Gwiazda Mazurska Szeligi etap III - biedny rower
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 53.00 | Czas: | 02:26 | km/h: | 22.60 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start spod samego hotelu więc można pospać. Jednak śpię źle. Budzi mnie bolący brzuch i biegunka. Rano jest trochę lepiej ale mam obawy przed startem. Idziemy jednak na plażę koło hotelu na start. Tam jest już Krzysiek ze znajomym, który też ma jakieś problemy żołądkowe. Cały czas się waham, czy jechać ale brzuch chyba się uspokoił. Na wsiakij słuczaj mam w camelu papier toaletowy ;)
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
komentarze
taa wodę wolę z kranu jak z butelki... Poważnie. Dzieciaki też od małego piją kranówę i nigdy żadnych problemów żołądkowych nie było.
dodoelk - 08:16 środa, 17 sierpnia 2011 | linkuj
Tak, może to woda. W Ełku woda jest ozonowana i jak dla Warszawiaków może mieć za mało chloru ;D
artd70 - 07:38 środa, 17 sierpnia 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!