Wpisy archiwalne w kategorii
>50 km
Dystans całkowity: | 11313.88 km (w terenie 1283.00 km; 11.34%) |
Czas w ruchu: | 502:53 |
Średnia prędkość: | 22.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.31 km/h |
Suma podjazdów: | 1632 m |
Maks. tętno maksymalne: | 186 (103 %) |
Maks. tętno średnie: | 167 (94 %) |
Suma kalorii: | 16999 kcal |
Liczba aktywności: | 191 |
Średnio na aktywność: | 59.23 km i 2h 37m |
Więcej statystyk |
treningowycieczka
Wtorek, 1 maja 2012 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany
Km: | 59.49 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:15 | km/h: | 18.30 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 148148 ( 82%) | HRavg | 118( 65%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: b'twin Triban 3 (sprzedany) | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj padło ze strony Krzyśka sakramentalne "Kręcimy coś jutro?". Jasne, coś można skręcić ;)
Najpierw jednak musiałam "odwalić" trening. Dzisiaj na tapecie podjazdy. Nie chciało mi się jechać na Agrykolę, bo to wydłużyłoby trening i opóźniło przejażdżkę z Krzyśkiem i Markiem więc postanowiłam zaryzykować ul. Orszady. Jeżdżą tam co prawda auta ale tylko w jedną stronę (pod górę i z reguły wolniej niż rower bo jest dużo hopek) więc nie powinno to sprawiać problemu.
Faktycznie, problemu nie było. Cały trening bez przeszkadzajek. Tzn. trochę przeszkadzały hopki bo niektóre z nich są agresywne i rzucają się na rowerzystę zasuwającego 30 km/h ale jakoś to przeżyłam. Triban też. Chyba.
Pod koniec treningu zadzwoniłam do chłopaków, że kończę i żeby się zbierali :)
Trochę musiałam na nich poczekać bo Marek jeszcze spał, gdy dzwoniłam a Krzysiek musiał się po coś wrócić do chaty, ale w efekcie wyjechaliśmy coś po 11tej.
Trasa szosowa, przez Okrzeszyn, Konstancin, Bielawę i takie tam. Fajnie się jechało. W jednym miejscu postanowiłam spróbować ile wykręcę na płaskim i wyszło 49,26 (na stojąco) ale ogólnie wycieczka dość spokojna. Upał nie dawał się zbytnio we znaki podczas jazdy - tylko gdy się na chwilę zatrzymywałam to pot mnie oblewał.
rozgrzewka
podjazdy 200 m x 20
sprinty zakończone podjazdem (400 m + 100 m) x4
wycieczka
kadencja 64/109
Najpierw jednak musiałam "odwalić" trening. Dzisiaj na tapecie podjazdy. Nie chciało mi się jechać na Agrykolę, bo to wydłużyłoby trening i opóźniło przejażdżkę z Krzyśkiem i Markiem więc postanowiłam zaryzykować ul. Orszady. Jeżdżą tam co prawda auta ale tylko w jedną stronę (pod górę i z reguły wolniej niż rower bo jest dużo hopek) więc nie powinno to sprawiać problemu.
Faktycznie, problemu nie było. Cały trening bez przeszkadzajek. Tzn. trochę przeszkadzały hopki bo niektóre z nich są agresywne i rzucają się na rowerzystę zasuwającego 30 km/h ale jakoś to przeżyłam. Triban też. Chyba.
Pod koniec treningu zadzwoniłam do chłopaków, że kończę i żeby się zbierali :)
Trochę musiałam na nich poczekać bo Marek jeszcze spał, gdy dzwoniłam a Krzysiek musiał się po coś wrócić do chaty, ale w efekcie wyjechaliśmy coś po 11tej.
Trasa szosowa, przez Okrzeszyn, Konstancin, Bielawę i takie tam. Fajnie się jechało. W jednym miejscu postanowiłam spróbować ile wykręcę na płaskim i wyszło 49,26 (na stojąco) ale ogólnie wycieczka dość spokojna. Upał nie dawał się zbytnio we znaki podczas jazdy - tylko gdy się na chwilę zatrzymywałam to pot mnie oblewał.
rozgrzewka
podjazdy 200 m x 20
sprinty zakończone podjazdem (400 m + 100 m) x4
wycieczka
kadencja 64/109
pod górę i pod wiatr, czyli jak zwykle do Siedlec
Sobota, 28 kwietnia 2012 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany
Km: | 93.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:56 | km/h: | 23.84 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 160160 ( 88%) | HRavg | 140( 77%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: b'twin Triban 3 (sprzedany) | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pierwotny plan zakładał, że jedziemy z Markiem do Siedlec rowerami. Jednak mocny wiatr zniechęcił Marka do jazdy, więc pojechałam sama, a Marek autem. Pogoda była tak piękna, że aż żal byłoby gotować się w aucie, w korku.
Jadąc jeszcze przez Warszawę, na bieżąco relacjonowałam Markowi zakorkowanie trasy. W rezultacie pojechał jakimiś okropnymi objazdami :)
Trasa do Siedlec, tradycyjnie już - pod górę i pod wiatr :) Jednak jechało mi się bardzo dobrze. W drodze jeszcze zrobiłam zadany trening. Dwie rzeczy mi przeszkadzały podczas jazdy.
Pierwsza to rękawiczki. Teraz już wiem, czemu sporo szosowców jeździ bez rękawiczek. Otóż materiał rękawiczek w dolnym chwycie mocno napina się między palcami i o ile przy niezbyt długiej wycieczce nie jest to jakieś super uciążliwe, o tyle przy długiej trasie - już tak. Ale temu można było prosto zaradzić - zdjęciem rękawiczek.
Z drugą rzeczą gorzej. Moje obecne buty uciskają mnie. Uciskały mnie od samego początku, ale sądziłam że po kilku mokrych maratonach i kilku praniach się rozczłapią i przestaną. Niestety, tak się nie stało. Tu podobnie, przy krótkiej jeździe nie jest to problem ale przy długiej robi się tak uciążliwe, że aż przeszkadza jechać. I tu nie pomogło nawet wyjęcie dodatkowej wkładki, którą noszę po BGFit. Nic, tylko trzeba zainwestować w buty... :(
Gdy dotarłam na miejsce, Marka jeszcze nie było. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, bo widziałam jakie korki są po drodze. Zresztą po drodze zajrzał jeszcze do warsztatu samochodowego więc tak naprawdę był wcześniej ode mnie - ale niewiele :)
Spiekłam sobie prawą stronę ciała - ramię, udo, policzek i ucho oraz wewnętrzną stronę lewego ramienia ;) Bo cała trasa do Siedlec przebiega na wschód i słońce ma się po prawej.
Dotarcie na miejsce zajęło mi niecałe 4h :D:D
A na miejscu czekały na mnie placki ziemniaczane :):)
1h rozgrzewka
30 min szybciej
30 min wolniej
30 min szybciej
reszta trasy :)
kadencja 82/110
Jadąc jeszcze przez Warszawę, na bieżąco relacjonowałam Markowi zakorkowanie trasy. W rezultacie pojechał jakimiś okropnymi objazdami :)
Trasa do Siedlec, tradycyjnie już - pod górę i pod wiatr :) Jednak jechało mi się bardzo dobrze. W drodze jeszcze zrobiłam zadany trening. Dwie rzeczy mi przeszkadzały podczas jazdy.
Pierwsza to rękawiczki. Teraz już wiem, czemu sporo szosowców jeździ bez rękawiczek. Otóż materiał rękawiczek w dolnym chwycie mocno napina się między palcami i o ile przy niezbyt długiej wycieczce nie jest to jakieś super uciążliwe, o tyle przy długiej trasie - już tak. Ale temu można było prosto zaradzić - zdjęciem rękawiczek.
Z drugą rzeczą gorzej. Moje obecne buty uciskają mnie. Uciskały mnie od samego początku, ale sądziłam że po kilku mokrych maratonach i kilku praniach się rozczłapią i przestaną. Niestety, tak się nie stało. Tu podobnie, przy krótkiej jeździe nie jest to problem ale przy długiej robi się tak uciążliwe, że aż przeszkadza jechać. I tu nie pomogło nawet wyjęcie dodatkowej wkładki, którą noszę po BGFit. Nic, tylko trzeba zainwestować w buty... :(
Gdy dotarłam na miejsce, Marka jeszcze nie było. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, bo widziałam jakie korki są po drodze. Zresztą po drodze zajrzał jeszcze do warsztatu samochodowego więc tak naprawdę był wcześniej ode mnie - ale niewiele :)
Spiekłam sobie prawą stronę ciała - ramię, udo, policzek i ucho oraz wewnętrzną stronę lewego ramienia ;) Bo cała trasa do Siedlec przebiega na wschód i słońce ma się po prawej.
Dotarcie na miejsce zajęło mi niecałe 4h :D:D
A na miejscu czekały na mnie placki ziemniaczane :):)
1h rozgrzewka
30 min szybciej
30 min wolniej
30 min szybciej
reszta trasy :)
kadencja 82/110
nadrabiam zaległości (niechcący)
Wtorek, 24 kwietnia 2012 Kategoria >50 km, dojazdy, trening
Km: | 58.53 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 21.54 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 164164 ( 91%) | HRavg | 132( 73%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: b'twin Triban 3 (sprzedany) | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj powrót trochę później niż zwykle bo po pracy miałam godzinne posiedzenie u stomatologa :) Gdyby nie to, cały trening udałoby mi się zrobić w słonecznej pogodzie. A tak, jadąc w stronę Powsina, jechałam w stronę wielkiej, czarnej chmury. Na Przyczółkowej byłam już całkiem w tej chmurze i zaczynało kropić. Doszłam zatem do wniosku, że nie ma co czekać, aż lunie i zrobiłam w tył zwrot - koło Św. Opaczności - do domu.
W połowie drogi uznałam, że chmura chyba przeszła bokiem więc postanowiłam jednak wykonać plan A, czyli dojazd na pętlę okrzeszyńską i trening.
Oczywiście, gdy tylko znalazłam się znów na Przyczółkowej, zaczęło padać. Deszcz na chwilę nawet zamienił się w grad, ale na szczęście nie trwało to długo - w zasadzie nie zdążyłam zmoknąć. Zdążyłam za to zmarznąć, bo wiatr się bardzo wzmógł. Nie chciało mi się zatrzymywać i zakładać drugiej warstwy więc zacisnęłam zęby - podczas właściwej części treningu i tak się rozgrzeję.
Faktycznie, rozgrzałam się. Wiatr bardzo mi w tym pomagał gdyż prawie wszędzie był wmordewind. W zasadzie tylko na odcinku od wału do skrzyżowania koło sklepu w Okrzeszynie był wiatr w plecy. Na pozostałej części pętli wiatr naprawdę pomagał się rozgrzać. I zmęczyć.
Za to powrót do domu to była sama przyjemność, prawie cała trasa z wiatrem. Huzia! :)
Po powrocie do domu na liczniku widniała całkiem pokaźna sumka kilosów. Z całego dnia uzbierało się prawie 70. Dychę sobie niecący dołożyłam tym deszczowym niezdecydowaniem ;)
rozgrzewka (trochę przydługa)
7 min w narastającym tempie x 1 min x 6
rozjazd
kadencja 73/119
W połowie drogi uznałam, że chmura chyba przeszła bokiem więc postanowiłam jednak wykonać plan A, czyli dojazd na pętlę okrzeszyńską i trening.
Oczywiście, gdy tylko znalazłam się znów na Przyczółkowej, zaczęło padać. Deszcz na chwilę nawet zamienił się w grad, ale na szczęście nie trwało to długo - w zasadzie nie zdążyłam zmoknąć. Zdążyłam za to zmarznąć, bo wiatr się bardzo wzmógł. Nie chciało mi się zatrzymywać i zakładać drugiej warstwy więc zacisnęłam zęby - podczas właściwej części treningu i tak się rozgrzeję.
Faktycznie, rozgrzałam się. Wiatr bardzo mi w tym pomagał gdyż prawie wszędzie był wmordewind. W zasadzie tylko na odcinku od wału do skrzyżowania koło sklepu w Okrzeszynie był wiatr w plecy. Na pozostałej części pętli wiatr naprawdę pomagał się rozgrzać. I zmęczyć.
Za to powrót do domu to była sama przyjemność, prawie cała trasa z wiatrem. Huzia! :)
Po powrocie do domu na liczniku widniała całkiem pokaźna sumka kilosów. Z całego dnia uzbierało się prawie 70. Dychę sobie niecący dołożyłam tym deszczowym niezdecydowaniem ;)
rozgrzewka (trochę przydługa)
7 min w narastającym tempie x 1 min x 6
rozjazd
kadencja 73/119
Merida Mazovia MTB Chorzele - zabójcza rywalizacja
Niedziela, 22 kwietnia 2012 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 54.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:44 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 173173 ( 96%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie wiem czemu, ale dzisiaj denerwuję się bardziej niż przed poprzednimi dwoma edycjami Mazovii. Może dlatego, że dojazd do Chorzel zajmuje więcej czasu i człowiek ma więcej czasu żeby myśleć o tym? A może dlatego, że pogoda jest piękna i zapowiadają się fajne warunki do jazdy. Przy złej aurze można zły wynik zwalić na pogodę. Przy dobrej, nie.
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
czasem to dobrze, jak cię ktoś wyciągnie
Wtorek, 1 listopada 2011 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, >50 km
Km: | 60.85 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:13 | km/h: | 18.92 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 170170 ( 94%) | HRavg | 123( 68%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam dzisiaj robić trening biegowy, a 60-ciokilometrowy trening rowerowy jutro. Ale Krzysiek tak długo męczył aż wymęczył. Więc zamieniłam treningi miejscami. W sumie dobrze się stało bo dzięki temu trening rowerowy odbył się przy świetle dziennym, do biegania nie jest ono niezbędne.
W planie było 40-60 km spokojnej jazdy, w tym co około 20 minut 2minutowe odcinki na wysokim tętnie z jazdą na stojąco pod koniec.
Wyszło 60 km z okładem, z czego przyspieszenia robiłam chyba przez 50 km. Potem już nie było warunków.
Trasa na Wilanów i Przyczółkową, potem odbiliśmy na boczne podwilanowskie wioski, dalej dojechaliśmy do Wisły. Wzdłuż wału dojechaliśmy do Trasy Siekierkowskiej i stamtąd znów Przyczółkową, przez Lasek Kabacki do domu. Gdy dojechaliśmy do Lasku to się już ściemniało i jazda singlem ze zdychającą lampką nie należała do przyjemnych.
kadencja 72/110
KOW: 4 (772)
#
W planie było 40-60 km spokojnej jazdy, w tym co około 20 minut 2minutowe odcinki na wysokim tętnie z jazdą na stojąco pod koniec.
Wyszło 60 km z okładem, z czego przyspieszenia robiłam chyba przez 50 km. Potem już nie było warunków.
Trasa na Wilanów i Przyczółkową, potem odbiliśmy na boczne podwilanowskie wioski, dalej dojechaliśmy do Wisły. Wzdłuż wału dojechaliśmy do Trasy Siekierkowskiej i stamtąd znów Przyczółkową, przez Lasek Kabacki do domu. Gdy dojechaliśmy do Lasku to się już ściemniało i jazda singlem ze zdychającą lampką nie należała do przyjemnych.
kadencja 72/110
KOW: 4 (772)
#
pokrętka z Krzyśkiem + WKK
Niedziela, 30 października 2011 Kategoria trening, >50 km
Km: | 50.61 | Km teren: | 42.00 | Czas: | 03:13 | km/h: | 15.73 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 169169 ( 93%) | HRavg | 135( 75%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Krzysiek zaesemesował, czy nie chcę się wcześniej ustawić przed WKK no to się ustawiliśmy. Przed WKK ciut ponad godzinka kręcenia po Lasku Kabackim. Zrobiliśmy prawie cały singielek brzegowy.
Potem WKK, trening ze zwróceniem uwagi na technikę jazdy w ostrych zakrętach na zjeździe lub podjeździe.
WKK: 28,51 km, 2h
KOW z całości: 6 (1158)
kadencja 75/144
Potem WKK, trening ze zwróceniem uwagi na technikę jazdy w ostrych zakrętach na zjeździe lub podjeździe.
WKK: 28,51 km, 2h
KOW z całości: 6 (1158)
kadencja 75/144
Mazovia MTB Marathon Toruń - szatan!
Sobota, 24 września 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 54.00 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:27 | km/h: | 22.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 170170 ( 94%) | HRavg | 160( 88%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pobudka o jakiejś barbarzyńskiej porze: 4:45. Ledwo oczy otwieram, ale trzeba się szybko ogarnąć jak mamy o 6 wyjechać.
Wyjeżdżamy z delikatną obsuwą bo zapominamy kubka z kawą dla Kierowcy i się trzeba wrócić spod bloku.
Dojazd kompletnie bezproblemowy, mamy mimo wszystko sporo zapasu. Motoarenę znajdujemy bez problemu bo jest oznaczona w naszym GPS. Chociaż po samym Toruniu jedziemy dość powoli bo wszędzie są remonty.
Już z zewnątrz wygląda interesująco (źródło: Wikipedia)
Przy Motoarenie piękny, duży parking. Dla wszystkich jest miejsce. W ogóle to po wyjściu z auta okazuje się, że to nie parking tylko tor, chyba do kartingu.
Niedaleko nas parkuje również Ela ze swoim towarzystwem, tylko sobie machamy idąc już na stadion. Nie bardzo widać kogoś więcej ze znajomych. Jest zimno. Ubieram się w bluzę i biorę długie rękawiczki ale krótkie rzeczy też mam bo start dopiero za godzinę więc może się jeszcze zrobić ciepło.
W środku też jest ciekawie
Powierzchnia toru do żużlu jest bardzo szeroka więc i sektory są szerokie. Bikerzy ustawiają się na całą szerokość, wzdłuż taśm ograniczających więc wrażenie jest takie jakby frekwencja nie była zbyt oszałamiająca.
Robi się już sporo cieplej więc po pozbyciu się bluzy i długich rękawiczek, lokuję się w piątym sektorze.Krzyśka jeszcze nie ma. Zastanawiam się, czy w ogóle się pojawi po wtorkowym locie. Jednak jest. Dość późno, jak na niego, ale jest. W doskonałym nastroju, chociaż poobijany.
W blokach startowych
Ja jakoś dzisiaj nie jestem zbyt rozmowna, staram się skupić. Teoretycznie mogę się już nie ścigać bo moja pozycja już się nie zmieni. Ale, także teoretycznie, mam szansę wskoczyć do 4 sektora co uznałabym za mega osiągnięcie i ukoronowanie sezonu. Jednak prawdę mówiąc rozważam to czysto teoretycznie bo musiałabym pojechać jak szatan żeby zdobyć tak dużo punktów.
Orientuję się w pewnym momencie, że stoję w złym miejscu. Po wewnętrznej stronie toru, podczas gdy wyjazd z obiektu stanowi ostry zakręt w prawo i w dodatku jest tam nagłe zwężenie (brama startowa). Więc przy wyjeździe mogę utknąć po zewnętrznej stronie zakrętu przyblokowana przez innych. Dlatego w miarę startowania pierwszych sektorów i powolnego przesuwania się naszego sektora do przodu, staram się wymanewrować bardziej na środek.
Wreszcie start, udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu. Potem sprint rampą w lewo i prawie od razu wjazd na polną drogę. I zonk bo znowu daje znać mój wstręt do zapoznania się przed startem choćby z fragmentem trasy. Wielka piaskownica, w której cały peleton gromadnie utyka. Blokują mnie z różnych stron więc w końcu też grzęznę i przeprowadzam rower po piachu. Oczywiście Krzysiek mi ucieka i ginie mi z oczu w tłumie cyklistów. Postanawiam sobie, że więcej dzisiaj w piachu nie utknę.
Udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu
Pierwsze kilometry jedzie mi się ciężko. Tym bardziej, że Krzysiek mi umknął. Zła jestem na siebie. Ale powoli się rozkręcam. Około ósmego kilometra niespodziewanie doganiam Krzyśka. Chyba mu się ciężko jedzie przez tę kontuzję. Sugeruję mu, żeby pojechał Fita, ale nie, woli się jednak skatować na Mega. Chwilkę rozmawiamy ale potem postanawiam mu odjechać.
Od tej chwili zdecydowanie lepiej mi się jedzie. Ciekawe, że to, czy się jest przed czy za jakąś osobą ma tak ogromny wpływ na morale.
Jadę rozluźniona bo tak naprawdę nie walczę dzisiaj o wynik. Być może też dlatego od momentu wyprzedzenia Krzyśka tak dobrze mi się jedzie. Doganiam czołówkę sektora, która uciekła mi razem z Krzyśkiem na początkowym odcinku i powoli wyprzedzam pojedyncze osoby. Noga jest dzisiaj mocna, zwłaszcza na podjazdach - tam wyprzedzam najwięcej osób. Sporo też wyprzedzam na zjazdach, bo moja głowa jest spokojna - bardzo szybko zjeżdżam, bez obaw, bez kurczowego pilnowania hamulców. Ostro biorę zakręty, kładąc rower w dość duży przechył. Przetestowałam ostatnio w konkretnym miejscu na trasie do pracy na ile mogę sobie pozwolić, jeśli chodzi o położenie roweru, i wykorzystuję to. Zresztą rower chyba ma też dzisiaj dobry dzień bo się rozpędza szybciej, niż ja myślę.
Nawet na bardzo długim i bardzo piaszczystym zjeździe radzę sobie bez problemu. Mijam dwóch ugrzęźniętych w piaskownicy bikerów - przejeżdżam w wąskiej szczelinie między nimi. Niestety, trochę dalej na zjeździe muszę przyhamować i podeprzeć się bo wolniejszy rowerzysta blokuje przejazd ale jak tylko się robi szerzej to też go wyprzedzam.
Wąwozy, którymi straszył organizator nie są żadnym problemem.
Są trzy. Pierwszy, faktycznie wymaga pewnej precyzji w kierowaniu rowerem. Słabsi rowerzyści pewnie będą tu prowadzić, ale mnie się jedzie znakomicie. Przede mną jeszcze jedna dziewczyna, też dobra. Na podjeździe ja jestem lepsza i ją doganiam ale ona mi potem odjeżdża na prostej. Za nami jakiś gość się drze "Dalej, jedziesz, jedziesz!" Myślę sobie, jakby mu tu zrobić miejsce bo pewnie jest szybszy - ale nie bardzo jest jak. Na końcu tego podjazdu on krzyczy do nas "Bardzo dobrze dziewczyny!" ale wyraźnie jest sporo za nami. Obie odjeżdżamy mu zaraz po wyjechaniu z wąwozu. Myślałam, że to jakiś harpagan a to tylko krzykacz.
Kolejny wąwóz ma przeszkodę w postaci zwalonego drzewa - trzeba zejść z roweru i pod nim przejść. Ale poza tym w całości do bezproblemowego podjechania. Trzeci wąwóz to prawie szosa - bardzo szeroki ale dość stromy podjazd. Na końcu, przyznam, trochę jestem zziajana i muszę odpocząć.
W kość dają mi też na trasie dwa długie asfaltowe podjazdy. Na jednym z nich jadę chyba na najlżejszym przełożeniu z 7 km/h a i tak kogoś jeszcze wyprzedzam.
Zjazdy są doskonałe. Szybkie, niektóre trochę wymagające techniki. Na jednym mam zastrzyk adrenaliny bo zjazd początkowo prowadzi polną drogą w pełnym słońcu, gdzie jadę grubo powyżej 30 km/h, a potem wpada w zacieniony las, zwęża się i pod kołami wyrastają korzenie. A z cienia, tuż przede mną, wyrasta rowerzysta, którego zupełnie nie było widać wcześniej. Staram się nie panikować, hamuję pulsacyjnie. Udaje mi się wyhamować tuż przed tylnym kołem gościa i wznoszę modły dziękczynne do bogów wszelakich za świetne hamulce. Gdyby nie one, pewnie obydwoje oglądalibyśmy karetkę od środka.
Znów, adrenalinka robi swoje i pędzę dalej na złamanie karku. Wyprzedzam wszystkich aż do samej mety. Oprócz jednego bikera, któremu się najpierw chwilę powiozłam na kole i chyba się obraził i postanowił mi się nie dać przegonić.
Żeby tradycji stało się zadość, jest też strumyk. Aczkolwiek, gdyby nie to, że ochlapałam sobie łydkę, to pewnie bym go w ogóle nie zauważyła. Ale to jedyne mokre miejsce na całej trasie. Nie było poza tym ani pół grudki błota.
Wjazd na metę tą samą drogą, co wyjazd. Wypad z lasu na polną drogę. Widać stadion z daleka. Pamiętam, żeby nie ugrzęznąć tu w piachu, mijam jeszcze kilku fitowców prowadzących rowery. Rampa, zakręt 90 stopni w prawo do tunelu prowadzącego na stadion. Tam jakaś laska trąbi wuwuzelem i drze japę jak opętana: "Uwaga! Ostry zakręt i pół kółka do przejechania! Dajesz, dajesz, DAJEEEEESZ!". Końcowe pół kółka na pełnym gazie i z wyszczerzoną gębą, chyba ze 4 osoby robią mi zdjęcia. Na mecie podnoszę ręce w geście triumfu.
Ostatnia prosta
Na metę wpadam z wyszczerzoną gębą
Czuję się jak mistrz MTB, mam ochotę jechać dalej więc dokańczam kółko aż do miejsca gdzie wjeżdża się na stadion. Tam dopiero się zatrzymuję.
Chwilę po mnie na stadion wjeżdża Krzysiek, jakby go goniło stado wściekłych byków. Widać kontuzja nie przeszkodziła mu w zrobieniu dobrego czasu.
54 km, 02:26:52
miejsce open 12/28, K3 4/6
Strata do najlepszej tylko 13 minut, do najlepszej w kategorii niecałe 10 minut. Najlepszy rating w tym sezonie. Wyprzedziłam Krzyśka o jakieś 1,5 minuty a Dorotę o ok. 16,5 minuty.
Jestem bardzo zadowolona, jechało mi się wprost szatańsko. Przejechałam wszystko co można było przejechać, zaliczyłam wszystkie podjazdy, wszystkie zjazdy, wszystkie piachy (oprócz tego pierwszego i zatrzymania ze dwa razy potem w trasie z powodu przyblokowania przez kogoś z przodu) i jeszcze miałam siłę na ostry finisz. Szkoda, że na finiszu nie było z kim się pościgać.
Odstaję w kolejce do biura zawodów - odbieram koszulkę Finisher i batony za ostatni bon z dzisiejszego startu.
Potem, po lekkim odkurzeniu za pomocą miotełki, pakujemy rower do auta i ja muszę się umyć bo jestem cała w pyle. Wyglądam jak górnik. Na szczęście prysznic dzisiaj jest naprawdę kulturalny. Można w spokoju i porządnie się umyć w ciepłej wodzie. Super.
Czekając na dekorację generalki wciągamy grilla. Ja chodzę sprawdzać na tablicy czy aby na pewno jestem trzecia ale jeszcze nie ma listy. Pojawia się bardzo późno, ale tak. Jestem trzecia. :)
Zamieniam kilka słów z Zetinho i z Che. Che jest trzecia w generalce w open ale do jej dekoracji chyba nie będziemy czekać bo to i tak strasznie długo trwa już.
Mamy w międzyczasie okazję poklaskać Oldze, która jest dekorowana za 6 miejsce w swojej kategorii Potem kolej na moją dekorację.
Odbieram puchar za trzecie miejsce i torbę z masą gadżetów z rąk Cezarego Zamany. Bogna jako triumfatorka generalki otwiera szamapana i pryska nim naokoło, jak na Formule 1 :) Pijemy wszystkie z gwinta i gratulujemy sobie wzajemnie.
Odbieram puchar z rąk Cezarego
Szampan się leje
I z gwinta :)
Z ciekawością zaglądam potem do torby: buty Garneau, rozmiar 43 ;) Rękawiczki zimowe nieznanej mi firmy, M-ka - też za duże. Okulary z polaryzacją Solano. Za duże. Pendrive i kosmetyki. Całość pakietu szacuję na ok. 500 zł. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczona bo spodziewałam się bardziej symbolicznego upominku. Oczywiście tylko teraz trzeba będzie coś zrobić z tymi za dużymi rzeczami. Wymienić, sprzedać...
Dziewczyny z 1 i 2 miejsca dostały ponadto po amortyzatorze, ale nie przyjrzałam się więc nie wiem jakim.
Jeszcze pożegnalna fotka z Motoareną
To był męczący, długi dzień, ale bardzo fajny. Powrót też jest męczący i się dłuży, przysypiam gdzieś po drodze.
W domu jeszcze zaglądam w wyniki... i JEST CZWARTY SEKTOR! No szok!
:D
kadencja 79/109
KOW: 10 (1470) naprawdę, dałam z siebie wszystko!
Wyjeżdżamy z delikatną obsuwą bo zapominamy kubka z kawą dla Kierowcy i się trzeba wrócić spod bloku.
Dojazd kompletnie bezproblemowy, mamy mimo wszystko sporo zapasu. Motoarenę znajdujemy bez problemu bo jest oznaczona w naszym GPS. Chociaż po samym Toruniu jedziemy dość powoli bo wszędzie są remonty.
Już z zewnątrz wygląda interesująco (źródło: Wikipedia)
Przy Motoarenie piękny, duży parking. Dla wszystkich jest miejsce. W ogóle to po wyjściu z auta okazuje się, że to nie parking tylko tor, chyba do kartingu.
Niedaleko nas parkuje również Ela ze swoim towarzystwem, tylko sobie machamy idąc już na stadion. Nie bardzo widać kogoś więcej ze znajomych. Jest zimno. Ubieram się w bluzę i biorę długie rękawiczki ale krótkie rzeczy też mam bo start dopiero za godzinę więc może się jeszcze zrobić ciepło.
W środku też jest ciekawie
Powierzchnia toru do żużlu jest bardzo szeroka więc i sektory są szerokie. Bikerzy ustawiają się na całą szerokość, wzdłuż taśm ograniczających więc wrażenie jest takie jakby frekwencja nie była zbyt oszałamiająca.
Robi się już sporo cieplej więc po pozbyciu się bluzy i długich rękawiczek, lokuję się w piątym sektorze.Krzyśka jeszcze nie ma. Zastanawiam się, czy w ogóle się pojawi po wtorkowym locie. Jednak jest. Dość późno, jak na niego, ale jest. W doskonałym nastroju, chociaż poobijany.
W blokach startowych
Ja jakoś dzisiaj nie jestem zbyt rozmowna, staram się skupić. Teoretycznie mogę się już nie ścigać bo moja pozycja już się nie zmieni. Ale, także teoretycznie, mam szansę wskoczyć do 4 sektora co uznałabym za mega osiągnięcie i ukoronowanie sezonu. Jednak prawdę mówiąc rozważam to czysto teoretycznie bo musiałabym pojechać jak szatan żeby zdobyć tak dużo punktów.
Orientuję się w pewnym momencie, że stoję w złym miejscu. Po wewnętrznej stronie toru, podczas gdy wyjazd z obiektu stanowi ostry zakręt w prawo i w dodatku jest tam nagłe zwężenie (brama startowa). Więc przy wyjeździe mogę utknąć po zewnętrznej stronie zakrętu przyblokowana przez innych. Dlatego w miarę startowania pierwszych sektorów i powolnego przesuwania się naszego sektora do przodu, staram się wymanewrować bardziej na środek.
Wreszcie start, udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu. Potem sprint rampą w lewo i prawie od razu wjazd na polną drogę. I zonk bo znowu daje znać mój wstręt do zapoznania się przed startem choćby z fragmentem trasy. Wielka piaskownica, w której cały peleton gromadnie utyka. Blokują mnie z różnych stron więc w końcu też grzęznę i przeprowadzam rower po piachu. Oczywiście Krzysiek mi ucieka i ginie mi z oczu w tłumie cyklistów. Postanawiam sobie, że więcej dzisiaj w piachu nie utknę.
Udaje mi się gładko wyjechać ze stadionu
Pierwsze kilometry jedzie mi się ciężko. Tym bardziej, że Krzysiek mi umknął. Zła jestem na siebie. Ale powoli się rozkręcam. Około ósmego kilometra niespodziewanie doganiam Krzyśka. Chyba mu się ciężko jedzie przez tę kontuzję. Sugeruję mu, żeby pojechał Fita, ale nie, woli się jednak skatować na Mega. Chwilkę rozmawiamy ale potem postanawiam mu odjechać.
Od tej chwili zdecydowanie lepiej mi się jedzie. Ciekawe, że to, czy się jest przed czy za jakąś osobą ma tak ogromny wpływ na morale.
Jadę rozluźniona bo tak naprawdę nie walczę dzisiaj o wynik. Być może też dlatego od momentu wyprzedzenia Krzyśka tak dobrze mi się jedzie. Doganiam czołówkę sektora, która uciekła mi razem z Krzyśkiem na początkowym odcinku i powoli wyprzedzam pojedyncze osoby. Noga jest dzisiaj mocna, zwłaszcza na podjazdach - tam wyprzedzam najwięcej osób. Sporo też wyprzedzam na zjazdach, bo moja głowa jest spokojna - bardzo szybko zjeżdżam, bez obaw, bez kurczowego pilnowania hamulców. Ostro biorę zakręty, kładąc rower w dość duży przechył. Przetestowałam ostatnio w konkretnym miejscu na trasie do pracy na ile mogę sobie pozwolić, jeśli chodzi o położenie roweru, i wykorzystuję to. Zresztą rower chyba ma też dzisiaj dobry dzień bo się rozpędza szybciej, niż ja myślę.
Nawet na bardzo długim i bardzo piaszczystym zjeździe radzę sobie bez problemu. Mijam dwóch ugrzęźniętych w piaskownicy bikerów - przejeżdżam w wąskiej szczelinie między nimi. Niestety, trochę dalej na zjeździe muszę przyhamować i podeprzeć się bo wolniejszy rowerzysta blokuje przejazd ale jak tylko się robi szerzej to też go wyprzedzam.
Wąwozy, którymi straszył organizator nie są żadnym problemem.
Są trzy. Pierwszy, faktycznie wymaga pewnej precyzji w kierowaniu rowerem. Słabsi rowerzyści pewnie będą tu prowadzić, ale mnie się jedzie znakomicie. Przede mną jeszcze jedna dziewczyna, też dobra. Na podjeździe ja jestem lepsza i ją doganiam ale ona mi potem odjeżdża na prostej. Za nami jakiś gość się drze "Dalej, jedziesz, jedziesz!" Myślę sobie, jakby mu tu zrobić miejsce bo pewnie jest szybszy - ale nie bardzo jest jak. Na końcu tego podjazdu on krzyczy do nas "Bardzo dobrze dziewczyny!" ale wyraźnie jest sporo za nami. Obie odjeżdżamy mu zaraz po wyjechaniu z wąwozu. Myślałam, że to jakiś harpagan a to tylko krzykacz.
Kolejny wąwóz ma przeszkodę w postaci zwalonego drzewa - trzeba zejść z roweru i pod nim przejść. Ale poza tym w całości do bezproblemowego podjechania. Trzeci wąwóz to prawie szosa - bardzo szeroki ale dość stromy podjazd. Na końcu, przyznam, trochę jestem zziajana i muszę odpocząć.
W kość dają mi też na trasie dwa długie asfaltowe podjazdy. Na jednym z nich jadę chyba na najlżejszym przełożeniu z 7 km/h a i tak kogoś jeszcze wyprzedzam.
Zjazdy są doskonałe. Szybkie, niektóre trochę wymagające techniki. Na jednym mam zastrzyk adrenaliny bo zjazd początkowo prowadzi polną drogą w pełnym słońcu, gdzie jadę grubo powyżej 30 km/h, a potem wpada w zacieniony las, zwęża się i pod kołami wyrastają korzenie. A z cienia, tuż przede mną, wyrasta rowerzysta, którego zupełnie nie było widać wcześniej. Staram się nie panikować, hamuję pulsacyjnie. Udaje mi się wyhamować tuż przed tylnym kołem gościa i wznoszę modły dziękczynne do bogów wszelakich za świetne hamulce. Gdyby nie one, pewnie obydwoje oglądalibyśmy karetkę od środka.
Znów, adrenalinka robi swoje i pędzę dalej na złamanie karku. Wyprzedzam wszystkich aż do samej mety. Oprócz jednego bikera, któremu się najpierw chwilę powiozłam na kole i chyba się obraził i postanowił mi się nie dać przegonić.
Żeby tradycji stało się zadość, jest też strumyk. Aczkolwiek, gdyby nie to, że ochlapałam sobie łydkę, to pewnie bym go w ogóle nie zauważyła. Ale to jedyne mokre miejsce na całej trasie. Nie było poza tym ani pół grudki błota.
Wjazd na metę tą samą drogą, co wyjazd. Wypad z lasu na polną drogę. Widać stadion z daleka. Pamiętam, żeby nie ugrzęznąć tu w piachu, mijam jeszcze kilku fitowców prowadzących rowery. Rampa, zakręt 90 stopni w prawo do tunelu prowadzącego na stadion. Tam jakaś laska trąbi wuwuzelem i drze japę jak opętana: "Uwaga! Ostry zakręt i pół kółka do przejechania! Dajesz, dajesz, DAJEEEEESZ!". Końcowe pół kółka na pełnym gazie i z wyszczerzoną gębą, chyba ze 4 osoby robią mi zdjęcia. Na mecie podnoszę ręce w geście triumfu.
Ostatnia prosta
Na metę wpadam z wyszczerzoną gębą
Czuję się jak mistrz MTB, mam ochotę jechać dalej więc dokańczam kółko aż do miejsca gdzie wjeżdża się na stadion. Tam dopiero się zatrzymuję.
Chwilę po mnie na stadion wjeżdża Krzysiek, jakby go goniło stado wściekłych byków. Widać kontuzja nie przeszkodziła mu w zrobieniu dobrego czasu.
54 km, 02:26:52
miejsce open 12/28, K3 4/6
Strata do najlepszej tylko 13 minut, do najlepszej w kategorii niecałe 10 minut. Najlepszy rating w tym sezonie. Wyprzedziłam Krzyśka o jakieś 1,5 minuty a Dorotę o ok. 16,5 minuty.
Jestem bardzo zadowolona, jechało mi się wprost szatańsko. Przejechałam wszystko co można było przejechać, zaliczyłam wszystkie podjazdy, wszystkie zjazdy, wszystkie piachy (oprócz tego pierwszego i zatrzymania ze dwa razy potem w trasie z powodu przyblokowania przez kogoś z przodu) i jeszcze miałam siłę na ostry finisz. Szkoda, że na finiszu nie było z kim się pościgać.
Odstaję w kolejce do biura zawodów - odbieram koszulkę Finisher i batony za ostatni bon z dzisiejszego startu.
Potem, po lekkim odkurzeniu za pomocą miotełki, pakujemy rower do auta i ja muszę się umyć bo jestem cała w pyle. Wyglądam jak górnik. Na szczęście prysznic dzisiaj jest naprawdę kulturalny. Można w spokoju i porządnie się umyć w ciepłej wodzie. Super.
Czekając na dekorację generalki wciągamy grilla. Ja chodzę sprawdzać na tablicy czy aby na pewno jestem trzecia ale jeszcze nie ma listy. Pojawia się bardzo późno, ale tak. Jestem trzecia. :)
Zamieniam kilka słów z Zetinho i z Che. Che jest trzecia w generalce w open ale do jej dekoracji chyba nie będziemy czekać bo to i tak strasznie długo trwa już.
Mamy w międzyczasie okazję poklaskać Oldze, która jest dekorowana za 6 miejsce w swojej kategorii Potem kolej na moją dekorację.
Odbieram puchar za trzecie miejsce i torbę z masą gadżetów z rąk Cezarego Zamany. Bogna jako triumfatorka generalki otwiera szamapana i pryska nim naokoło, jak na Formule 1 :) Pijemy wszystkie z gwinta i gratulujemy sobie wzajemnie.
Odbieram puchar z rąk Cezarego
Szampan się leje
I z gwinta :)
Z ciekawością zaglądam potem do torby: buty Garneau, rozmiar 43 ;) Rękawiczki zimowe nieznanej mi firmy, M-ka - też za duże. Okulary z polaryzacją Solano. Za duże. Pendrive i kosmetyki. Całość pakietu szacuję na ok. 500 zł. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczona bo spodziewałam się bardziej symbolicznego upominku. Oczywiście tylko teraz trzeba będzie coś zrobić z tymi za dużymi rzeczami. Wymienić, sprzedać...
Dziewczyny z 1 i 2 miejsca dostały ponadto po amortyzatorze, ale nie przyjrzałam się więc nie wiem jakim.
Jeszcze pożegnalna fotka z Motoareną
To był męczący, długi dzień, ale bardzo fajny. Powrót też jest męczący i się dłuży, przysypiam gdzieś po drodze.
W domu jeszcze zaglądam w wyniki... i JEST CZWARTY SEKTOR! No szok!
:D
kadencja 79/109
KOW: 10 (1470) naprawdę, dałam z siebie wszystko!
przyjemne z pożytecznym
Środa, 21 września 2011 Kategoria dojazdy, trening, wycieczki i inne spontany, >50 km
Km: | 52.72 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:38 | km/h: | 20.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 159159 ( 88%) | HRavg | 122( 67%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po pracy pojechałam na Bielany załatwić sprawę dla Krzycha, który jest chwilowo unieruchomiony. Przyjemne z pożytecznym, bo oczywiście rowerem. Trochę zabłądziłam, ale szybko się znalazłam :) Powrót wzdłuż Wisły i potem standardowo Przyczółkową i przez Lasek Kabacki.
Dużo ludzi siedzi sobie i spaceruje wzdłuż Wisły. Ciekawe, że nie przeszkadza im unoszący się tam smrodek zgnilizno-stęchlizny i mewiego łajna ;)
kadencja 78/118
KOW: 3 (474)
Dużo ludzi siedzi sobie i spaceruje wzdłuż Wisły. Ciekawe, że nie przeszkadza im unoszący się tam smrodek zgnilizno-stęchlizny i mewiego łajna ;)
kadencja 78/118
KOW: 3 (474)
Mazovia MBT Marathon Skarżysko Kamienna - zdechlak na strzale
Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 58.81 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:47 | km/h: | 21.13 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 168168 ( 93%) | HRavg | 156( 86%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prawdę mówiąc, to ja nie wiem jakim cudem mam z tego maratonu najlepszy rating w open i drugi najlepszy w kategorii z tego sezonu. Zaprawdę, jest to dla mnie tajemnica wielka i niezgłębiona. Cały tydzień trochę źle się czułam - najpierw przez trzy dni jakbym miała kaca (!), potem przez dwa dni przeziębieniowo. W czwartek i piątek pokurowałam się Fervexem i w sobotę już było OK ale piątkowy trening pokazał, że formę to mam dość słabą.
Ze znajomych w sektorze jest tylko Aretzky, ale nawiązuję gadkę też z innym bikerem, próbującym udawać, że jest z czwórki. Przyznaje się jednak, że jest z piątki (o co go podejrzewałam od początku). Radzi trzymać się jednej laski z czwartego sektora.
Wytęż wzrok
A tu dla ułatwienia trochę mnie lepiej widać
Jedzie mi się fatalnie, paskudnie, masakrycznie, źle. Trzymanie się KOGOKOLWIEK jest bardzo trudne. Jest okropnie. Nogi kompletnie nie chcą się kręcić. Pierwsze pół mojego sektora, z ambicjami do czwórki odjeżdża mi w ciągu pierwszych 10 km a drugie pół z tendencją do spadnięcia do szóstki, intensywnie próbuje mnie wessać w swoje towarzystwo. Te pierwsze 10 km jest najgorsze, dopiero potem się trochę rozkręcam. Nie, żeby jakoś strasznie, ale trochę. Pomaga mi zresztą żel wciągnięty na 15tym kilometrze, a potem kolejny na 30tym i 45ym (tradycyjnie).
Trasa bardzo przyjemna, chociaż dużo łatwiejsza, niż się spodziewałam. Orgowie określili trudność na 6, ja jednak trochę jestem rozczarowana bo moim zdaniem to niezasłużona kategoria - liczyłam na więcej. Wydaje mi się, że w Supraślu było trudniej. Co zresztą widać z przewyższeń - tu około 700m, tam o stówkę więcej. Tu podjazdy niezbyt strome ale za to bardzo długie (takie np. około kilometra a może nawet dłuższe, nie wiem), tam za to było bardziej interwałowo - podjazdy krótsze i bardziej strome).
Trasa przyjemna, niezbyt trudna
Urzekają mnie dwa szutrowe podjazdy około 19-20 kilometra. Jeden podjazd krótszy, za nim lekki zjazd a potem drugi, bardzo długi podjazd, na oko z kilometr długości. Na tych podjazdach odzyskuję trochę siły i podskakuję o kilka pozycji w peletonie.
Odzyskuję kilka pozycji
Potem jeszcze jeden podjazd, asfaltowy. Przyznam szczerze, że takiej mordęgi na asfalcie się nie spodziewałam. Wtaczam się na czubek góry ostatkiem sił, ale było warto, bo widoki stąd są przepiękne... a i zdobycie tej górki wynagrodzone jest megadługim asfaltowym zjazdem, na którym rozpędzam się do 55,5 h. Chociaż by się dało, boję się jechać szybciej bo nie wiem, gdzie czai się zakręt... i to słuszne założenie, bo ledwo udaje mi się przyhamować do 40 km/h żeby zmieścić się w takim jednym wrednym zakręcie.
Sporo ćwiczeń na równowagę, gdyż część trasy jest wytyczona leśnymi drogami z ogromnymi błotno-wodnymi koleinami i grobelką pośrodku. Nie cierpię takich przejazdów. Zawsze się spinam i w związku z tym mam tendencje do zjechania z takiej grobelki prosto w błoto. Trochę jest też fajnych, bardzo krętych i nieco korzenistych singli.
Załapałam się na fotkę na mostku
O ile pierwszą połowę jedzie mi się fatalnie, to pierwszą połowę drugiej połowy jedzie mi się jeszcze bardziej fatalnie. Po prostu kompletnie nie mam siły.
Dopiero gdy w okolicach 45 kilometra podczepiam się na koło pociągowi złożonemu z dwóch bikerów i bikerki, udaje mi się złapać drugi oddech i niedługo odjeżdżam im na podjeździe.
Pod koniec jeszcze jeden z tych bikerów próbuje mnie gonić, czuję jego oddech na plecach, ale nie daję się. Wjeżdżam na metę z całkiem niezłą przewagą. Z minutę po mnie dojeżdża Krzysiek i zastanawiam się, czy czasowo mnie nie wyprzedził (startował z szóstki).
Jednak nie, byłam lepsza o 14 sekund :)
59 km (według organizatora 63 km), czas 02:46:43
miejsce open 11/23, K3 5/6
bardzo wysoki rating, w kategorii drugi w kolejności w tym roku a w
open najlepszy
strata do najlepszej 14:43
Krzyśka wyprzedziłam tylko o 14 sekund, ale jednak wyprzedziłam ;)
Dorotę o ponad 15 minut ale ona już się nie liczy w walce o miejsce (mam nad nią taką przewagę punktową, że już jej nie odrobi w tym sezonie).
Teoretycznie powinnam być zadowolona ale nie jestem, ale to z powodu
samopoczucia. Myślę, że gdyby jechało mi się tak dobrze jak na
poprzednim maratonie (pierwszym etapie Gwiazdy Mazurskiej) to mogłabym
uciąć z 10 minut i być co najmniej czwarta jak nie trzecia. Ale
trudno, nie zawsze jest się w szczycie formy :)
Obecnie jestem 3 w generalce w kategorii. W tej chwili mam szanse być
3 lub 4 ale to już nie zależy od moich wyników tylko od tego, czy
jedna dziewczyna, której brakuje 2 maratonów do kompletu przejedzie te
2 co zostały, czy nie.
kadencja 76/119
Ze znajomych w sektorze jest tylko Aretzky, ale nawiązuję gadkę też z innym bikerem, próbującym udawać, że jest z czwórki. Przyznaje się jednak, że jest z piątki (o co go podejrzewałam od początku). Radzi trzymać się jednej laski z czwartego sektora.
Wytęż wzrok
A tu dla ułatwienia trochę mnie lepiej widać
Jedzie mi się fatalnie, paskudnie, masakrycznie, źle. Trzymanie się KOGOKOLWIEK jest bardzo trudne. Jest okropnie. Nogi kompletnie nie chcą się kręcić. Pierwsze pół mojego sektora, z ambicjami do czwórki odjeżdża mi w ciągu pierwszych 10 km a drugie pół z tendencją do spadnięcia do szóstki, intensywnie próbuje mnie wessać w swoje towarzystwo. Te pierwsze 10 km jest najgorsze, dopiero potem się trochę rozkręcam. Nie, żeby jakoś strasznie, ale trochę. Pomaga mi zresztą żel wciągnięty na 15tym kilometrze, a potem kolejny na 30tym i 45ym (tradycyjnie).
Trasa bardzo przyjemna, chociaż dużo łatwiejsza, niż się spodziewałam. Orgowie określili trudność na 6, ja jednak trochę jestem rozczarowana bo moim zdaniem to niezasłużona kategoria - liczyłam na więcej. Wydaje mi się, że w Supraślu było trudniej. Co zresztą widać z przewyższeń - tu około 700m, tam o stówkę więcej. Tu podjazdy niezbyt strome ale za to bardzo długie (takie np. około kilometra a może nawet dłuższe, nie wiem), tam za to było bardziej interwałowo - podjazdy krótsze i bardziej strome).
Trasa przyjemna, niezbyt trudna
Urzekają mnie dwa szutrowe podjazdy około 19-20 kilometra. Jeden podjazd krótszy, za nim lekki zjazd a potem drugi, bardzo długi podjazd, na oko z kilometr długości. Na tych podjazdach odzyskuję trochę siły i podskakuję o kilka pozycji w peletonie.
Odzyskuję kilka pozycji
Potem jeszcze jeden podjazd, asfaltowy. Przyznam szczerze, że takiej mordęgi na asfalcie się nie spodziewałam. Wtaczam się na czubek góry ostatkiem sił, ale było warto, bo widoki stąd są przepiękne... a i zdobycie tej górki wynagrodzone jest megadługim asfaltowym zjazdem, na którym rozpędzam się do 55,5 h. Chociaż by się dało, boję się jechać szybciej bo nie wiem, gdzie czai się zakręt... i to słuszne założenie, bo ledwo udaje mi się przyhamować do 40 km/h żeby zmieścić się w takim jednym wrednym zakręcie.
Sporo ćwiczeń na równowagę, gdyż część trasy jest wytyczona leśnymi drogami z ogromnymi błotno-wodnymi koleinami i grobelką pośrodku. Nie cierpię takich przejazdów. Zawsze się spinam i w związku z tym mam tendencje do zjechania z takiej grobelki prosto w błoto. Trochę jest też fajnych, bardzo krętych i nieco korzenistych singli.
Załapałam się na fotkę na mostku
O ile pierwszą połowę jedzie mi się fatalnie, to pierwszą połowę drugiej połowy jedzie mi się jeszcze bardziej fatalnie. Po prostu kompletnie nie mam siły.
Dopiero gdy w okolicach 45 kilometra podczepiam się na koło pociągowi złożonemu z dwóch bikerów i bikerki, udaje mi się złapać drugi oddech i niedługo odjeżdżam im na podjeździe.
Pod koniec jeszcze jeden z tych bikerów próbuje mnie gonić, czuję jego oddech na plecach, ale nie daję się. Wjeżdżam na metę z całkiem niezłą przewagą. Z minutę po mnie dojeżdża Krzysiek i zastanawiam się, czy czasowo mnie nie wyprzedził (startował z szóstki).
Jednak nie, byłam lepsza o 14 sekund :)
59 km (według organizatora 63 km), czas 02:46:43
miejsce open 11/23, K3 5/6
bardzo wysoki rating, w kategorii drugi w kolejności w tym roku a w
open najlepszy
strata do najlepszej 14:43
Krzyśka wyprzedziłam tylko o 14 sekund, ale jednak wyprzedziłam ;)
Dorotę o ponad 15 minut ale ona już się nie liczy w walce o miejsce (mam nad nią taką przewagę punktową, że już jej nie odrobi w tym sezonie).
Teoretycznie powinnam być zadowolona ale nie jestem, ale to z powodu
samopoczucia. Myślę, że gdyby jechało mi się tak dobrze jak na
poprzednim maratonie (pierwszym etapie Gwiazdy Mazurskiej) to mogłabym
uciąć z 10 minut i być co najmniej czwarta jak nie trzecia. Ale
trudno, nie zawsze jest się w szczycie formy :)
Obecnie jestem 3 w generalce w kategorii. W tej chwili mam szanse być
3 lub 4 ale to już nie zależy od moich wyników tylko od tego, czy
jedna dziewczyna, której brakuje 2 maratonów do kompletu przejedzie te
2 co zostały, czy nie.
kadencja 76/119
trening + tu i ówdzie
Niedziela, 21 sierpnia 2011 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami, >50 km, dojazdy
Km: | 53.88 | Km teren: | 17.00 | Czas: | 03:19 | km/h: | 16.25 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 153153 ( 85%) | HRavg | 110( 61%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Najpierw, z ranka trening. Spokojna jazda po Lasku Kabackim zakończona 2 min akcentem, w sumie około 25 km.
Poranny rowerzysta
Krzory wyższe od drzew
VanGogh by się nie powstydził
kadencja 78/105
KOW: 2 (178)
Potem zgarnęłam Marka spod domu i pojechaliśmy na Czerniakowską spotkać się z Grennem. Grenn kupił sobie rower i chciał o nim pogadać :) Pogadaliśmy, odprowadziliśmy Grenna do domu a potem wróciliśmy, po drodze zahaczając o moich rodziców na kawkę i pizzę z tatą.
Poranny rowerzysta
Krzory wyższe od drzew
VanGogh by się nie powstydził
kadencja 78/105
KOW: 2 (178)
Potem zgarnęłam Marka spod domu i pojechaliśmy na Czerniakowską spotkać się z Grennem. Grenn kupił sobie rower i chciał o nim pogadać :) Pogadaliśmy, odprowadziliśmy Grenna do domu a potem wróciliśmy, po drodze zahaczając o moich rodziców na kawkę i pizzę z tatą.