Wpisy archiwalne w kategorii
>50 km
Dystans całkowity: | 11313.88 km (w terenie 1283.00 km; 11.34%) |
Czas w ruchu: | 502:53 |
Średnia prędkość: | 22.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.31 km/h |
Suma podjazdów: | 1632 m |
Maks. tętno maksymalne: | 186 (103 %) |
Maks. tętno średnie: | 167 (94 %) |
Suma kalorii: | 16999 kcal |
Liczba aktywności: | 191 |
Średnio na aktywność: | 59.23 km i 2h 37m |
Więcej statystyk |
i tak oto niepostrzeżenie...
Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany
Km: | 64.94 | Km teren: | 30.00 | Czas: | 03:43 | km/h: | 17.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 164164 ( 91%) | HRavg | 125( 69%) |
Kalorie: | 2397kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
... zrobiło się prawie 65 km.
W planach był co prawda trening terenowy w Kabatach, ale Krzyśkowi się nie chciało robić podjazdów bo był zmęczony po ostatnich wycieczkach. Zaproponował więc zwykłą przejażdżkę. Nie protestowałam zbytnio, bo wczoraj jeszcze miałam potworne zakwasy w łydkach po piątkowych ćwiczeniach i sobotnim bieganiu a dzisiaj dość ciężkie i zmęczone nogi.
Przy okazji obniuchałam nową maszynę Krzyśka, chwilkę się przejechałam... i... o wielkie moje zdziwienie, bo zdecydowanie wolę mój rower, choć spodziewałam się, że umrę z zazdrości jak przejadę się na Krzyśkowym Scale35.
Dziwna geometria. Podejrzewam, że geometria 35-tki jest zbliżona do poprzedniej geometrii mojego roweru. Ja zdążyłam się jednak już przyzwyczaić do nowych ustawień po BGFit i jak wsiadłam na rower Krzyśka, to poczułam się jak na kozie... ;)
Szybko więc oddałam mu rower, niech sobie jeździ ;)
Trochę pokręciliśmy się po Kabatach, trochę po okołopowsińskich wioskach. Potem dojechaliśmy nad Wisłę i tam kawałek drogą, kawałek wałem, dotarliśmy do Trasy Siekierkowskiej. Tu skręciliśmy na Gocław, bo byłam umówiona z rodzicami. Krzysiek jechał z nadzieją, że załapie się na kanapkę u moich rodziców... ale okazało się, że pół bloku nie ma prądu i winda nie działa. Nie bardzo chciało mi się dygać z rowerem schodami na 14 piętro więc zawróciliśmy na pięcie. Po drodze przypomniałam sobie o hydrancie, gdzie oprócz uzupełnienia naszych bukłaków dopełniliśmy wielkanocnej tradycji i sowicie pooblewaliśmy się wodą. Ała, mokre, zimne :)
Obejrzeliśmy z daleka McDonalds w Wilanowie (dzikie tłumy) i najedliśmy się dopiero na Wałbrzyskiej. Potem jeszcze na zakończenie wycieczki zaliczyliśmy jeden podjazd na Kopę Cwila i Krzysiek odprowadził mnie do domu. Sam poszedł jeszcze jeździć.
kadencja: 74/120
KOW: 4
obciążenie: 892
W planach był co prawda trening terenowy w Kabatach, ale Krzyśkowi się nie chciało robić podjazdów bo był zmęczony po ostatnich wycieczkach. Zaproponował więc zwykłą przejażdżkę. Nie protestowałam zbytnio, bo wczoraj jeszcze miałam potworne zakwasy w łydkach po piątkowych ćwiczeniach i sobotnim bieganiu a dzisiaj dość ciężkie i zmęczone nogi.
Przy okazji obniuchałam nową maszynę Krzyśka, chwilkę się przejechałam... i... o wielkie moje zdziwienie, bo zdecydowanie wolę mój rower, choć spodziewałam się, że umrę z zazdrości jak przejadę się na Krzyśkowym Scale35.
Dziwna geometria. Podejrzewam, że geometria 35-tki jest zbliżona do poprzedniej geometrii mojego roweru. Ja zdążyłam się jednak już przyzwyczaić do nowych ustawień po BGFit i jak wsiadłam na rower Krzyśka, to poczułam się jak na kozie... ;)
Szybko więc oddałam mu rower, niech sobie jeździ ;)
Trochę pokręciliśmy się po Kabatach, trochę po okołopowsińskich wioskach. Potem dojechaliśmy nad Wisłę i tam kawałek drogą, kawałek wałem, dotarliśmy do Trasy Siekierkowskiej. Tu skręciliśmy na Gocław, bo byłam umówiona z rodzicami. Krzysiek jechał z nadzieją, że załapie się na kanapkę u moich rodziców... ale okazało się, że pół bloku nie ma prądu i winda nie działa. Nie bardzo chciało mi się dygać z rowerem schodami na 14 piętro więc zawróciliśmy na pięcie. Po drodze przypomniałam sobie o hydrancie, gdzie oprócz uzupełnienia naszych bukłaków dopełniliśmy wielkanocnej tradycji i sowicie pooblewaliśmy się wodą. Ała, mokre, zimne :)
Obejrzeliśmy z daleka McDonalds w Wilanowie (dzikie tłumy) i najedliśmy się dopiero na Wałbrzyskiej. Potem jeszcze na zakończenie wycieczki zaliczyliśmy jeden podjazd na Kopę Cwila i Krzysiek odprowadził mnie do domu. Sam poszedł jeszcze jeździć.
kadencja: 74/120
KOW: 4
obciążenie: 892
Mazovia MTB Marathon Chorzele - 1:17 minuty do podium
Niedziela, 17 kwietnia 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 60.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 03:17 | km/h: | 18.27 |
Pr. maks.: | 41.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 179179 ( 99%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | 2548kcal | Podjazdy: | 504m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj późno wróciliśmy i nie miałam już siły pisać. Dzisiaj pewnie już nie napiszę wszystkiego, co bym chciała, bo połowy trasy i połowy emocji nie pamiętam ;) Adrenalina zeszła.
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
Gdzie koła poniosą
Sobota, 27 listopada 2010 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 57.19 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:37 | km/h: | 15.81 |
Pr. maks.: | 30.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 2129kcal | Podjazdy: | 271m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na dzisiaj zaplanowany miałam rozjazd 60 km. Gdzie by tu pojechać, żeby tyle wyszło, a jednocześnie żeby móc w miarę szybko wrócić, gdyby się okazało, że jest okropnie zimno... niezły dylemat. Po namyślę uznałam, że pojadę w stronę Powsina a potem będę się zastanawiać co dalej. I tak jechałam, gdzie koła poniosą... zwiedziłam różne okoliczne wioski wokół Konstancina, byłam nad Wisłą, w Kępie Potockiej zwiedziłam Vettenfall, obejrzałam z bliska elektrociepłownię Siekierki, skręciłam na Wilanów i wróciłam przez Lasek Kabacki.
Na początku było mi całkiem przyjemnie, zwłaszcza w Lasku Kabackim. Po trzydziestym km jednak zaczęłam się zastanawiać, czy nie skrócić wycieczki i nie dokończyć treningu na trenażerze. Zatem zaczęłam wracać. I tak wracałam trochę naokoło, że w Lasku Kabackim zrobiło się 50 km. Całe szczęście, że zabrałam ze sobą nieprzewiewną kurtkę i rękawice narciarskie :) Było mi ciepło, tylko palce u stóp mi zmarzły z lekka...
Zima idzie
Mazowieckie krajobrazy
Elektrociepłownia Siekierki. To oni zabrali słońce! Foto z komórki bo aparat odmówił współpracy na tym zimnie :)
A po drodze:
- jechał przede mną samochodem koleś i tak głośno łupał muzą, że zagłuszał mi moją, której słuchałam przez słuchawki
- widziałam całkiem sporo rowerzystów, niektórzy nawet machali
- widziałam TABUNY biegaczy, zwłaszcza w Lasku Kabackim
- jakiś koleś lansował się przede mną ze dwa kilometry na Scale 30... kurczę, chyba wiedział, jak mnie zdenerwować ;) śmieszne jednak było to, że jechał w kasku narciarskim czy snowboardowym i w goglach... przynajmniej w uszy mu nie było zimno :) ale mi też nie było zimno w uszy bo sobie założyłam buffa jak komin na głowę i szyję :)
- znowu zgubiłam cholerną blaszkę od cholernego pedału spd... jak babcię kocham, na nowy sezon kupuję Cranki.
KAT: E2
kadencja 81/112
KOW: 6
obciążenie 1302
Na początku było mi całkiem przyjemnie, zwłaszcza w Lasku Kabackim. Po trzydziestym km jednak zaczęłam się zastanawiać, czy nie skrócić wycieczki i nie dokończyć treningu na trenażerze. Zatem zaczęłam wracać. I tak wracałam trochę naokoło, że w Lasku Kabackim zrobiło się 50 km. Całe szczęście, że zabrałam ze sobą nieprzewiewną kurtkę i rękawice narciarskie :) Było mi ciepło, tylko palce u stóp mi zmarzły z lekka...
Zima idzie
Mazowieckie krajobrazy
Elektrociepłownia Siekierki. To oni zabrali słońce! Foto z komórki bo aparat odmówił współpracy na tym zimnie :)
A po drodze:
- jechał przede mną samochodem koleś i tak głośno łupał muzą, że zagłuszał mi moją, której słuchałam przez słuchawki
- widziałam całkiem sporo rowerzystów, niektórzy nawet machali
- widziałam TABUNY biegaczy, zwłaszcza w Lasku Kabackim
- jakiś koleś lansował się przede mną ze dwa kilometry na Scale 30... kurczę, chyba wiedział, jak mnie zdenerwować ;) śmieszne jednak było to, że jechał w kasku narciarskim czy snowboardowym i w goglach... przynajmniej w uszy mu nie było zimno :) ale mi też nie było zimno w uszy bo sobie założyłam buffa jak komin na głowę i szyję :)
- znowu zgubiłam cholerną blaszkę od cholernego pedału spd... jak babcię kocham, na nowy sezon kupuję Cranki.
KAT: E2
kadencja 81/112
KOW: 6
obciążenie 1302
Mazovia MTB Nowy Dwór
Niedziela, 26 września 2010 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 64.50 | Km teren: | 60.00 | Czas: | 03:29 | km/h: | 18.52 |
Pr. maks.: | 34.80 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 (100%) | HRavg | 161( 92%) |
Kalorie: | 2949kcal | Podjazdy: | 189m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jechać to Giga, nie jechać, jechać, nie jechać, jechać, nie jechać. Marek wiózł mnie i Krzyśka do Nowego Dworu a ja już miałam tętno koło 100 :)
Tak naprawdę to już była zdecydowana, żeby jechać, zgodnie z tym co wykładali na Teorii Podejmowania Decyzji na studiach, jest to tzw. decyzja a'priori. To znaczy, z góry się na coś nastawiam i wyszukuję preteksty żeby odrzucać wszystkie alternatywy.
W drodze na start spotykamy Tomka. Jest tak skupiony na rowerze, że nas nie zauważa, dopiero jak krzyczymy do niego. Przy TOIach stoi Olaf. Marek wdaje się z nim w pogawędkę, a ja MUSZĘ do kibelka :) Jak wychodzę to Olafa już nie ma.
Start z 6 sektora. Prosiłam o przesunięcie z 4 bo nie lubię, jak mnie wszyscy wyprzedzają. 6 jest optymalny, bo ci co mają wyrwać do przodu to wyrywają, i tyle ich widzieli, a ci, co mają odpaść, odpadają - i też tyle ich widzieli. Ani ja za bardzo nie wyprzedzam, ani mnie nie wyprzedzają.
Dojście do sektora wąskie, ciasne, ruch w obie strony, rowery zawadzają się kierownicami, pedałami... Kawałek idę po trawniku i ... właże w psią kupę. Podobno to na szczęście. Ludzie zawsze znajdą wyjaśnienie dla nawet takiego idiotyzmu jak wlezienie w psią kupę.
Przez chwilę próbuję się pozbyć tego z buta, na krawężniku, na trawie, ni cholery - odporne gówno. Trudno, pewnie się wyczyści jak parę razy będę musiała zejść z roweru w błoto albo piach. Przed startem jeszcze izotonik i baton.
Start. Na początek trochę asfaltu. Jeszcze pamiętam, że mam nie dawać czadu na razie, w końcu jadę nie 50 tylko 70 km, więc nie silę się zbytnio na wyprzedzanie. Potem strasznie pylista szutrówka.
Ale jak tylko wpadamy na ubitą leśną drogę, zapominam, że miałam nie gnać.
Jedzie mi się wprost świetnie, nogi same kręcą. Skupiam się na trasie. Nawet nie wiem czy wyprzedzam, po prostu płynę. Znalazłam dzisiaj FLOW :) Trochę błota, tu wybieram złą ścieżkę w ścisku i muszę zejść z roweru. Ale zaraz wsiadam i lecę dalej. Chyba mi ktoś cyka fotkę jak przedzieram się skrajem błota po łapiących za twarz gałęziach.
Pierwszy bufet niespodziewanie szybko. Mała kontrola - pół butelki. Dobra, łapię Powera i do kieszonki. Jak się okazało, przydał się, bo potem dłuuuugo nie było żadnego bufetu. Tak czy siak kolejne bufety olewam.
Trasa ładna, zróżnicowana. Błota niewiele, trochę piachów, mało górek. Górki, z wyjątkiem dwóch - do podjechania. Zjazdy - z wyjątkiem jednego - do zjechania. Zjeżdżam też z takiego straszliwego zjazdu, że aż muszę trzymać oczy wytrzeszczone, żeby ich nie zamknąć ze strachu. Daję sobie w myślach medal za ten zjazd - za odwagę.
Gdzieś po drodze widzę z boku trasy koszulkę Bikestats i wysoką sylwetkę. Trochę się dziwię, ale to chyba awaria. Krzyczę "Cześć!" i słyszę Damiana: "Brawo! Zasuwaj!". No to zasuwam.
Niewystarczająco, bo za chwilę Damian już siedzi mi na plecach i nabija się "Co to, spacerek?". Chwilę jedziemy razem. Jedzie Mega. Mega? Jak to Mega? Wyjaśnia, że kiepska kondycja a poza tym ma napęd spięty na ostre bo przerzutka zepsuta. No dobra... Dobra ściema nie jest zła :P Oczywiście, jadę za wolno więc zaraz mnie wyprzedza i słyszę z przodu tylko "Lewa! Lewa! Lewa!" i już Go nie widać.
Deszcz zaczyna kropić. Trochę mnie to martwi bo w błocie sobie nie radzę. Ale nie długo. Nie zdążyło zmoczyć ścieżek - zaraz się przejaśnia i wychodzi słońce. Las jest piękny i pachnący.
Pięknie, prawda?
Już niedługo rozjazd na Giga. Mam dużo czasu do zamknięcia rozjazdu więc się nie stresuję. Jak widzę tabliczkę, nie zastanawiam się, odbijam.
Przez chwilę nikogo przede mną, nikogo za mną. Jednak po paru kaemach mijam dwójkę, chyba Megowców. Dziewczyna krzyczy, że szkoda tak pędzić w taką piękną pogodę i trzeba popodziwiać las. Nie zwracam na nią uwagi, zasuwam dalej.
Szybka kontrola licznika – mam szansę na 3:30, jeśli utrzymam tempo.
Ktoś tam mnie przegania, pewnie jakiś zmarudziły Gigowiec. Potem ktoś mnie dogania i sapie mi na plecach. Oboje podchodzimy jakiś podjazd. Nogi już mam zmęczone i nie daję rady podjechać. Mój towarzysz narzeka na przeskakujący łańcuch. To dość leciwy rowerzysta, ale po podejściu wsiada na rower i szybko mi ucieka.
Stosowny limeryk (by limerykarnia.pl):
O starym bajkerze raz w Nowym Dworze
mówiły panny: "Stary i może!".
"Zwłaszcza w długim dystansie
jeździ, jakby był w transie,
i bardzo duży skok ma (w amorze)".
Za jakiś czas mam kolejnego rowerzystę na karku. Chcę go przepuścić, ale krzyczy „Jedź!”. Niestety, wymiękam na tym samym zjeździe, na którym wymiękłam na poprzedniej pętli. Ten za mną nie wymięka i ucieka mi. Spotykam go potem jeszcze raz – stoi z boku i krzyczy „Masz imbus?” Zatrzymuję się, bo mam. Mówi, że pogubił śruby, chyba od mostka, i kierownica mu odpada. Na szczęście ma jeszcze dwie śruby, musi je tylko dokręcić. No nieźle… Zostawiam mu klucz i jadę dalej.
Gdzieśtam po drodze mijam oznaczenia – do mety jeszcze 35, 25, potem 20 km. Póki co, zgadza się z licznikiem, chociaż wiem z doświadczenia, że dystanse na Mazovii są… nieco płynne.
Końcówka już bez przygód, choć jestem tak zmęczona, że się trochę wlokę. Druga pętla zdecydowanie wolniejsza, trochę mnie to martwi bo nie będzie 3:30, raczej bliżej 4:00 – jak pierwotnie sądziłam.
Gdy widzę oznaczenie 5 km do mety, na liczniku mam około 60 km. Hę? Zaraz potem 3 km, 2 km… Hę?
Końcówka ciężka, na ostatniej prostej wmordewind. Próbuję utrzymać 30 km/h. Ktoś mnie dopinguje.
Gdy wjeżdżam na metę po 3:28 licznik pokazuje 64,5 km. Znowu organizatorzy zjedli parę kilometrów.
Nikt mnie nie wita, bo Marek z Krzyśkiem pewnie zakładali 4h :(
Chwilę stoję i wyrzucam z siebie powietrze. Izotonika w paśniku zbrakło :( więc wypijam chyba z 6 kubeczków wody. Na metę dojeżdża biker, któremu pożyczyłam klucz, oddaje mi klucz, zamieniamy kilka słów.
Dzwonię do Marka, i zaraz Marek z Krzyśkiem się pojawiają. Krzysiek już dawno z Mega (02:29:15), przebrany, rower umyty.
Kręcimy się jeszcze chwilę. Marek z Krzyśkiem myją mi rower :D Oglądamy dekorację kobiet Giga, gadamy chwilę z Tomkiem (Mega 02:00:03) i zbieramy się.
Psia kupa, niestety, trzyma się dobrze.
Łapiemy jeszcze jedną, na oponie roweru, wracając do auta. Co za gówniany dzień :)
Miejsce Giga K Open: 6/8 , Kat: 3/3. Ale – przyjechałam tylko pół godziny po najlepszej! :) :)
Czas: 03:28:41
I awans do 3 sektora :D
kadencja 79/115
KOW: 8
obciążenie: 8 x 148 = 1184
Tak naprawdę to już była zdecydowana, żeby jechać, zgodnie z tym co wykładali na Teorii Podejmowania Decyzji na studiach, jest to tzw. decyzja a'priori. To znaczy, z góry się na coś nastawiam i wyszukuję preteksty żeby odrzucać wszystkie alternatywy.
W drodze na start spotykamy Tomka. Jest tak skupiony na rowerze, że nas nie zauważa, dopiero jak krzyczymy do niego. Przy TOIach stoi Olaf. Marek wdaje się z nim w pogawędkę, a ja MUSZĘ do kibelka :) Jak wychodzę to Olafa już nie ma.
Start z 6 sektora. Prosiłam o przesunięcie z 4 bo nie lubię, jak mnie wszyscy wyprzedzają. 6 jest optymalny, bo ci co mają wyrwać do przodu to wyrywają, i tyle ich widzieli, a ci, co mają odpaść, odpadają - i też tyle ich widzieli. Ani ja za bardzo nie wyprzedzam, ani mnie nie wyprzedzają.
Dojście do sektora wąskie, ciasne, ruch w obie strony, rowery zawadzają się kierownicami, pedałami... Kawałek idę po trawniku i ... właże w psią kupę. Podobno to na szczęście. Ludzie zawsze znajdą wyjaśnienie dla nawet takiego idiotyzmu jak wlezienie w psią kupę.
Przez chwilę próbuję się pozbyć tego z buta, na krawężniku, na trawie, ni cholery - odporne gówno. Trudno, pewnie się wyczyści jak parę razy będę musiała zejść z roweru w błoto albo piach. Przed startem jeszcze izotonik i baton.
Start. Na początek trochę asfaltu. Jeszcze pamiętam, że mam nie dawać czadu na razie, w końcu jadę nie 50 tylko 70 km, więc nie silę się zbytnio na wyprzedzanie. Potem strasznie pylista szutrówka.
Ale jak tylko wpadamy na ubitą leśną drogę, zapominam, że miałam nie gnać.
Jedzie mi się wprost świetnie, nogi same kręcą. Skupiam się na trasie. Nawet nie wiem czy wyprzedzam, po prostu płynę. Znalazłam dzisiaj FLOW :) Trochę błota, tu wybieram złą ścieżkę w ścisku i muszę zejść z roweru. Ale zaraz wsiadam i lecę dalej. Chyba mi ktoś cyka fotkę jak przedzieram się skrajem błota po łapiących za twarz gałęziach.
Pierwszy bufet niespodziewanie szybko. Mała kontrola - pół butelki. Dobra, łapię Powera i do kieszonki. Jak się okazało, przydał się, bo potem dłuuuugo nie było żadnego bufetu. Tak czy siak kolejne bufety olewam.
Trasa ładna, zróżnicowana. Błota niewiele, trochę piachów, mało górek. Górki, z wyjątkiem dwóch - do podjechania. Zjazdy - z wyjątkiem jednego - do zjechania. Zjeżdżam też z takiego straszliwego zjazdu, że aż muszę trzymać oczy wytrzeszczone, żeby ich nie zamknąć ze strachu. Daję sobie w myślach medal za ten zjazd - za odwagę.
Gdzieś po drodze widzę z boku trasy koszulkę Bikestats i wysoką sylwetkę. Trochę się dziwię, ale to chyba awaria. Krzyczę "Cześć!" i słyszę Damiana: "Brawo! Zasuwaj!". No to zasuwam.
Niewystarczająco, bo za chwilę Damian już siedzi mi na plecach i nabija się "Co to, spacerek?". Chwilę jedziemy razem. Jedzie Mega. Mega? Jak to Mega? Wyjaśnia, że kiepska kondycja a poza tym ma napęd spięty na ostre bo przerzutka zepsuta. No dobra... Dobra ściema nie jest zła :P Oczywiście, jadę za wolno więc zaraz mnie wyprzedza i słyszę z przodu tylko "Lewa! Lewa! Lewa!" i już Go nie widać.
Deszcz zaczyna kropić. Trochę mnie to martwi bo w błocie sobie nie radzę. Ale nie długo. Nie zdążyło zmoczyć ścieżek - zaraz się przejaśnia i wychodzi słońce. Las jest piękny i pachnący.
Pięknie, prawda?
Już niedługo rozjazd na Giga. Mam dużo czasu do zamknięcia rozjazdu więc się nie stresuję. Jak widzę tabliczkę, nie zastanawiam się, odbijam.
Przez chwilę nikogo przede mną, nikogo za mną. Jednak po paru kaemach mijam dwójkę, chyba Megowców. Dziewczyna krzyczy, że szkoda tak pędzić w taką piękną pogodę i trzeba popodziwiać las. Nie zwracam na nią uwagi, zasuwam dalej.
Szybka kontrola licznika – mam szansę na 3:30, jeśli utrzymam tempo.
Ktoś tam mnie przegania, pewnie jakiś zmarudziły Gigowiec. Potem ktoś mnie dogania i sapie mi na plecach. Oboje podchodzimy jakiś podjazd. Nogi już mam zmęczone i nie daję rady podjechać. Mój towarzysz narzeka na przeskakujący łańcuch. To dość leciwy rowerzysta, ale po podejściu wsiada na rower i szybko mi ucieka.
Stosowny limeryk (by limerykarnia.pl):
O starym bajkerze raz w Nowym Dworze
mówiły panny: "Stary i może!".
"Zwłaszcza w długim dystansie
jeździ, jakby był w transie,
i bardzo duży skok ma (w amorze)".
Za jakiś czas mam kolejnego rowerzystę na karku. Chcę go przepuścić, ale krzyczy „Jedź!”. Niestety, wymiękam na tym samym zjeździe, na którym wymiękłam na poprzedniej pętli. Ten za mną nie wymięka i ucieka mi. Spotykam go potem jeszcze raz – stoi z boku i krzyczy „Masz imbus?” Zatrzymuję się, bo mam. Mówi, że pogubił śruby, chyba od mostka, i kierownica mu odpada. Na szczęście ma jeszcze dwie śruby, musi je tylko dokręcić. No nieźle… Zostawiam mu klucz i jadę dalej.
Gdzieśtam po drodze mijam oznaczenia – do mety jeszcze 35, 25, potem 20 km. Póki co, zgadza się z licznikiem, chociaż wiem z doświadczenia, że dystanse na Mazovii są… nieco płynne.
Końcówka już bez przygód, choć jestem tak zmęczona, że się trochę wlokę. Druga pętla zdecydowanie wolniejsza, trochę mnie to martwi bo nie będzie 3:30, raczej bliżej 4:00 – jak pierwotnie sądziłam.
Gdy widzę oznaczenie 5 km do mety, na liczniku mam około 60 km. Hę? Zaraz potem 3 km, 2 km… Hę?
Końcówka ciężka, na ostatniej prostej wmordewind. Próbuję utrzymać 30 km/h. Ktoś mnie dopinguje.
Gdy wjeżdżam na metę po 3:28 licznik pokazuje 64,5 km. Znowu organizatorzy zjedli parę kilometrów.
Nikt mnie nie wita, bo Marek z Krzyśkiem pewnie zakładali 4h :(
Chwilę stoję i wyrzucam z siebie powietrze. Izotonika w paśniku zbrakło :( więc wypijam chyba z 6 kubeczków wody. Na metę dojeżdża biker, któremu pożyczyłam klucz, oddaje mi klucz, zamieniamy kilka słów.
Dzwonię do Marka, i zaraz Marek z Krzyśkiem się pojawiają. Krzysiek już dawno z Mega (02:29:15), przebrany, rower umyty.
Kręcimy się jeszcze chwilę. Marek z Krzyśkiem myją mi rower :D Oglądamy dekorację kobiet Giga, gadamy chwilę z Tomkiem (Mega 02:00:03) i zbieramy się.
Psia kupa, niestety, trzyma się dobrze.
Łapiemy jeszcze jedną, na oponie roweru, wracając do auta. Co za gówniany dzień :)
Miejsce Giga K Open: 6/8 , Kat: 3/3. Ale – przyjechałam tylko pół godziny po najlepszej! :) :)
Czas: 03:28:41
I awans do 3 sektora :D
kadencja 79/115
KOW: 8
obciążenie: 8 x 148 = 1184
Mazovia MTB Pułtusk
Niedziela, 5 września 2010 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 55.00 | Km teren: | 50.00 | Czas: | 02:53 | km/h: | 19.08 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 174174 (100%) | HRavg | 164( 94%) |
Kalorie: | 2852kcal | Podjazdy: | 215m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyznam się, że obawiałam się tego startu. Po nieudanym maratonie w Otwocku i kolejnym nieudanym w Piasecznie oraz późniejszej wywrotce na zjeździe z Prehyby (która, jak się okazało, nie była taka niegroźna jak mi się wydawało - kolano mnie boli do tej pory), miałam strasznego pietra. Obawiałam się błota, wywrotki, tłoku i w ogóle wszystkiego. Do tego stopnia, że stojąc w sektorze miałam tętno 120... zwykle jest koło 100 :)
Na szczęście obawiałam się całkowicie niepotrzebnie. Trasa była łatwa, nawet jak na moje skromne umiejętności techniczne.
Start na rynku w Pułtusku. Trochę kostki, ale niedużo. Trzeba uważać na szkła bo jest ich na rynku sporo. Dalej spory kawał asfaltu - tu można się rozpędzić i wyprzedzić maruderów z mojego sektora (9), a może nawet kilku maruderów z sektora wyżej ;) Daleki sektor daje tę satysfakcję, że raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzana. Zresztą na asfalcie i szutrach "I am the King", co daje się zauważyć - wyprzedzam wszystkich w zasięgu wzroku ;)
Gorzej z jazdą terenową...
Po odcinku racingowym nagła zmiana terenu i pierwsze górki. Oczywiście robi się zator bo sporo osób wprowadza rowery na piechotę. Jestem zmuszona także zsiąść i wprowadzać bo jest korek. Ze trzy razy musiałam na tym odcinku zejść z roweru, choć nie tylko ze względu na korek ale też ze względu na brak techniki :) Górki są częściowo mocno piaszczyste i moje łydki nie starczają na ich przejechanie.
Dalej już prosta, łatwa droga - szutry, ścieżki. Fajnie ubite.
Momentami jest trochę piaszczyście. Zapomniałam oczywiście spuścić trochę powietrza z kół przed startem (są nabite na maksa). Tylna opona trochę tańczy, ale odkrywam, że jak ją nieco dociążę to jest lepiej. W każdym razie nie zatrzymuję się na żadnym piachu, który jest na płaskim - mam z tego satysfakcję.
Kolejną satysfakcję mam z faktu, że olewam kolejkę czekającą na przejście błotną kładką po strumyku, który jest niedługo potem. Zyskuję dzięki temu co najmniej 6 miejsc - przejeżdżam środkiem, ufając ocenie organizatora, że głębokość około 20 cm (na szczęście okazało się to prawdą). Chociaż ledwo unikam podczas tego manewru plastikowej butelki wystającej z dna i wywrotki ;)
Błoto na trasie jest w niewielu miejscach i całkowicie przejezdne. Przez "groble" na kałużach oraz przez dwie kałuże środkiem przemykam nawet nie zwalniając :) Droga jest piękna widokowo. Między innymi lecimy po rozlewiskach Narwi (o dziwo, tutaj jest całkiem sucho a nawet piaszczyście).
Gdzieś po drodze wypadek. Na zakręcie leży dziewczyna z rozwalonym krwawiącym udem. Zatrzymuje się, ale ona macha ręką i mówi, że pomoc już wezwana. Więc jadę dalej. Potem, gdzieś dalej jeszcze natykam się na karetkę, zbierają kogoś. Zwalniam trochę, ale lecę dalej.
Pierwszy bufet olewam bo organizatorzy usytuowali go przy największej łasze piachu, jaką tylko udało im się znaleźć. Gdybym postanowiła się tam zatrzymać, to już bym nie ruszyła i musiałabym przejść ten odcinek na piechotę. Dlatego przejeżdżam trochę bokiem pod bufetowym namiotem ;) i lecę dalej.
Wyprzedzam dużo ludzi ale na 35 kilometrze łapie mnie kryzys. Nogi nie chcą kręcić a w łydki łapią mnie skurcze. Teraz inni mają okazję mnie minąć. Na szczęście kolejny bufet niedaleko. Łapczywie piję prawię całą butlę Powerade. Po kolejnych 5 km kryzys mija i dostaję nowy zastrzyk sił. Do kolejnego odcinka górek (tego samego co był na początku) zasuwam aż miło. Ścigam się z jakąś dziewczyną z napisem "Posnet" na pupie ;) (niestety, nie udało mi się dostrzec numeru). Najpierw ona mnie wyprzedza, potem ja ją. Obie zsiadamy na piaszczystym podjeździe i zamieniamy parę słów - ona z piątego sektora, ale miała awarię roweru i straciła 15 minut. Niestety, jest szybsza na podejściu i zjeździe i ucieka mi po tej górce. Już jej nie doganiam. Być może była to Hania, bo w Open jest o miejsce przede mną na mecie (2:51:50)
Dalej znowu trudności mi sprawiają piaszczyste podjazdy. Jest ich na szczęście niedużo więc po ich przejechaniu rozpędzam się i prawie cały czas zasuwam 30-stką aż do mety. Na wale nad Narwią wyprzedzam ze trzech chłopaków. Komuś krzyczę "fajny masz numer!" (3666). Śmieje się i zaczyna mnie gonić. Siedzi mi na kole aż do mety. Krzyczy do mnie jeszcze "ale się fajnie załapałem!". Tuż przed metą jakiś kibic nadaje do mnie "Dawaj, jeszcze tylko 200 metrów!" Dostaję mentalnego kopa i trochę chyba gubię "ogon". Na metę "ogon" wjeżdża chwilę po mnie i dziękuje mi, że go pociągnęłam (ale czas i tak miał o 10 sekund lepszy), podajemy sobie ręce.
Za metą czeka na mnie już mój Marek, i kilku startujących znajomych: Tomek, który jak zwykle jest niezły (2:35:28), Krzysiek, który przebił się do kolejnego sektora, tj. 6 a przy okazji wyszedł na prowadzenie w ratingu w naszym małym teamie (2:41:16), Olaf (2:50:42) i jeszcze żona kolegi Benka z synem (jechali razem Hobby). Czekamy dość długo na drugiego Krzyśka (3:36:15), który debiutował dzisiaj.
W międzyczasie gdzieś mi przez chwilkę miga Damian wracający z Giga (3:34:06 - to niesamowite, że prawie dwa razy dłuższy dystans jedzie w czasie zbliżonym do mojego na Mega). Przejeżdża kawałek obok mnie, po czym zawraca. Krzyczę mu "Cześć Damian". Chyba mnie z początku nie poznał :) Liczy na 1 sektor. Zamieniamy dwa słowa ale ucieka do znajomych.
Kręcimy się potem jeszcze chwilę po rynku. Ciasto, izotonik, pomarańcze :)
Czuję się bardzo dobrze. Zadowolona, że wyszło poniżej 3h.
Czas: 2:52:36
Open: 28/36
Kat: 10/14
Miejsca co prawda nie za dobre, ale czasowo fajnie. Była łatwa trasa więc wszystkie laski szybko jechały.
Aha, no i awans z 9 sektora do 4 (!)
Kadencja: 80/113
Na szczęście obawiałam się całkowicie niepotrzebnie. Trasa była łatwa, nawet jak na moje skromne umiejętności techniczne.
Start na rynku w Pułtusku. Trochę kostki, ale niedużo. Trzeba uważać na szkła bo jest ich na rynku sporo. Dalej spory kawał asfaltu - tu można się rozpędzić i wyprzedzić maruderów z mojego sektora (9), a może nawet kilku maruderów z sektora wyżej ;) Daleki sektor daje tę satysfakcję, że raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzana. Zresztą na asfalcie i szutrach "I am the King", co daje się zauważyć - wyprzedzam wszystkich w zasięgu wzroku ;)
Gorzej z jazdą terenową...
Po odcinku racingowym nagła zmiana terenu i pierwsze górki. Oczywiście robi się zator bo sporo osób wprowadza rowery na piechotę. Jestem zmuszona także zsiąść i wprowadzać bo jest korek. Ze trzy razy musiałam na tym odcinku zejść z roweru, choć nie tylko ze względu na korek ale też ze względu na brak techniki :) Górki są częściowo mocno piaszczyste i moje łydki nie starczają na ich przejechanie.
Dalej już prosta, łatwa droga - szutry, ścieżki. Fajnie ubite.
Momentami jest trochę piaszczyście. Zapomniałam oczywiście spuścić trochę powietrza z kół przed startem (są nabite na maksa). Tylna opona trochę tańczy, ale odkrywam, że jak ją nieco dociążę to jest lepiej. W każdym razie nie zatrzymuję się na żadnym piachu, który jest na płaskim - mam z tego satysfakcję.
Kolejną satysfakcję mam z faktu, że olewam kolejkę czekającą na przejście błotną kładką po strumyku, który jest niedługo potem. Zyskuję dzięki temu co najmniej 6 miejsc - przejeżdżam środkiem, ufając ocenie organizatora, że głębokość około 20 cm (na szczęście okazało się to prawdą). Chociaż ledwo unikam podczas tego manewru plastikowej butelki wystającej z dna i wywrotki ;)
Błoto na trasie jest w niewielu miejscach i całkowicie przejezdne. Przez "groble" na kałużach oraz przez dwie kałuże środkiem przemykam nawet nie zwalniając :) Droga jest piękna widokowo. Między innymi lecimy po rozlewiskach Narwi (o dziwo, tutaj jest całkiem sucho a nawet piaszczyście).
Gdzieś po drodze wypadek. Na zakręcie leży dziewczyna z rozwalonym krwawiącym udem. Zatrzymuje się, ale ona macha ręką i mówi, że pomoc już wezwana. Więc jadę dalej. Potem, gdzieś dalej jeszcze natykam się na karetkę, zbierają kogoś. Zwalniam trochę, ale lecę dalej.
Pierwszy bufet olewam bo organizatorzy usytuowali go przy największej łasze piachu, jaką tylko udało im się znaleźć. Gdybym postanowiła się tam zatrzymać, to już bym nie ruszyła i musiałabym przejść ten odcinek na piechotę. Dlatego przejeżdżam trochę bokiem pod bufetowym namiotem ;) i lecę dalej.
Wyprzedzam dużo ludzi ale na 35 kilometrze łapie mnie kryzys. Nogi nie chcą kręcić a w łydki łapią mnie skurcze. Teraz inni mają okazję mnie minąć. Na szczęście kolejny bufet niedaleko. Łapczywie piję prawię całą butlę Powerade. Po kolejnych 5 km kryzys mija i dostaję nowy zastrzyk sił. Do kolejnego odcinka górek (tego samego co był na początku) zasuwam aż miło. Ścigam się z jakąś dziewczyną z napisem "Posnet" na pupie ;) (niestety, nie udało mi się dostrzec numeru). Najpierw ona mnie wyprzedza, potem ja ją. Obie zsiadamy na piaszczystym podjeździe i zamieniamy parę słów - ona z piątego sektora, ale miała awarię roweru i straciła 15 minut. Niestety, jest szybsza na podejściu i zjeździe i ucieka mi po tej górce. Już jej nie doganiam. Być może była to Hania, bo w Open jest o miejsce przede mną na mecie (2:51:50)
Dalej znowu trudności mi sprawiają piaszczyste podjazdy. Jest ich na szczęście niedużo więc po ich przejechaniu rozpędzam się i prawie cały czas zasuwam 30-stką aż do mety. Na wale nad Narwią wyprzedzam ze trzech chłopaków. Komuś krzyczę "fajny masz numer!" (3666). Śmieje się i zaczyna mnie gonić. Siedzi mi na kole aż do mety. Krzyczy do mnie jeszcze "ale się fajnie załapałem!". Tuż przed metą jakiś kibic nadaje do mnie "Dawaj, jeszcze tylko 200 metrów!" Dostaję mentalnego kopa i trochę chyba gubię "ogon". Na metę "ogon" wjeżdża chwilę po mnie i dziękuje mi, że go pociągnęłam (ale czas i tak miał o 10 sekund lepszy), podajemy sobie ręce.
Za metą czeka na mnie już mój Marek, i kilku startujących znajomych: Tomek, który jak zwykle jest niezły (2:35:28), Krzysiek, który przebił się do kolejnego sektora, tj. 6 a przy okazji wyszedł na prowadzenie w ratingu w naszym małym teamie (2:41:16), Olaf (2:50:42) i jeszcze żona kolegi Benka z synem (jechali razem Hobby). Czekamy dość długo na drugiego Krzyśka (3:36:15), który debiutował dzisiaj.
W międzyczasie gdzieś mi przez chwilkę miga Damian wracający z Giga (3:34:06 - to niesamowite, że prawie dwa razy dłuższy dystans jedzie w czasie zbliżonym do mojego na Mega). Przejeżdża kawałek obok mnie, po czym zawraca. Krzyczę mu "Cześć Damian". Chyba mnie z początku nie poznał :) Liczy na 1 sektor. Zamieniamy dwa słowa ale ucieka do znajomych.
Kręcimy się potem jeszcze chwilę po rynku. Ciasto, izotonik, pomarańcze :)
Czuję się bardzo dobrze. Zadowolona, że wyszło poniżej 3h.
Czas: 2:52:36
Open: 28/36
Kat: 10/14
Miejsca co prawda nie za dobre, ale czasowo fajnie. Była łatwa trasa więc wszystkie laski szybko jechały.
Aha, no i awans z 9 sektora do 4 (!)
Kadencja: 80/113
od Dziadków (kol. Kopaniec k. Gąsiorowa - Ursynów)
Niedziela, 22 sierpnia 2010 Kategoria wycieczki i inne spontany, >50 km
Km: | 55.98 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 02:28 | km/h: | 22.69 |
Pr. maks.: | 46.31 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 2000kcal | Podjazdy: | 226m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Powrót zdecydowanie był cięższy niż wczorajszy dojazd na miejsce. Już na początku zapowiadał się wmordewind. Dlatego postanowiłam pojechać krótszą niż wczoraj drogą, przez Legionowo. Z Kopańca - Gąsiorowo - Łacha - Serock i potem prosto jak w mordę strzelił na południe - Zegrze - Wieliszew - Legionowo - stamtąd Modlińską. Po drodze znów się zabłąkałam bo GPS pokazał mi coś dziwnego... w okolice Aluzyjnej, ale szybko wyszłam na prostą ;) Dalej powrót podobną trasą co wyjazd, tzn. betonowo-płytową ul. Wybrzeże Puckie, ale dla odróżnienia przejechałam na drugą stronę Wisły Mostem Świętokrzyskim zamiast Gdańskim, jak wczoraj. Czerniakowska i Dolinka Służewiecka zafundowały mi miłą końcówkę trasy w postaci potwornego wmordewindu więc dotarłam do domu trochę zmęczona i zziajana jak nie wiem co.
Zapis z Garmina z trasy dzisiejszej i wczorajszej:
kadencja 80/115
Zapis z Garmina z trasy dzisiejszej i wczorajszej:
kadencja 80/115
do Dziadków (Ursynów - kol. Kopaniec k. Gąsiorowa)
Sobota, 21 sierpnia 2010 Kategoria wycieczki i inne spontany, >50 km
Km: | 57.31 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 02:14 | km/h: | 25.66 |
Pr. maks.: | 43.20 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 2124kcal | Podjazdy: | 227m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wyjazd miał być między 8-9 rano ale zaspałam i wyjechałam o 10tej :) ale na szczęście nie było strasznie gorąco. Trochę zabłąkałam się szukając drogi rowerowej nad Wisłą która miała biec od Mostu Gdańskiego na północ. W końcu trafiłam na jakąś drogę, równoległą do Jagiellońskiej, zwaną szumnie ul. Wybrzeże Puckie a nawet nie pokrytą asfaltem tylko betonowymi płytami). Potem nieco zabłąkałam się, gdy próbowałam przebyć węzeł gordyjski skrzyżowania Toruńskiej z Jagiellońską. Niepotrzebnie wjechałam na Toruńską (przez co nie pojechałam planowaną trasą przez Legionowo) i dalej jechałam Marywilską. Następnie znów się zabłąkałam ponieważ Płochocińska w remoncie i zamknięta, trzeba było szukać objazdu. Odkryłam za to terenową drogę rowerową mniej więcej od skrzyżowania Marywilskiej z Płochocińską, która oznaczona jest jako szlak do Nieporętu. Nie jechałam jednak w całości tym szlakiem, bo bałam się zabłądzić. Wyjechałam zatem na szosę, gdzieś w Białołęce i dotarłam na Płochocińską już za remontowanym odcinkiem. Dalej było już prosto. Na północ do Nieporętu i Zegrze. Podjazd w Zegrzu jak zwykle zafundował mi nieco wysiłku. Jak już ucieszona przyspieszałam na prostej, nagle tylne koło zaczęło mi tańczyć i ... guma. 15 minut w plecy na poboczu. Dalsza droga przebiegała już bez przeszkód - Serock, Łacha, Gąsiorowo i stamtąd leśna droga do Kopańca.
kadencja 80/115
kadencja 80/115
warszawa - siedlce
Sobota, 3 lipca 2010 Kategoria wycieczki i inne spontany, >50 km
Km: | 94.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:47 | km/h: | 19.72 |
Pr. maks.: | 40.80 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
pod górę i pod wiatr. sama rozkosz. najkrótsza trasa przez mińsk. dane są z gps-a a licznik pokazał 93,68km i 3:56 jazdy. kadencja 74
Mazovia MTB Piaseczno
Niedziela, 23 maja 2010 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 63.00 | Km teren: | 63.00 | Czas: | 04:19 | km/h: | 14.59 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
jedno słowo... MASAKRA
Kolega Tomek postraszył mnie na początku że ojojoj strasznie, błoto wszędzie, kałuże i bajorka. Faktycznie, przez pierwsze 20 km było trochę błota ale niegroźne, w większości przejezdne. Pierwsze 20 km zajęło mi około godzinę, więc zapowiadał się niezły czas. Zadowolona, wysłałam mojemu Markowi smsa, że "nie jest tak źle" :)
W "złą godzinę". Bo od około 25 kilometra się zaczęło... bajora, bagna, bajora bagna. Po ośki.
Na początku próbowałam obchodzić jakoś te bajora bokiem, ale w pewnym momencie natrafiłam na takie, gdzie po prostu nie było gdzie przejść bokiem. No to sru, środkiem... I doszłam do wniosku, że już lepiej środkiem bo przynajmniej woda trochę chłodzi zmęczone nogi :) Jak na moje oko to z 10 km (w sumie) z całej trasy to były takie właśnie bajora, kompletnie nie do przebycia dla mnie suchą nogą. Z piętnaście km to były w miarę przejezdne błota (przejezdne z prędkością około 10 km/h i kierownica uciekała na wszystkie strony). Pozostałą część stanowiły leśne ubite drogi/zabłocone szutry i trochę asfaltu. Ten asfalt to chyba dali w celu wytrząśnięcia sobie błota z bieżnika na twarz :) I tak właściwie do samej mety... Nawet ci z Fit mieli okropnie...
Drugi "paśnik" był trochę za daleko. Picie mi się skończyło gdzieś z 20 km od pierwszego bufetu i od pewnego momentu myślałam tylko o tym, żeby się czegoś napić. Na drugim bufecie wytrąbiłam butelkę wody i dwa kubeczki izotonika. Dobiła mnie kompletnie dziewczynka, która spytała mnie tam "czy to już wszyscy z sześćdziesiątki?". Ja na to, że nie, chyba nie wszyscy... mam nadzieję, że nie wszyscy :) (jak się okazało w wynikach, to chyba jednak byli już wszyscy...)
Pod koniec trochę sił dodał mi Damian, który wyprzedził mnie jadąc Giga i spytał złośliwie, czy nie trzeba mnie popchnąć :)
Dojechałam na metę w takim stanie, że Marek z Tomkiem się przerazili moim wyglądem (nie mam na myśli błota). Nawet nie miałam siły jeść tego pysznego ciasta, które zawsze jest na koniec.
Ogólnie rzecz biorąc to organizatorzy trochę przesadzili z błotem. Wiedząc, że była burza w nocy, powinni skrócić trasę. Do 45 km byłoby w miarę w porządku. Ale 62 km w takiej potwornej masakrze błotnej dla mnie było po prostu kompletnie wypluwające. Po czterech godzinach nienawidziłam roweru i miałam ochotę pieprznąć nim w krzaki i usiąść w tym błocie i zostać zjedzona przez komary. Nie zrobiłam tego tylko z tego powodu, że to nie wina roweru a poza tym kto by potem stamtąd zebrał moje zwłoki ;)
Wyniki naprawdę niezachęcające, zwłaszcza po kompletnie nieudanym starcie w Otwocku (awaria): 37/39 open, 14/15 kat. Ale jakimś cudem przesunęłam się o sektor do góry...
Natomiast bardzo jestem zadowolona z pracy rowerka. Nic się nie zepsuło, wszystko działało na tip-top, przerzutki, hamulce, naprawdę super - mimo oblepiającego wszystko błocka. Trochę miałam trudności z wpinaniem się w spd po co bardziej błotnych odcinkach ale kilkukrotne kopnięcie w pedał troche pomaga ;)
Kolega Tomek postraszył mnie na początku że ojojoj strasznie, błoto wszędzie, kałuże i bajorka. Faktycznie, przez pierwsze 20 km było trochę błota ale niegroźne, w większości przejezdne. Pierwsze 20 km zajęło mi około godzinę, więc zapowiadał się niezły czas. Zadowolona, wysłałam mojemu Markowi smsa, że "nie jest tak źle" :)
W "złą godzinę". Bo od około 25 kilometra się zaczęło... bajora, bagna, bajora bagna. Po ośki.
Na początku próbowałam obchodzić jakoś te bajora bokiem, ale w pewnym momencie natrafiłam na takie, gdzie po prostu nie było gdzie przejść bokiem. No to sru, środkiem... I doszłam do wniosku, że już lepiej środkiem bo przynajmniej woda trochę chłodzi zmęczone nogi :) Jak na moje oko to z 10 km (w sumie) z całej trasy to były takie właśnie bajora, kompletnie nie do przebycia dla mnie suchą nogą. Z piętnaście km to były w miarę przejezdne błota (przejezdne z prędkością około 10 km/h i kierownica uciekała na wszystkie strony). Pozostałą część stanowiły leśne ubite drogi/zabłocone szutry i trochę asfaltu. Ten asfalt to chyba dali w celu wytrząśnięcia sobie błota z bieżnika na twarz :) I tak właściwie do samej mety... Nawet ci z Fit mieli okropnie...
Drugi "paśnik" był trochę za daleko. Picie mi się skończyło gdzieś z 20 km od pierwszego bufetu i od pewnego momentu myślałam tylko o tym, żeby się czegoś napić. Na drugim bufecie wytrąbiłam butelkę wody i dwa kubeczki izotonika. Dobiła mnie kompletnie dziewczynka, która spytała mnie tam "czy to już wszyscy z sześćdziesiątki?". Ja na to, że nie, chyba nie wszyscy... mam nadzieję, że nie wszyscy :) (jak się okazało w wynikach, to chyba jednak byli już wszyscy...)
Pod koniec trochę sił dodał mi Damian, który wyprzedził mnie jadąc Giga i spytał złośliwie, czy nie trzeba mnie popchnąć :)
Dojechałam na metę w takim stanie, że Marek z Tomkiem się przerazili moim wyglądem (nie mam na myśli błota). Nawet nie miałam siły jeść tego pysznego ciasta, które zawsze jest na koniec.
Ogólnie rzecz biorąc to organizatorzy trochę przesadzili z błotem. Wiedząc, że była burza w nocy, powinni skrócić trasę. Do 45 km byłoby w miarę w porządku. Ale 62 km w takiej potwornej masakrze błotnej dla mnie było po prostu kompletnie wypluwające. Po czterech godzinach nienawidziłam roweru i miałam ochotę pieprznąć nim w krzaki i usiąść w tym błocie i zostać zjedzona przez komary. Nie zrobiłam tego tylko z tego powodu, że to nie wina roweru a poza tym kto by potem stamtąd zebrał moje zwłoki ;)
Wyniki naprawdę niezachęcające, zwłaszcza po kompletnie nieudanym starcie w Otwocku (awaria): 37/39 open, 14/15 kat. Ale jakimś cudem przesunęłam się o sektor do góry...
Natomiast bardzo jestem zadowolona z pracy rowerka. Nic się nie zepsuło, wszystko działało na tip-top, przerzutki, hamulce, naprawdę super - mimo oblepiającego wszystko błocka. Trochę miałam trudności z wpinaniem się w spd po co bardziej błotnych odcinkach ale kilkukrotne kopnięcie w pedał troche pomaga ;)
ursynów - otwock - glinki - kawęczyn - konstancin - powsin - ursynów
Poniedziałek, 3 maja 2010 Kategoria wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 71.79 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 04:01 | km/h: | 17.87 |
Pr. maks.: | 31.38 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
no i się zrobiła całkiem fajna wycieczka :)
z Ursynowa pojechaliśmy Mostem Siekierkowskim, potem wałem do Otwocka. Gdzieś w Otwocku odbiliśmy na jakieś boczne drogi i tamtędy dojechaliśmy do Glinek. Nie chciało nam się zapylać do mostu, w związku z tym przeprawiliśmy się przez Wisłę mostem kolejowym w Glinkach
Próbowaliśmy potem jazdy terenowej wzdłuż Wisły ale natknęliśmy się na wielkie bajoro i musieliśmy zawrócić. Dalsza droga do domu szosą przez Kawęczym i Konstancin. Od Powsina już Laskiem Kabackim aż do domu.
Deszcz trochę "groził" przez cały czas ale złapał nas dopiero jak byliśmy około 20 minut jazdy od domu. Za to złapał nas tak, że musieliśmy wykręcać koszulki :)
z Ursynowa pojechaliśmy Mostem Siekierkowskim, potem wałem do Otwocka. Gdzieś w Otwocku odbiliśmy na jakieś boczne drogi i tamtędy dojechaliśmy do Glinek. Nie chciało nam się zapylać do mostu, w związku z tym przeprawiliśmy się przez Wisłę mostem kolejowym w Glinkach
Próbowaliśmy potem jazdy terenowej wzdłuż Wisły ale natknęliśmy się na wielkie bajoro i musieliśmy zawrócić. Dalsza droga do domu szosą przez Kawęczym i Konstancin. Od Powsina już Laskiem Kabackim aż do domu.
Deszcz trochę "groził" przez cały czas ale złapał nas dopiero jak byliśmy około 20 minut jazdy od domu. Za to złapał nas tak, że musieliśmy wykręcać koszulki :)