja 76/115
KOW: 2 (372)
Mazovia MTB Marathon Szydłowiec - Bieg Katorżnika
Niedziela, 10 lipca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 66.41 | Km teren: | 60.00 | Czas: | 05:26 | km/h: | 12.22 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 ( 96%) | HRavg | 155( 86%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
O jaaaa...
Normalnie jak sobie przypomnę to mi się odechciewa robić wpis na blogu.
Gdy z Tomkiem rankiem jedziemy do Szydłowca, na horyzoncie pokazuje się chmura. Chmura robi się coraz paskudniejsza i bardziej sina i coraz większa. W głowie tylko kołacze się nadzieja, że burza przejdzie bokiem.
Niestety, nie przeszła. Gdy już wypakowaliśmy się z auta, sprawdziliśmy działanie czipów i udaliśmy się na krótką rozgrzewkę zwiedzając końcówkę trasy, burza spada centralnie na miasteczko maratonowe. Na szczęście jest krótka, a my z Tomkiem zdążamy się schować pod jakimś parasolem knajpianym i przeczekać te kilka minut.
Kończymy rozgrzewkę i pod koniec spotykamy Krzycha, Olgę i Olafa, którzy przyjechali razem. W sektorze startowym (bo z Tomkiem startujemy z jednego sektora) spotykamy też Krzyśka. Więcej znajomych coś nie widać. Czyżby pogoda ich wypłoszyła?
Rozmawiając z chłopakami przestaję się stresować warunkami na trasie. W końcu co tam, błotko najwyżej.
Przed startem okazuje się, że z planowanych 58 km zrobiło się 62 km. Nie za dobrze, wolałabym jednak aby to poszło w drugą stronę dzisiaj.
W dodatku znów się rozpadało, i to całkiem porządnie
Zaczynamy jazdę z Tomkiem. Siedzę mu na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła, bo cały czas trochę pada a po ulewie jest bardzo mokro na asfalcie. Jednak już po niedługim fragmencie wpadamy w las.
Siedzę Tomkowi na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła i jest mi bardzo wesoło (jeszcze)
Spodziewałam się że będzie strasznie, ale jest jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Ostatnie opady spowodowały, że na trasie są jakieś
przepotworne ilości błota. Gdyby nie to, to sądzę, że zrobiłabym tę trasę w około 3,5 h bo nie jest szczególnie trudna, chociaż przewyższeń jest sporo (Garmin pokazuje około 1000 m przewyższeń, ale nie wiem czy mu wierzyć w tej kwestii bo czasem trochę oszukuje).
"Co tam, błotko najwyżej..." (fotki poniżej zaczerpnięte z kolekcji użytkownika g787 z forum Mazovii)
Pierwsze kilometry po starcie to gromadna wędrówka piesza z rowerami w dzikim błocie - błoto po ośki, a w wielu miejscach kałuże takie, że zapadam się prawie po uda... Ucieka mi Tomek, ucieka mi Krzysiek i Krzychu też. Fatalnie.
Trwa to chyba z godzinę i zaczyna już wszystkich wkurzać. Wszyscy idą i klną coraz bardziej. W tym kryzysie już zaczynam planować skręcenie na dystans Fit. W dodatku gdzieś w pewnym momencie dogania mnie (na piechotę) Olaf, który startował z siódemki. Hmph!
W końcu trasa trochę poprawia się. Jest dużo błota, ale daje się jechać. I gdy już poprawia mi się nastrój do tego stopnia, że jednak skręcam na Mega... potworne błoto wraca. I znowu kawałki z buta. Szacuję, że z buta wyszło około 10 kilometrów z całego dystansu.
Gdy odejmie się wszechobecne błoto, które wciska się w oczy, uszy, do nosa, do gęby i nie wiadomo gdzie jeszcze, oraz oblepia cały rower aż po kierownicę, to trasa okazuje się całkiem ciekawa. Sporo przewyższeń, parę fajnych technicznych kawałków. Urzeka mnie na przykład dość długi zjazd po mocno kamienistej ścieżce, z luźnymi kamieniami, po których płynie woda. Oczywiście razem z błotem. Ale zjazd jest fajny i techniczny, wymaga kontroli i oszczędnego szafowania hamulcami. Aha, zapomniałabym. Przedni hamulec kończy mi się na dłuuuugo przed tym zjazdem ;)
Z trzech bardzo długich podjazdów podjeżdżam dwa, na miękkim przełożeniu ale i tak wyprzedzam na tych podjazdach. Trzeciego nie podjeżdżam bo się nie da, wszyscy uderzają z buta (błoto).
Trochę boję się zjazdów. Są fajne, ale bardzo śliskie - a ja nie mam hamulca. Więc dla równowagi używam więcej tylnego (pewnie to złe założenie ale nic na to nie poradzę).
Po drodze wciągam trzy żele, około 10, 20 i 45 km. Łapię też na drugim bufecie banana. Picia mam dużo, 2l wody w Camelu, który jest wprost cudownym wynalazkiem plus 0,5 l izotona. Wypijam całego izotona i jeszcze na drugim bufecie łapię drugiego, też go wypijam w trakcie. Wody wypijam pewnie z 1,5 litra. W każdym razie stała dostawa energii jest.
Nie wiem już gdzie, ale mijam gdzieś na poboczu Krzycha - wygląda na awarię, ale nie zatrzymuję się, poradzi sobie.
Potem nagle dogania mnie Tomek. Tomek? Ale jak to, przecież mnie wyprzedził. Okazało się, że też miał awarię - guma, w dodatku zepsuła mu się pompka i musiał pożyczyć od kogoś.
Dalej już w zasadzie jedziemy razem. Czasem Tomek mi odjeżdża ale go doganiam na łatwiejszych kawałkach, czasem ja Tomkowi uciekam na podjazdach a potem on mnie dogania w błocie. Na kawałku asfaltu ciągniemy się na zmianę. To bardzo dobre, odpoczywam. Na metę wjeżdżamy razem. Czeka tu na nas już Krzysiek, który przyjechał około pół godziny wcześniej (!!! respect) i Olaf, który skręcił w końcu na Fit. Nie ma jeszcze Krzycha i Olgi.
Jestem okropnie głodna. Śniadanie, które zwykle starcza na 3-3,5h jazdy, na prawie 5,5h okazuje się niewystarczające. Postanawiam zatem skusić się na posiłek regeneracyjny (i tak nie ma już ciasta). Makaron z serem żółtym polany tłuszczem wydaje mi się dzisiaj super pyszny. Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...
W międzyczasie gratuluję Che, która bezczelnie znowu pojechała Mega :) Potem dowiaduję się, że żadna dziewczyna nie podjęła się jechać Giga. Jakoś mnie to nie dziwi. [edit: właśnie wyczytałam na forum Mazovii, że żadna dziewczyna nie pojechała na Giga bo żadna nie zdążyła do rozjazdu...]
Przy okazji okazuje się, że w open wygrała Ola Dawidowicz. Kurczę, i tak bym miała niski rating... a tu jeszcze to. Zresztą nieważne.
Po odleżeniu i zdychaniu przez dobre kilkanaście minut w towarzystwie Tomka i Krzyśka, postanawiam wrzucić się razem z ubraniem do bajorka koło miasteczka maratonowego.
... a oto powód:
Postanawiam umrzeć na trawniku
Cholerne błoto, nie chce się zmywać. Rower opłukują strażacy z węża. Jednak błoto z roweru też się nie chce zmywać. Po cichu liczę na deszcz przy powrocie, może jeszcze trochę umyje się ten rower ;)
Niestety, deszczu nie ma - więc trzeba będzie pójść z rowerem na myjnię, jeśli chcę jutro pojechać nim do pracy.
Gdy już z Tomkiem się zbieramy, na metę dociera Krzychu. Olgi nie widać.
Nie nastawiałam się na żaden wynik na tych zawodach, chciałam je po prostu "przebyć" i nie zarżnąć się przy tym - to mi się udało. W porównaniu do zawodów w Piasecznie z zeszłego roku (uważałam wówczas, że to była "błotna masakra", jak się wczoraj okazało, to nie była wtedy żadna błotna masakra tylko "pikuś"), byłam po dotarciu na metę w zdecydowanie dużo lepszej kondycji. W sumie nie czuję się nawet jakoś strasznie zmęczona fizycznie po tym, głównie psychicznie.
Za to błoto mam wszędzie. Nawet w gaciach. Skarpetki do kosza poszły od razu, gacie trochę później, w domu (najpierw miałam zamiar je prać, ale zrezygnowałam jak obejrzałam z bliska w chacie)
Jestem zadowolona ze swojego samopoczucia po dojechaniu na metę i z tego, że bardzo dużą część błot przejechałam, nawet trudne kawałki. Przejechałam takie kawałki, że nawet się nie spodziewałam, że jestem w stanie takie coś przejechać. Ale byłam naprawdę mocno zdeterminowana w pewnym momencie, a usyfiona byłam już na maksa po pierwszych 10 kilometrach więc było mi wszystko jedno czy się jeszcze bardziej usyfię ;) Zresztą po pierwszych 10 kilometrach, które były straszne, każde nieco mniejsze błoto już wydawało się przejezdne.
Jestem też zadowolona z podjazdów, które wjechałam bez większych problemów (oczywiście bez napinania się, na dość miękkich przełożeniach).
Moją rywalkę do 3 miejsca w generalce wyprzedziłam o 12,5 minuty, za to Krzysiek przyjechał na metę około 23 minuty przede mną. Ale jest lżejszy i miał lepsze opony na błoto (tak to sobie przynajmniej tłumaczę, hihi).
Spadłam w generalce w swojej kategorii na 2 miejsce, ale to było do przewidzenia, bo są dwie panie, których nie jestem w stanie przeskoczyć i prędzej czy później, jeżdżąc regularnie, muszą wyjść na prowadzenie.
Dystans wg. orga 68 km, wg licznika około 66,5 km
Czas 05:26:01
miejsce open 16/19, K3 6/7
Nie byłam ostatnia, uf.
kadencja 71/121
KOW: 9 (2934)
Normalnie jak sobie przypomnę to mi się odechciewa robić wpis na blogu.
Gdy z Tomkiem rankiem jedziemy do Szydłowca, na horyzoncie pokazuje się chmura. Chmura robi się coraz paskudniejsza i bardziej sina i coraz większa. W głowie tylko kołacze się nadzieja, że burza przejdzie bokiem.
Niestety, nie przeszła. Gdy już wypakowaliśmy się z auta, sprawdziliśmy działanie czipów i udaliśmy się na krótką rozgrzewkę zwiedzając końcówkę trasy, burza spada centralnie na miasteczko maratonowe. Na szczęście jest krótka, a my z Tomkiem zdążamy się schować pod jakimś parasolem knajpianym i przeczekać te kilka minut.
Kończymy rozgrzewkę i pod koniec spotykamy Krzycha, Olgę i Olafa, którzy przyjechali razem. W sektorze startowym (bo z Tomkiem startujemy z jednego sektora) spotykamy też Krzyśka. Więcej znajomych coś nie widać. Czyżby pogoda ich wypłoszyła?
Rozmawiając z chłopakami przestaję się stresować warunkami na trasie. W końcu co tam, błotko najwyżej.
Przed startem okazuje się, że z planowanych 58 km zrobiło się 62 km. Nie za dobrze, wolałabym jednak aby to poszło w drugą stronę dzisiaj.
W dodatku znów się rozpadało, i to całkiem porządnie
Zaczynamy jazdę z Tomkiem. Siedzę mu na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła, bo cały czas trochę pada a po ulewie jest bardzo mokro na asfalcie. Jednak już po niedługim fragmencie wpadamy w las.
Siedzę Tomkowi na plecach w strumieniu wody spod tylnego koła i jest mi bardzo wesoło (jeszcze)
Spodziewałam się że będzie strasznie, ale jest jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Ostatnie opady spowodowały, że na trasie są jakieś
przepotworne ilości błota. Gdyby nie to, to sądzę, że zrobiłabym tę trasę w około 3,5 h bo nie jest szczególnie trudna, chociaż przewyższeń jest sporo (Garmin pokazuje około 1000 m przewyższeń, ale nie wiem czy mu wierzyć w tej kwestii bo czasem trochę oszukuje).
"Co tam, błotko najwyżej..." (fotki poniżej zaczerpnięte z kolekcji użytkownika g787 z forum Mazovii)
Pierwsze kilometry po starcie to gromadna wędrówka piesza z rowerami w dzikim błocie - błoto po ośki, a w wielu miejscach kałuże takie, że zapadam się prawie po uda... Ucieka mi Tomek, ucieka mi Krzysiek i Krzychu też. Fatalnie.
Trwa to chyba z godzinę i zaczyna już wszystkich wkurzać. Wszyscy idą i klną coraz bardziej. W tym kryzysie już zaczynam planować skręcenie na dystans Fit. W dodatku gdzieś w pewnym momencie dogania mnie (na piechotę) Olaf, który startował z siódemki. Hmph!
W końcu trasa trochę poprawia się. Jest dużo błota, ale daje się jechać. I gdy już poprawia mi się nastrój do tego stopnia, że jednak skręcam na Mega... potworne błoto wraca. I znowu kawałki z buta. Szacuję, że z buta wyszło około 10 kilometrów z całego dystansu.
Gdy odejmie się wszechobecne błoto, które wciska się w oczy, uszy, do nosa, do gęby i nie wiadomo gdzie jeszcze, oraz oblepia cały rower aż po kierownicę, to trasa okazuje się całkiem ciekawa. Sporo przewyższeń, parę fajnych technicznych kawałków. Urzeka mnie na przykład dość długi zjazd po mocno kamienistej ścieżce, z luźnymi kamieniami, po których płynie woda. Oczywiście razem z błotem. Ale zjazd jest fajny i techniczny, wymaga kontroli i oszczędnego szafowania hamulcami. Aha, zapomniałabym. Przedni hamulec kończy mi się na dłuuuugo przed tym zjazdem ;)
Z trzech bardzo długich podjazdów podjeżdżam dwa, na miękkim przełożeniu ale i tak wyprzedzam na tych podjazdach. Trzeciego nie podjeżdżam bo się nie da, wszyscy uderzają z buta (błoto).
Trochę boję się zjazdów. Są fajne, ale bardzo śliskie - a ja nie mam hamulca. Więc dla równowagi używam więcej tylnego (pewnie to złe założenie ale nic na to nie poradzę).
Po drodze wciągam trzy żele, około 10, 20 i 45 km. Łapię też na drugim bufecie banana. Picia mam dużo, 2l wody w Camelu, który jest wprost cudownym wynalazkiem plus 0,5 l izotona. Wypijam całego izotona i jeszcze na drugim bufecie łapię drugiego, też go wypijam w trakcie. Wody wypijam pewnie z 1,5 litra. W każdym razie stała dostawa energii jest.
Nie wiem już gdzie, ale mijam gdzieś na poboczu Krzycha - wygląda na awarię, ale nie zatrzymuję się, poradzi sobie.
Potem nagle dogania mnie Tomek. Tomek? Ale jak to, przecież mnie wyprzedził. Okazało się, że też miał awarię - guma, w dodatku zepsuła mu się pompka i musiał pożyczyć od kogoś.
Dalej już w zasadzie jedziemy razem. Czasem Tomek mi odjeżdża ale go doganiam na łatwiejszych kawałkach, czasem ja Tomkowi uciekam na podjazdach a potem on mnie dogania w błocie. Na kawałku asfaltu ciągniemy się na zmianę. To bardzo dobre, odpoczywam. Na metę wjeżdżamy razem. Czeka tu na nas już Krzysiek, który przyjechał około pół godziny wcześniej (!!! respect) i Olaf, który skręcił w końcu na Fit. Nie ma jeszcze Krzycha i Olgi.
Jestem okropnie głodna. Śniadanie, które zwykle starcza na 3-3,5h jazdy, na prawie 5,5h okazuje się niewystarczające. Postanawiam zatem skusić się na posiłek regeneracyjny (i tak nie ma już ciasta). Makaron z serem żółtym polany tłuszczem wydaje mi się dzisiaj super pyszny. Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...
W międzyczasie gratuluję Che, która bezczelnie znowu pojechała Mega :) Potem dowiaduję się, że żadna dziewczyna nie podjęła się jechać Giga. Jakoś mnie to nie dziwi. [edit: właśnie wyczytałam na forum Mazovii, że żadna dziewczyna nie pojechała na Giga bo żadna nie zdążyła do rozjazdu...]
Przy okazji okazuje się, że w open wygrała Ola Dawidowicz. Kurczę, i tak bym miała niski rating... a tu jeszcze to. Zresztą nieważne.
Po odleżeniu i zdychaniu przez dobre kilkanaście minut w towarzystwie Tomka i Krzyśka, postanawiam wrzucić się razem z ubraniem do bajorka koło miasteczka maratonowego.
... a oto powód:
Postanawiam umrzeć na trawniku
Cholerne błoto, nie chce się zmywać. Rower opłukują strażacy z węża. Jednak błoto z roweru też się nie chce zmywać. Po cichu liczę na deszcz przy powrocie, może jeszcze trochę umyje się ten rower ;)
Niestety, deszczu nie ma - więc trzeba będzie pójść z rowerem na myjnię, jeśli chcę jutro pojechać nim do pracy.
Gdy już z Tomkiem się zbieramy, na metę dociera Krzychu. Olgi nie widać.
Nie nastawiałam się na żaden wynik na tych zawodach, chciałam je po prostu "przebyć" i nie zarżnąć się przy tym - to mi się udało. W porównaniu do zawodów w Piasecznie z zeszłego roku (uważałam wówczas, że to była "błotna masakra", jak się wczoraj okazało, to nie była wtedy żadna błotna masakra tylko "pikuś"), byłam po dotarciu na metę w zdecydowanie dużo lepszej kondycji. W sumie nie czuję się nawet jakoś strasznie zmęczona fizycznie po tym, głównie psychicznie.
Za to błoto mam wszędzie. Nawet w gaciach. Skarpetki do kosza poszły od razu, gacie trochę później, w domu (najpierw miałam zamiar je prać, ale zrezygnowałam jak obejrzałam z bliska w chacie)
Jestem zadowolona ze swojego samopoczucia po dojechaniu na metę i z tego, że bardzo dużą część błot przejechałam, nawet trudne kawałki. Przejechałam takie kawałki, że nawet się nie spodziewałam, że jestem w stanie takie coś przejechać. Ale byłam naprawdę mocno zdeterminowana w pewnym momencie, a usyfiona byłam już na maksa po pierwszych 10 kilometrach więc było mi wszystko jedno czy się jeszcze bardziej usyfię ;) Zresztą po pierwszych 10 kilometrach, które były straszne, każde nieco mniejsze błoto już wydawało się przejezdne.
Jestem też zadowolona z podjazdów, które wjechałam bez większych problemów (oczywiście bez napinania się, na dość miękkich przełożeniach).
Moją rywalkę do 3 miejsca w generalce wyprzedziłam o 12,5 minuty, za to Krzysiek przyjechał na metę około 23 minuty przede mną. Ale jest lżejszy i miał lepsze opony na błoto (tak to sobie przynajmniej tłumaczę, hihi).
Spadłam w generalce w swojej kategorii na 2 miejsce, ale to było do przewidzenia, bo są dwie panie, których nie jestem w stanie przeskoczyć i prędzej czy później, jeżdżąc regularnie, muszą wyjść na prowadzenie.
Dystans wg. orga 68 km, wg licznika około 66,5 km
Czas 05:26:01
miejsce open 16/19, K3 6/7
Nie byłam ostatnia, uf.
kadencja 71/121
KOW: 9 (2934)
Mazovia MTB Marathon Szczytno pachnące poziomkami
Niedziela, 26 czerwca 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 56.50 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:39 | km/h: | 21.32 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 163( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jeden z nowych celów na ten sezon został dzisiaj zrealizowany, a to mianowicie i konkretnie cel trzeci, czyli przywieźć jeszcze jeden pucharek :)
Cel numer trzy spełniony
Hm, tak sobie w myślach wyznaczyłam właśnie jeszcze jeden cel dodatkowy... żeby chociaż raz w tym sezonie przywieźć pucharek za drugie miejsce ;)
Do Szczytna podróż nietypowa bo tym razem bez Marka. Marek musiał, niestety, zostać w domu, warować przy telefonie i kompie :( Ale pożyczył mi auto :)
To skorzystałam z okazji i zawiozłam Tatę na chatę do rodziny. To jest domek letniskowy mojego wujka, tylko 30 km od Szczytna, więc pojechaliśmy tam w sobotę i spędziliśmy kilka miłych chwil. Miałam przy okazji przeprawę bo pierwszy raz prowadziłam sama auto w tak długiej trasie i w dodatku bez Marka. Mój Tata oczywiście też jest kierowcą, ale postanowiłam sprawdzić, czy w razie czego będę mogła całkiem sama pojechać na jakieś zawody, bez szofera.
Być może... to była jedna z przyczyn, dla której maraton jechało mi się słabo, bo jednak dla niewprawnego kierowcy prowadzenie auta jest męczące. Drugą przyczyną być może było to, że kiepsko spałam, bo moja kochana rodzinka postanowiła mnie obudzić, najpierw o 6 a potem o 7 rano. O 4 rano zaś obudziły mnie ptaki, w końcu to las...
Nogi miałam jak z waty, zwłaszcza na początku. Pierwsze 15 km było okropne.
Ale po kolei. Na zawody przyjeżdżamy o mniej więcej standardowej porze, tuż po 10 rano. Znalezienie miejsca parkingowego bez problemu.
Obowiązkowy kibelek ;) W tej miłej okolicy spotykam Krzyśka i Norberta.
Potem zawijam od razu do mojego sektora (piątego), który jest prawie przy wejściu na stadion. Gdy tak sobie stoję, nagle do sektora pakuje się jakiś wielki gość ;) To Damian. Dziwię się, że startuje z piątki, ale wpadł tylko towarzysko do mnie. Wyjątkowo się nie wyzłośliwia, pewnie zachowuje siły na "po". Potem z boku gdzieś wyskakuje do mnie Aretzky, bezczelnie twierdząc, że nienawidzi mnie za koszulkę. Przygaduję mu, że jak się nie chodzi na treningi WKK to się nie ma koszulki.
Krzysiek ustawia się gdzieś z przodu sektora, mnie nie chce się do niego pchać. Zresztą postanowiłam dzisiaj zastosować nową strategię (w zasadzie to w ogóle jakąś strategię) i nie jechać na maksa od samego początku, żeby rozłożyć siły lepiej na cały dystans. Więc na początku Krzysiek mi trochę ucieka.
Wytęż wzrok:
A jeśli mnie nie znaleźliście na tamtej fotce, to na tej nie powinno być problemu
Krzysiek na początku mi trochę odjechał - na tej fotce to widać. Połowa Krzyśka po prawej, połowa mnie po lewej, pośrodku jakiś obcy biker ;)
Jedzie mi się jakoś kiepsko, waciane nogi. Jak napisałam, widzę w zasadzie dwa powody tego stanu. Lekkie niewyspanie i zmęczenie po prowadzeniu poprzedniego dnia auta. Poza tym organizatorzy zafundowali nam dość mocno pofałdowaną trasę i na początek sporo podjazdów. W dodatku od samego początku nasuwa mnie kolano.
Jednak po niedługiej chwili doganiam Krzyśka i wyprzedzam na jakimś podjeździe. Trochę mu uciekam, jednak cały czas siedzi mi na plecach.
Po kilkunastu kilometrach rozkręcam się ale Krzysiek mnie znowu za jakiś czas przegania. Niedobrze, nie mogę tak łatwo oddać pola. Kolejne kilka kilometrów i znów ja jadę pierwsza. Staram się jak mogę, żeby mnie nie dogonił.
Do pierwszego bufetu wypijam prawie całe picie, a tu zonk... na bufecie nie ma picia w butelkach, tylko kubeczki. Oż fak. Trudno, nie zatrzymuję się żeby uzupełnić picie. Łapię tylko batona i lecę dalej, licząc na to, ze ostatni łyk picia mi uratuje życie w potrzebie do kolejnego bufetu. Wciągam batona od razu, picie zostawiam sobie na kryzysowy moment.
Nie ma bata, na kolejne zawody trzeba zainwestować w camelback.
Od jakiegoś czasu Krzyśka już nie widzę za sobą, gdzieś się zgubił.
Rozglądam się też pilnie za moją rywalką, Dorotą. Ona jedzie z siódmego sektora (o ile jedzie) więc niestety, nie mam jej jak kontrolować, ale przynajmniej mogę pilnować pleców czy nie pojawia się gdzieś w okolicy.
Teraz jedzie mi się lepiej, trasa zaczyna mi wreszcie sprawiać przyjemność. Jest naprawdę ślicznie, jak z pocztówki. Kwiaty, łąki, pola, las. I wszechobecny zapach poziomek oraz... w niektórych miejscach swojska woń nawozu ;) Ptaki śpiewają...
Trasa fajna, urozmaicona, dość mocno pofałdowana ale mało techniczna. Chociaż... pewnie dla niektórych szutry, dziury i niewielkie łachy piachu oraz drobne błotko są techczniczne, dla mnie przestały być techniczne jakiś czas temu. Mało asfaltu.
Przyjemny błotno-trawiasty singielek nad jeziorem
Jedno miejsce tylko psuje miły oku i nosu efekt... rozkładające się na trasie zwłoki jakiegoś biednego zwierzaka. Musimy to miejsce minąć dwukrotnie, na początku i pod koniec trasy.
Na drugim bufecie na szczęście są butelki więc łapię Powera i jeszcze banana. Po wciągnięciu banana momentalnie mam przypływ energii. Nie sądziłam, że to tak może działać. Końcówkę trasy jadę już dość mocno zmęczona ale w niezłym tempie. Odpuszczam sobie tylko dwa miejsca, które przechodzę z buta. Kamienisto-stromo-wąski podjazd, który wyglądał świetnie i pewnie bym go z przyjemnością pokonała gdyby był na początku trasy ale już nie miałam na niego siły, oraz dużą błotnistą kałużę pod sam koniec, gdzie postanowiłam, że skoro całą trasę przejechałam w miarę czysta to nie będę się teraz brudzić.
Na metę wpadam tuż przed Rękawkiem ;) I przed Krzyśkiem, który ma do mnie stratę 37 sekund, uf o włos!
Naprawdę próbowałam ich gonić jeszcze nawet na samym końcu
Meta!
Czułam na plecach oddech Krzyśka przez całą trasę
Po wydyszeniu się, gadamy chwilę z Krzyśkiem i Norbertem oraz Olafem, potem jeszcze spotykam Che, która przez pomyłkę pojechała Mega, ale i tak jest trzecia w swojej kategorii. Objechała mnie o około 20 minut jadąc tempem jak na giga. To jest harpagan... Przy okazji mogę sobie podnieść Speca, ale lekuchny jest...
Che wsadziła mi ze 20 minut
Pod podium jeszcze przychodzi Damian, porobić to, co odłożył na później to znaczy powyzłośliwiać się :) Ale nie pozostaję dłużna.
Dystans według orga 61 km, według licznika 56,5 km
Czas 02:38:41
miejsce open 15/25, K3 3/6
w generalce open awans na 8 miejsce
Uf, całe szczęście, że się nie zatrzymałam na tym bufecie bo Kasia Morończyk z Airbika wpadła na metę tylko 27 sekund po mnie! Dorota była aż na 5 miejscu, włożyłam jej 10 minut. Czyżby jakaś awaria?
Wygląda na to, że moja Ciocia mi przynosi szczęście. Jak kibicowała mi w Olsztynie to też byłam na podium ;) Muszę ją częściej brać na zawody.
Rodzinka wypatruje mnie pilnie
kadencja 78/120
KOW: 8 (1272)
Cel numer trzy spełniony
Hm, tak sobie w myślach wyznaczyłam właśnie jeszcze jeden cel dodatkowy... żeby chociaż raz w tym sezonie przywieźć pucharek za drugie miejsce ;)
Do Szczytna podróż nietypowa bo tym razem bez Marka. Marek musiał, niestety, zostać w domu, warować przy telefonie i kompie :( Ale pożyczył mi auto :)
To skorzystałam z okazji i zawiozłam Tatę na chatę do rodziny. To jest domek letniskowy mojego wujka, tylko 30 km od Szczytna, więc pojechaliśmy tam w sobotę i spędziliśmy kilka miłych chwil. Miałam przy okazji przeprawę bo pierwszy raz prowadziłam sama auto w tak długiej trasie i w dodatku bez Marka. Mój Tata oczywiście też jest kierowcą, ale postanowiłam sprawdzić, czy w razie czego będę mogła całkiem sama pojechać na jakieś zawody, bez szofera.
Być może... to była jedna z przyczyn, dla której maraton jechało mi się słabo, bo jednak dla niewprawnego kierowcy prowadzenie auta jest męczące. Drugą przyczyną być może było to, że kiepsko spałam, bo moja kochana rodzinka postanowiła mnie obudzić, najpierw o 6 a potem o 7 rano. O 4 rano zaś obudziły mnie ptaki, w końcu to las...
Nogi miałam jak z waty, zwłaszcza na początku. Pierwsze 15 km było okropne.
Ale po kolei. Na zawody przyjeżdżamy o mniej więcej standardowej porze, tuż po 10 rano. Znalezienie miejsca parkingowego bez problemu.
Obowiązkowy kibelek ;) W tej miłej okolicy spotykam Krzyśka i Norberta.
Potem zawijam od razu do mojego sektora (piątego), który jest prawie przy wejściu na stadion. Gdy tak sobie stoję, nagle do sektora pakuje się jakiś wielki gość ;) To Damian. Dziwię się, że startuje z piątki, ale wpadł tylko towarzysko do mnie. Wyjątkowo się nie wyzłośliwia, pewnie zachowuje siły na "po". Potem z boku gdzieś wyskakuje do mnie Aretzky, bezczelnie twierdząc, że nienawidzi mnie za koszulkę. Przygaduję mu, że jak się nie chodzi na treningi WKK to się nie ma koszulki.
Krzysiek ustawia się gdzieś z przodu sektora, mnie nie chce się do niego pchać. Zresztą postanowiłam dzisiaj zastosować nową strategię (w zasadzie to w ogóle jakąś strategię) i nie jechać na maksa od samego początku, żeby rozłożyć siły lepiej na cały dystans. Więc na początku Krzysiek mi trochę ucieka.
Wytęż wzrok:
A jeśli mnie nie znaleźliście na tamtej fotce, to na tej nie powinno być problemu
Krzysiek na początku mi trochę odjechał - na tej fotce to widać. Połowa Krzyśka po prawej, połowa mnie po lewej, pośrodku jakiś obcy biker ;)
Jedzie mi się jakoś kiepsko, waciane nogi. Jak napisałam, widzę w zasadzie dwa powody tego stanu. Lekkie niewyspanie i zmęczenie po prowadzeniu poprzedniego dnia auta. Poza tym organizatorzy zafundowali nam dość mocno pofałdowaną trasę i na początek sporo podjazdów. W dodatku od samego początku nasuwa mnie kolano.
Jednak po niedługiej chwili doganiam Krzyśka i wyprzedzam na jakimś podjeździe. Trochę mu uciekam, jednak cały czas siedzi mi na plecach.
Po kilkunastu kilometrach rozkręcam się ale Krzysiek mnie znowu za jakiś czas przegania. Niedobrze, nie mogę tak łatwo oddać pola. Kolejne kilka kilometrów i znów ja jadę pierwsza. Staram się jak mogę, żeby mnie nie dogonił.
Do pierwszego bufetu wypijam prawie całe picie, a tu zonk... na bufecie nie ma picia w butelkach, tylko kubeczki. Oż fak. Trudno, nie zatrzymuję się żeby uzupełnić picie. Łapię tylko batona i lecę dalej, licząc na to, ze ostatni łyk picia mi uratuje życie w potrzebie do kolejnego bufetu. Wciągam batona od razu, picie zostawiam sobie na kryzysowy moment.
Nie ma bata, na kolejne zawody trzeba zainwestować w camelback.
Od jakiegoś czasu Krzyśka już nie widzę za sobą, gdzieś się zgubił.
Rozglądam się też pilnie za moją rywalką, Dorotą. Ona jedzie z siódmego sektora (o ile jedzie) więc niestety, nie mam jej jak kontrolować, ale przynajmniej mogę pilnować pleców czy nie pojawia się gdzieś w okolicy.
Teraz jedzie mi się lepiej, trasa zaczyna mi wreszcie sprawiać przyjemność. Jest naprawdę ślicznie, jak z pocztówki. Kwiaty, łąki, pola, las. I wszechobecny zapach poziomek oraz... w niektórych miejscach swojska woń nawozu ;) Ptaki śpiewają...
Trasa fajna, urozmaicona, dość mocno pofałdowana ale mało techniczna. Chociaż... pewnie dla niektórych szutry, dziury i niewielkie łachy piachu oraz drobne błotko są techczniczne, dla mnie przestały być techniczne jakiś czas temu. Mało asfaltu.
Przyjemny błotno-trawiasty singielek nad jeziorem
Jedno miejsce tylko psuje miły oku i nosu efekt... rozkładające się na trasie zwłoki jakiegoś biednego zwierzaka. Musimy to miejsce minąć dwukrotnie, na początku i pod koniec trasy.
Na drugim bufecie na szczęście są butelki więc łapię Powera i jeszcze banana. Po wciągnięciu banana momentalnie mam przypływ energii. Nie sądziłam, że to tak może działać. Końcówkę trasy jadę już dość mocno zmęczona ale w niezłym tempie. Odpuszczam sobie tylko dwa miejsca, które przechodzę z buta. Kamienisto-stromo-wąski podjazd, który wyglądał świetnie i pewnie bym go z przyjemnością pokonała gdyby był na początku trasy ale już nie miałam na niego siły, oraz dużą błotnistą kałużę pod sam koniec, gdzie postanowiłam, że skoro całą trasę przejechałam w miarę czysta to nie będę się teraz brudzić.
Na metę wpadam tuż przed Rękawkiem ;) I przed Krzyśkiem, który ma do mnie stratę 37 sekund, uf o włos!
Naprawdę próbowałam ich gonić jeszcze nawet na samym końcu
Meta!
Czułam na plecach oddech Krzyśka przez całą trasę
Po wydyszeniu się, gadamy chwilę z Krzyśkiem i Norbertem oraz Olafem, potem jeszcze spotykam Che, która przez pomyłkę pojechała Mega, ale i tak jest trzecia w swojej kategorii. Objechała mnie o około 20 minut jadąc tempem jak na giga. To jest harpagan... Przy okazji mogę sobie podnieść Speca, ale lekuchny jest...
Che wsadziła mi ze 20 minut
Pod podium jeszcze przychodzi Damian, porobić to, co odłożył na później to znaczy powyzłośliwiać się :) Ale nie pozostaję dłużna.
Dystans według orga 61 km, według licznika 56,5 km
Czas 02:38:41
miejsce open 15/25, K3 3/6
w generalce open awans na 8 miejsce
Uf, całe szczęście, że się nie zatrzymałam na tym bufecie bo Kasia Morończyk z Airbika wpadła na metę tylko 27 sekund po mnie! Dorota była aż na 5 miejscu, włożyłam jej 10 minut. Czyżby jakaś awaria?
Wygląda na to, że moja Ciocia mi przynosi szczęście. Jak kibicowała mi w Olsztynie to też byłam na podium ;) Muszę ją częściej brać na zawody.
Rodzinka wypatruje mnie pilnie
kadencja 78/120
KOW: 8 (1272)
Mazovia MTB Marathon Olsztyn - bez hamulców
Niedziela, 29 maja 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 58.00 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:49 | km/h: | 20.59 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 178178 ( 98%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Co tu dużo gadać, chyba po prostu zacznę od tego...
:D:D:D
W Olsztynie zalogowaliśmy się w sobotę. Mam tu rodzinę więc z noclegiem nie było problemu, a żeby było weselej to miejsce startu prawie pod domem :)
Zjedliśmy obiad u Cioci, pojechaliśmy do Planetarium a późne popołudnie spędziliśmy na "daczy". Na wieczór pojechaliśmy do pustego mieszkania Wujka (który akurat wybył na regaty).
Rano w niedzielę przyszła Ciocia. Zbieramy się i turlamy powoli na start. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie autem bo to naprawdę rzucik berecikiem z antenką.
Po drodze Ciocia opowiada nam o Stadionie Leśnym, gdzie ulokowało się miasteczko maratonowe. Był to niegdyś całkiem aktywny obiekt sportowy, była tu bieżnia i wszystko co trzeba. Teraz jest... łąka. Po stadionie ani śladu, aż trudno uwierzyć!
Na Stadionie atmosfera iście piknikowa, zresztą pogoda ładna i ciepło. Ponad sektorami startowymi na linach zjeżdżają amatorzy parków linowych, popisując się przed rzeszą zgromadzonych rowerzystów.
Zamieniam dwa słowa z Krzyśkiem przez telefon, bo jakoś się minęliśmy. Zapewnia mnie, że Go wyprzedzę ;)
Ustawiam się w swoim sektorze, w szóstce, w wysokiej, mokrej trawie. Przydałyby się kalosze. Sektor dalej stoi Agnieszka, chwilkę gawędzimy. Radzi mi, żeby błotko, które jest tuż po starcie objechać z lewej. Prawdę mówiąc nie wiem, jak to sobie wyobraża, bo w takiej ciżbie trudno jest wybrać sobie ścieżkę...
Start. Agnieszka zostaje jeszcze bo jej sektor startuje dopiero za chwilę.
Najpierw trzeba wyjechać ze Stadionu, z kotlinki, więc jest pod górkę. Faktycznie jest drobne błotko, ale pierwsze sektory je tak uklepały, że nie muszę się martwić, którędy przejechać. Jak się okazuje potem, to chyba jedyne błotko na całej trasie (nie licząc podmokłej łąki start/meta).
Jest dość duży kawałek pod górkę, na rozgrzewkę. Oj, myślę sobie, będzie ciężko...
Ale nie jest tak strasznie. Jedzie mi się całkiem nieźle. Ogólnie to spodziewałam się trudniejszej trasy a okazuje się dość łatwa.
Trasa, choć mocno pofałdowana, jest mało techniczna. Szerokie leśne drogi, szutry, fakt - ciągle pod górkę i z górki - ale żadnych utrudnień. Podjazdy łagodne, niektóre dość długie, ale większość podjeżdżam ze średniej tarczy.
Problemy sprawiają mi - prawie na samym początku - dwie wielkie łachy wilgotnego piachu. Jak zwykle nie starcza mi siły.
Potem już bez większych problemów. Jedzie mi się fajnie, lekko, na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach - nie tylko nie używam hamulców, ale nawet dokręcam! Chyba to pierwszy mój maraton, na którym w ten sposób jadę. Ale skoro usłyszałam ostatnio od Krzyśka, a potem ze dwa dni później od CheEvary że kto hamuje ten przegrywa... ;)
Na zjeździe szeroką szutrówką, gdzieś na 15-tym kilometrze doganiam znajomą sylwetkę. Krzysiek? EeEe?? Niemożliwe. Startował z piątki, więc chyba nie powinno Go tu być. Ale jednak to Krzysiek. Hm... coś się wlecze :) Rzucam mu, jak mnie kiedyś Damian: "Co to, spacerek?", coś tam krzyczy, chyba "A nie mówiłem?", ale szybko zostawiam go w tyle a w duszy gdzieś mi gra chichot zadowolenia. Od razu lepiej mi się jedzie.
Część trasy jadę w jakimś amoku, w ogóle nie pamiętam kawałka trasy. Wiem tylko, że przez jej większość wyprzedzam, wyprzedzam. Jeden jest tylko problem, bo strasznie chce mi się pić. Poprzedniego dnia piłam dużo, ale dzisiaj jest bardzo ciepło, w porównaniu do ostatnich dni. Na szczęście nie jest to wielki problem.
Na pierwszym bufecie łapię tylko batona i chowam go na później. Butelka izotona ze startu starcza mi do drugiego bufetu - tu wymieniam ją na nową. Mniej więcej tutaj też wciągam batona.
Na trzecim bufecie łapie kolejną butelkę i starcza mi picia prawie do mety.
Nawiasem mówiąc, jeden bufet (chyba trzeci, ale może to był drugi... nie wiem już) ciekawie usytuowany, bo tak:
Najpierw duuuży kawał asfaltu, w większości zjazd. Podczepiam się na koło jakiemuś gigowcowi i zapierniczamy w dół. Na jednym łuku trochę za szeroko wyjeżdżam, ale udaje mi się nie wylecieć z trasy, uff! Doganiam gigowca i jeszcze kawałek w dół. A potem trasa odbija ostro w prawo z asfaltu w kawałeczek szutrówki i nagle stromy podjazd po bruku i w dodatku na zakręcie... i tam właśnie przyczaił się bufet! No, nieźle... ledwo udało mi się złapać tę butelkę Powerade, a potem jeszcze dokończyć podjazd, trzymając ją trzema palcami prawej dłoni a pozostałymi palcami trzymając kierownicę i operując manetką... normalnie cyrkowa sztuczka :)
Po około 40 kilometrach czuję się już zmęczona, nie powiem. Podjazdy na coraz lżejszych przełożeniach, na szutrach i asfalcie też już nie tak chyżo. Jeden fajny podjazd odpuszczam sobie. Był do podjechania, fajny, techniczny (chyba jedyny techniczny podjazd na trasie), mocno korzenisty, niezbyt łagodny i stosunkowo długi, ale do podjechania. Jednak akurat wtedy dopadła mnie słabość psychiczna i wtuptałam na górę z rowerem na ramieniu.
Pokonał mnie jeszcze jeden podjazd, a właściwie jego część. Podobny trochę do jednego podjazdu w Chorzelach, ale łagodniejszy trochę. Próbuję go podjechać. Udaje się gdzieś do 2/3 ale potem wymiękam, siły nie starcza. Jakiś rowerzysta człapiący obok rzuca: "Wow, nieźle, respect!". Fakt, sama też jestem zadowolona, że aż tyle tego udało mi się wjechać, mimo zmęczenia.
Przez całą trasę widzę te same koszulki, chyba jadę w jakiejś grupie równej. Czasem oni z przodu, czasem ja. Zwłaszcza ścigam się z jedną dziewczyną ale okazuje się, że ona skręca na giga.
Gdzieś na asfaltowo-szutrowym kawałku siadam na kole jakiemuś całkiem nieźle jadącemu gościowi. Przez jakiś czas mnie ciągnie, więc daję zmianę. Chyba jednak za szybką tę zmianę dałam bo po chwili odpadł. Z jednej strony to mile połechtało moje ego. Z drugiej, szkoda bo przydałby się ktoś do jechania na zmiany :)
Końcówka chyba najfajniejsza, bardziej singletrackowa, trochę więcej korzeni i techniczne sigletrackowe zjazdy. Przy końcowym zjeździe na stadion stoją ludzie i krzyczą "Ostrożnie, bo zjazd trudny, ostrożnie, powoli!". No to trochę się spietrałam... ale patrzę... eee...? Gdzie ten trudny zjazd? Rety, trudniejsze zjazdy to zaliczam na treningach WKK. Ten tutaj to pikuś. Fakt, singletrackowy, stosunkowo piaszczysty i z progami. No i co z tego...?
Zjechanie z niego sprawiło mi jedynie przyjemność :)
Wjeżdżam wreszcie na stadion, a tam Marek i Ciocia drą się jak opętani i dopingują!
Ale tu akurat muszę uważać bo jest podmokło, mokra, śliska trawa i ostry zakręt o 180 stopni. Pokonuję go spokojnie bo nikogo za mną nie ma, nie ma z kim się ścigać na mecie. Trasa była, jak widać, dość selektywna.
Mam jakiś obłędny czas, Garmin pokazuje 02:49, nawet jeśli to tylko 58 km (a nie 61 jak widniało na bramce startowej ani 64 jak org podaje teraz na stronie), to i tak jest mega wypas!
Na mecie zatrzymuję Garmina
Stoimy chwilę z Markiem i Ciocią, Marek przyniósł izotona, pomarańcze i ciasto. Pierwszy raz chyba nie mam ochoty na ciasto, jestem zbułowana na maksa.
Niedługo widzę na mecie Krzyśka. Macham. Przyjechał jakieś 5 minut po mnie. Upiaszczony strasznie. Zaczepił rogiem od kierownicy o jakieś drzewo i się wysypał na zjeździe. Uf, dobrze, że się nic nie stało poważnego. Zaraz też podchodzą do nas Krzyśka rodzice, z którymi przyjechał.
Krzysiek wpada na pomysł, że można zobaczyć wyniki w biurze zawodów, no to idziemy.
I tu, nieskromnie powiem, że kurna spodziewałam się dzisiaj trzeciego miejsca. Naprawdę. Nie wiem dlaczego i skąd, ale podświadomie wiedziałam, że ono będzie. Nie stresowałam się dzisiejszymi zawodami prawie w ogóle (przed każdymi poprzednimi w tym roku miałam niezłego nerwa). I wiedziałam, że wyprzedzę Krzyśka. Po prostu tak i już.
Heh.
No dobra, to do rzeczy:
02:49:01
open 12/29
K3 3/9
Skoczyłam w generalce na poz. 9 a w K3 na 1 :D:D
Edit 10.06.2011
O, załapałam się na filmik, ale czad :D
<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs"> <embed src="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>mniej więcej w 6:40 minucie :)
kadencja 75/115
KOW: 8 (1352)
:D:D:D
W Olsztynie zalogowaliśmy się w sobotę. Mam tu rodzinę więc z noclegiem nie było problemu, a żeby było weselej to miejsce startu prawie pod domem :)
Zjedliśmy obiad u Cioci, pojechaliśmy do Planetarium a późne popołudnie spędziliśmy na "daczy". Na wieczór pojechaliśmy do pustego mieszkania Wujka (który akurat wybył na regaty).
Rano w niedzielę przyszła Ciocia. Zbieramy się i turlamy powoli na start. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie autem bo to naprawdę rzucik berecikiem z antenką.
Po drodze Ciocia opowiada nam o Stadionie Leśnym, gdzie ulokowało się miasteczko maratonowe. Był to niegdyś całkiem aktywny obiekt sportowy, była tu bieżnia i wszystko co trzeba. Teraz jest... łąka. Po stadionie ani śladu, aż trudno uwierzyć!
Na Stadionie atmosfera iście piknikowa, zresztą pogoda ładna i ciepło. Ponad sektorami startowymi na linach zjeżdżają amatorzy parków linowych, popisując się przed rzeszą zgromadzonych rowerzystów.
Zamieniam dwa słowa z Krzyśkiem przez telefon, bo jakoś się minęliśmy. Zapewnia mnie, że Go wyprzedzę ;)
Ustawiam się w swoim sektorze, w szóstce, w wysokiej, mokrej trawie. Przydałyby się kalosze. Sektor dalej stoi Agnieszka, chwilkę gawędzimy. Radzi mi, żeby błotko, które jest tuż po starcie objechać z lewej. Prawdę mówiąc nie wiem, jak to sobie wyobraża, bo w takiej ciżbie trudno jest wybrać sobie ścieżkę...
Start. Agnieszka zostaje jeszcze bo jej sektor startuje dopiero za chwilę.
Najpierw trzeba wyjechać ze Stadionu, z kotlinki, więc jest pod górkę. Faktycznie jest drobne błotko, ale pierwsze sektory je tak uklepały, że nie muszę się martwić, którędy przejechać. Jak się okazuje potem, to chyba jedyne błotko na całej trasie (nie licząc podmokłej łąki start/meta).
Jest dość duży kawałek pod górkę, na rozgrzewkę. Oj, myślę sobie, będzie ciężko...
Ale nie jest tak strasznie. Jedzie mi się całkiem nieźle. Ogólnie to spodziewałam się trudniejszej trasy a okazuje się dość łatwa.
Trasa, choć mocno pofałdowana, jest mało techniczna. Szerokie leśne drogi, szutry, fakt - ciągle pod górkę i z górki - ale żadnych utrudnień. Podjazdy łagodne, niektóre dość długie, ale większość podjeżdżam ze średniej tarczy.
Problemy sprawiają mi - prawie na samym początku - dwie wielkie łachy wilgotnego piachu. Jak zwykle nie starcza mi siły.
Potem już bez większych problemów. Jedzie mi się fajnie, lekko, na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach - nie tylko nie używam hamulców, ale nawet dokręcam! Chyba to pierwszy mój maraton, na którym w ten sposób jadę. Ale skoro usłyszałam ostatnio od Krzyśka, a potem ze dwa dni później od CheEvary że kto hamuje ten przegrywa... ;)
Na zjeździe szeroką szutrówką, gdzieś na 15-tym kilometrze doganiam znajomą sylwetkę. Krzysiek? EeEe?? Niemożliwe. Startował z piątki, więc chyba nie powinno Go tu być. Ale jednak to Krzysiek. Hm... coś się wlecze :) Rzucam mu, jak mnie kiedyś Damian: "Co to, spacerek?", coś tam krzyczy, chyba "A nie mówiłem?", ale szybko zostawiam go w tyle a w duszy gdzieś mi gra chichot zadowolenia. Od razu lepiej mi się jedzie.
Część trasy jadę w jakimś amoku, w ogóle nie pamiętam kawałka trasy. Wiem tylko, że przez jej większość wyprzedzam, wyprzedzam. Jeden jest tylko problem, bo strasznie chce mi się pić. Poprzedniego dnia piłam dużo, ale dzisiaj jest bardzo ciepło, w porównaniu do ostatnich dni. Na szczęście nie jest to wielki problem.
Na pierwszym bufecie łapię tylko batona i chowam go na później. Butelka izotona ze startu starcza mi do drugiego bufetu - tu wymieniam ją na nową. Mniej więcej tutaj też wciągam batona.
Na trzecim bufecie łapie kolejną butelkę i starcza mi picia prawie do mety.
Nawiasem mówiąc, jeden bufet (chyba trzeci, ale może to był drugi... nie wiem już) ciekawie usytuowany, bo tak:
Najpierw duuuży kawał asfaltu, w większości zjazd. Podczepiam się na koło jakiemuś gigowcowi i zapierniczamy w dół. Na jednym łuku trochę za szeroko wyjeżdżam, ale udaje mi się nie wylecieć z trasy, uff! Doganiam gigowca i jeszcze kawałek w dół. A potem trasa odbija ostro w prawo z asfaltu w kawałeczek szutrówki i nagle stromy podjazd po bruku i w dodatku na zakręcie... i tam właśnie przyczaił się bufet! No, nieźle... ledwo udało mi się złapać tę butelkę Powerade, a potem jeszcze dokończyć podjazd, trzymając ją trzema palcami prawej dłoni a pozostałymi palcami trzymając kierownicę i operując manetką... normalnie cyrkowa sztuczka :)
Po około 40 kilometrach czuję się już zmęczona, nie powiem. Podjazdy na coraz lżejszych przełożeniach, na szutrach i asfalcie też już nie tak chyżo. Jeden fajny podjazd odpuszczam sobie. Był do podjechania, fajny, techniczny (chyba jedyny techniczny podjazd na trasie), mocno korzenisty, niezbyt łagodny i stosunkowo długi, ale do podjechania. Jednak akurat wtedy dopadła mnie słabość psychiczna i wtuptałam na górę z rowerem na ramieniu.
Pokonał mnie jeszcze jeden podjazd, a właściwie jego część. Podobny trochę do jednego podjazdu w Chorzelach, ale łagodniejszy trochę. Próbuję go podjechać. Udaje się gdzieś do 2/3 ale potem wymiękam, siły nie starcza. Jakiś rowerzysta człapiący obok rzuca: "Wow, nieźle, respect!". Fakt, sama też jestem zadowolona, że aż tyle tego udało mi się wjechać, mimo zmęczenia.
Przez całą trasę widzę te same koszulki, chyba jadę w jakiejś grupie równej. Czasem oni z przodu, czasem ja. Zwłaszcza ścigam się z jedną dziewczyną ale okazuje się, że ona skręca na giga.
Gdzieś na asfaltowo-szutrowym kawałku siadam na kole jakiemuś całkiem nieźle jadącemu gościowi. Przez jakiś czas mnie ciągnie, więc daję zmianę. Chyba jednak za szybką tę zmianę dałam bo po chwili odpadł. Z jednej strony to mile połechtało moje ego. Z drugiej, szkoda bo przydałby się ktoś do jechania na zmiany :)
Końcówka chyba najfajniejsza, bardziej singletrackowa, trochę więcej korzeni i techniczne sigletrackowe zjazdy. Przy końcowym zjeździe na stadion stoją ludzie i krzyczą "Ostrożnie, bo zjazd trudny, ostrożnie, powoli!". No to trochę się spietrałam... ale patrzę... eee...? Gdzie ten trudny zjazd? Rety, trudniejsze zjazdy to zaliczam na treningach WKK. Ten tutaj to pikuś. Fakt, singletrackowy, stosunkowo piaszczysty i z progami. No i co z tego...?
Zjechanie z niego sprawiło mi jedynie przyjemność :)
Wjeżdżam wreszcie na stadion, a tam Marek i Ciocia drą się jak opętani i dopingują!
Ale tu akurat muszę uważać bo jest podmokło, mokra, śliska trawa i ostry zakręt o 180 stopni. Pokonuję go spokojnie bo nikogo za mną nie ma, nie ma z kim się ścigać na mecie. Trasa była, jak widać, dość selektywna.
Mam jakiś obłędny czas, Garmin pokazuje 02:49, nawet jeśli to tylko 58 km (a nie 61 jak widniało na bramce startowej ani 64 jak org podaje teraz na stronie), to i tak jest mega wypas!
Na mecie zatrzymuję Garmina
Stoimy chwilę z Markiem i Ciocią, Marek przyniósł izotona, pomarańcze i ciasto. Pierwszy raz chyba nie mam ochoty na ciasto, jestem zbułowana na maksa.
Niedługo widzę na mecie Krzyśka. Macham. Przyjechał jakieś 5 minut po mnie. Upiaszczony strasznie. Zaczepił rogiem od kierownicy o jakieś drzewo i się wysypał na zjeździe. Uf, dobrze, że się nic nie stało poważnego. Zaraz też podchodzą do nas Krzyśka rodzice, z którymi przyjechał.
Krzysiek wpada na pomysł, że można zobaczyć wyniki w biurze zawodów, no to idziemy.
I tu, nieskromnie powiem, że kurna spodziewałam się dzisiaj trzeciego miejsca. Naprawdę. Nie wiem dlaczego i skąd, ale podświadomie wiedziałam, że ono będzie. Nie stresowałam się dzisiejszymi zawodami prawie w ogóle (przed każdymi poprzednimi w tym roku miałam niezłego nerwa). I wiedziałam, że wyprzedzę Krzyśka. Po prostu tak i już.
Heh.
No dobra, to do rzeczy:
02:49:01
open 12/29
K3 3/9
Skoczyłam w generalce na poz. 9 a w K3 na 1 :D:D
Edit 10.06.2011
O, załapałam się na filmik, ale czad :D
<object width="425" height="350"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs"> <embed src="http://www.youtube.com/v/5EqOZz8XCEs" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="425" height="350"></embed></object><br>mniej więcej w 6:40 minucie :)
kadencja 75/115
KOW: 8 (1352)
trochę spontan a trochę trening
Środa, 18 maja 2011 Kategoria ze zdjęciami, >50 km, trening, wycieczki i inne spontany
Km: | 52.38 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:25 | km/h: | 21.67 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 169169 ( 93%) | HRavg | 132( 73%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj w planie dłuuuuugi trening z narastającym tempem. Postanowiłam zatem wrócić do domu szerokim objazdem. Trochę pokręciłam się spokojnie po standardowych okolicach tzn. Pl. Trzech Krzyży, Agrykola, Al. Ujazdowskie a potem odbiłam z Wilanowskiej w stronę Siekierek. Wał Zawadowski to fajny, dość długi jak na Warszawę, asfalt bez przeszkadzajek (około 7 km) i tam zrobiłam końcówkę treningu, z dwiema zawrotkami. Wróciłam przez okoliczne wioski.
A to Polska właśnie
Komarowe uroczysko
Widziałam po drodze bażanta. Całkiem nawet blisko. Jednak zanim do mojego mózgu dotarło, żeby mu cyknać fotkę, moje nogi popedałowały już całkiem daleko. Jak wróciłam, to bażant już zniknął w krzaczorach a Pani Bażantowa znikała w krzaczorach obok.
Więc zrobiłam tylko fotkę roweru. Bez bażantów ale za to z drzewem.
Tymczasem stuknęło mi 2000 kaemów w tym roku.
KOW: 4
obciążenie: 580
kadencja 83/111
A to Polska właśnie
Komarowe uroczysko
Widziałam po drodze bażanta. Całkiem nawet blisko. Jednak zanim do mojego mózgu dotarło, żeby mu cyknać fotkę, moje nogi popedałowały już całkiem daleko. Jak wróciłam, to bażant już zniknął w krzaczorach a Pani Bażantowa znikała w krzaczorach obok.
Więc zrobiłam tylko fotkę roweru. Bez bażantów ale za to z drzewem.
Tymczasem stuknęło mi 2000 kaemów w tym roku.
KOW: 4
obciążenie: 580
kadencja 83/111
Mazovia MTB Marathon Sierpc - nudno i potwornie zimno
Wtorek, 3 maja 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 45.00 | Czas: | 02:47 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 172172 ( 95%) | HRavg | 158( 87%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
No ja pierniczę... W zasadzie tylko to mi się nasuwa po dzisiejszych zawodach.
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.
... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.
... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336