kanteleblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(19)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kantele.bikestats.pl

linki

anioł stróż

Piątek, 25 września 2015 Kategoria trening, recenzje, testy, ze zdjęciami
Km: 16.19 Km teren: 0.00 Czas: 01:11 km/h: 13.68
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś w planach było krótkie s1. Pomyślałam więc, że zaoszczędzę trochę czasu wieczorem, jadąc na trening z Zającem, a i on będzie miał uciechę ;)
Skoczyliśmy rano do Plusa i wypożyczyliśmy przyczepkę Burley Bee a potem spokojnie do lasu.
Zając był dziś moim aniołem stróżem, pilnował, żebym czasem nie wychodziła z zadanej strefy tętna. Dzięki temu jechaliśmy naprawdę spokojnie. Zresztą, chyba nie odważyłabym się jechać z przyczepką zbyt szybko.
Być może Zającowi było nawet zbyt wolno bo ze dwa razy mało mi nie zasnął po drodze ;)



Przyczepka jest strasznie fajna. Jest lekka, mimo wieloryba w środku nie odczuwa się zbytniego obciążenia. Toczy się lekko i z gładko przejeżdża przez nierówności i przeszkody typu krawężniki. W środku jest dość ascetyczna, przydałoby się może włożyć do środka jakiś kocyk, żeby dziecku było milej siedzieć. A na taki jesienny, chłodny dzień, żeby było cieplej. No bo trochę zbyt chłodno byliśmy oboje ubrani ;) Można w środku posadzić dwoje dzieci, są pasy, które można przekonfigurować w zależności od tego, czy siedzi jedno dziecko, czy dwoje. Jest też w nogach przyczepki dużo miejsca, gdzie można powkładać różne rzeczy np. zabawki żeby się dziecku nie nudziło.
Z tyłu jest bardzo duży, zamykany na rzepy pojemnik na graty. Można tam naprawdę sporo wrzucić, pewnie taki Zając by się zmieścił bez problemu. Przyczepka ma z boku okienka a z przodu dwie zasłonki - jedną siatkową, żeby dziecku nie wpadały do środka owady a drugą, na wierzch zakładaną, z przeźroczystego plastiku, na wypadek deszczu, zimna itp.
Dyszel jest mocowany na szybkozamykaczu roweru i dodatkowo ma jeszcze taśmę zabezpieczającą. Jest mocowany w sposób, który pozwala spokojnie przechylać rower na boki i skręcać bez przechylania przyczepki. Problem może być jedynie przy próbie dokonania ostrego zakrętu w prawo, gdzie istnieje ryzyko zaczepienia kołem o dyszel.

praca

Wtorek, 22 września 2015 Kategoria dojazdy, new gear, ze zdjęciami
Km: 19.61 Km teren: 0.00 Czas: 01:01 km/h: 19.29
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś po przygodach z dętkami i oponami wreszcie pierwszy raz na nowych oponach.
Wyglądają czadowo ;)

testy lampek Mactronic Noise 02 i Moon X-Power 330

Niedziela, 20 września 2015 Kategoria recenzje, testy, trening, ze zdjęciami
Km: 48.75 Km teren: 0.00 Czas: 02:10 km/h: 22.50
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Dzięki uprzejmości Plus Sklep Rowerowy otrzymałam do testów dwie mocne lampy z akumulatorem. Wynikło to z mojego narzekania na posiadaną przeze mnie lampę Mactronic Pro Scream. Ma ona dość mocne światło jednak po 2-2,5h nocnego treningu, gdzie potrzebuję przez większość czasu pełnej mocy oświetlenia, aby na kolejnym treningu mieć pełną moc, muszę wymienić baterie. Zaczął mnie już w związku z tym trafiać szlag bo zaczynam wydawać masę pieniędzy na baterie.
Dostałam do testów dwie lampy: Mactronic Noise 02 o mocy 500lm oraz Moon X-Power 330 o mocy 330 lm.



"Organoleptycznie" ;)
Lampki wyglądają dość podobnie. Mają prawie identyczną konstrukcję, taką samą długość, różnią się nieco kształtem obudowy i kolorystyką. Są podobne do tego stopnia, że można je naładować za pomocą tej samej ładowarki i założyć na ten sam uchwyt na kierownicę. Mają w tym samym miejscu gniazdo ładowarki, przykryte identyczną klapką. Mają identyczny przycisk włączający i identycznie wyglądający reflektor. Przypadek? ;) W pierwszej chwili sądziłam, że obie lampki są Mactronica.

Lampa Moon jest ciut lżejsza a przycisk włączający, mimo identycznego wyglądu, chodzi o wiele lepiej, tzn. reaguje na niezbyt mocne naciśnięcie, jednak musi być ono dość precyzyjne. Im grubsza rękawiczka, tym trudniej nacisnąć.
W Mactronicu, ten przycisk jest bardzo oporny i trzeba go naprawdę mocno nadusić żeby zadziałał. Czasem, mimo wielokrotnych prób, nie reaguje wcale. W zimowej rękawicy włączenie światła może się okazać niemożliwe.
Z moich wcześniejszych doświadczeń wynika, że Mactronic ma ewidentny problem ze stykami. Miałam wcześniej dwie lampy z serii Scream i w obu lampkach po pewnym czasie pojawiło się takie zjawisko, że przy wstrząsach (np. jeździe w terenie) tryby świecenia same się przełączały. Pomaga na to wyczyszczenie i przesmarowanie nakrętki od komory zawierającej baterie, ale trzeba to robić co jakiś czas. Być może wada przycisku w lampce Noise to kwestia tego konkretnego egzemplarza ale po tym, jakie są moje doświadczenia ze Scream-ami... mam wątpliwości.
Obie lampy są mocowane na kierownicy za pomocą uchwytu z zakręcaną obejmą, przy czym lampa wsuwana jest na szynę z blokadą. Lampę można zdjąć naciskając przycisk blokady z boku szyny. Szyna jest obrotowa, tzn. można regulować kąt lampy w poziomie. Jak na mój gust, obraca się ona zbyt łatwo (łatwo ją przypadkowo przestawić np. gmerając przy liczniku umieszczonym na mostku, jak w moim przypadku). W zestawie jest też dodatkowy uchwyt na kask (na rzepy).

Warunki testu 01
Na test udałam się do Lasu Kabackiego. Pojeździłam po głównych traktach oraz przejechałam fragment singla (dla znających teren: Jagielska - wzdłuż Puławskiej - Żołny), obfitujący w zakręty oraz korzenie a także - obecnie - posiadający również część mocno zarośniętą wysokimi trawami (wyższymi ode mnie siedzącej na rowerze). Następnie udałam się na mocno korzenisty zjazd bez zakrętów (dla znających teren - od Nowoursynowskiej na przedłużeniu Przekornej do asfaltu ul. Gąsek). Potem przejechałam się asfaltem Drewny - Przyczółkowa i przejechałam się po dziurach na mega ciemnej ul. Hlonda i hopkach na równie ciemnym podjeździe Orszady.

Warunki testu 02
Drugi test przeprowadziłam na szosie (rower szosowy), gdzie założeniem była równa, szybka jazda w okolicach progu mleczanowego. Średnia prędkość z tego odcinka wyniosła 32 km/h, maksymalna około 35 km/h. Trasa wiodła nieoświetloną drogą wzdłuż wału nad wisłą, po znanej rundzie Okrzeszyn - Gassy - Ciszyca (gdzieniegdzie w przejeżdżanych miejscowościach jest oświetlenie ale wzdłuż wału jest ciemno jak w d...). Powrót tym samym ciemnym odcinkiem Hlonda/Orszady co wczoraj.

Światło
Według specyfikacji, Mactronic ma 500 lm natomiast Moon - 330 lm. To ciekawe, gdyż poświeciłam obiema lampkami w nocy z balkonu na 9 piętrze mojego bloku na trawnik i według mnie obie lampy świecą identycznie. Na wszystkich trybach. Jedyną różnicą jest nieznacznie bardziej żółty odcień światła w Moonie, jednak przy świeceniu na daleką odległość jest to zupełnie niewidoczne, zauważalne jest jedynie przy świeceniu na bliskie obiekty.W związku tym faktem oraz w związku z nędznym przyciskiem włączania w Mactronicu na test w terenie wzięłam tylko Moona, nie zawracając sobie głowy testowaniem Mactronica.

Strumień światła jest podzielony jakby na dwa obszary. Wewnętrzny, niezbyt szeroki, bardzo silny snop światła oraz zewnętrzny dość szeroki obszar nieco ciemniejszego światła. Przy maksymalnej mocy lampy wewnętrzny snop światła świeci tak mocno, że nie chciałabym iść/jechać naprzeciwko ale ponieważ jest dość wąski, więc ewentualnie oślepianie przeciwnika ;) wchodzi w grę jedynie kiedy porusza się on prawie dokładnie naprzeciwko roweru. Szerszy obszar ciemniejszego światła jest wystarczający, aby było dobrze widać co się dzieje po bokach drogi.

Szerokie leśne dukty
Można spokojnie jechać ze 40 na godzinę (jak się ma "nogę", ofkorz). Widoczność jest świetna, nawet obiekty pozbawione kompletnie elementów odblaskowych widać z bardzo daleka. Doradzam jednak skierowanie lampy nieco w dół... ;)

Wąskie ścieżki, single
Na prostej można jechać spokojnie 30tką. Przy prostej ścieżce jedzie się jak w dzień. Wszystkie przeszkadzajki, wertepy, korzenie itd. widać z daleka. Pewne kłopoty zaczynają się przy zakrętach, gdyż zewnętrzny obszar światła nie doświetla zakrętów wystarczająco i dopiero po skręceniu kierownicy widać, co czeka na nas za zakrętem. Przy wielu następujących po sobie zakrętach trzeba już nieco zwolnić ale wciąż można jechać dość szybko. Najwolniejszy fragment trasy to była wspomniana przeze mnie kręta część singla zarośnięta wysokimi trawami. Nie jestem jednak pewna czy znaczne zmniejszenie tam prędkości nie było spowodowane również niechęcią do bycia pochlastaną przez trawy ;)

Terenowy zjazd
Bez hamulców, doskonała widoczność. Można jechać jak w dzień (w tym miejscu zakochałam się w tej lampie i już wiem, że ją kupię).

Prosty asfalt, dziurawy asfalt, hopki (tzn. leżące policjanty), ciemne miejsca
Można grzać ile bogi w nogi dały. Widać wszystko jak na dłoni. A nawet można zmienić tryb świecenia na słabszy. Na kolarce bez problemu jechałam w założonym tempie, bez obawy, że wpadnę w dziurę. Sądzę, że można spokojnie jechać i 50tką jak ktoś ma nogę, bez obawy kolizji z polskm asfaltem.

Wady
1) Przy trybach świecenia słabszych niż najwyższe dwa, zewnętrzny krąg światła staje się dość ciemny i jest zdecydowanie mniejsza widoczność boku drogi. Na czwartym trybie w zasadzie ten zewnętrzny krąg światła jest pomijalny.
2) Szyna do mocowania lampy zbyt łatwo się obraca na boki
3) Wąski strumień światła nie doświetla wystarczająco zakrętów; przy niezbyt szybkiej jeździe to nie przeszkadza ale przy wyższych prędkościach "podcina skrzydła" na zakrętach ;)

Czego nie testowałam
Lampy dostałam na zbyt krótki czas, aby móc przetestować faktyczną długość świecenia na poszczególnych trybach, jak również szybkość ładowania. Prawdopodobnie uzupełnię te testy w zakresie lampy Moona po jej zakupieniu ale z uwagi na chwilowy brak płynności finansowej ;) zapewne nastąpi to dopiero w przyszłym miesiącu.

[Edit: Tutaj można przeczytać dalszą część testów po nabyciu przeze mnie Moona, która dotyczy długości świecenia oraz ładowania a także obsługi w zimowych rękawicach]

nauka latania

Sobota, 19 września 2015 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: 33.77 Km teren: 0.00 Czas: 03:11 km/h: 10.61
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Czarek od jakiegoś czasu "odgrażał się", że chce zacząć prowadzić treningi techniki jazdy. No to złapałam go za słowo i umówiłam się z nim na Kazurce :)
Grupowe szkolenia są fajne ale z reguły to trener dyktuje co trenujemy, gdzie i jak. Szkolenia indywidualne mają tę zaletę, że możesz powiedzieć trenerowi co chcesz szkolić. I tak też zrobiłam. Chciałam nauczyć się dwóch elementów (stójki oraz bezpiecznego lądowania po nieplanowanym skoku na hopce) ale czasu starczyło tylko na jeden. Trenowałam skoki na małych hopkach koło pumptracka przy Kazurce. Towarzyszyła mi Dagmara, która właśnie skończyła swój trening z Czarkiem i postanowiła również spróbować na tych hopkach.
Czarek zrobił sobie przerwę między jej a moim treningiem więc w międzyczasie najpierw pojeździlłyśmy z Dagmarą po pumptracku. Ja już miałam okazję przekonać się, że to wcale nie jest proste i wymaga więcej wysiłku niż to wygląda, kiedy się na to patrzy z boku. Kilka razy już jeździłam po tym pumptracku i niestety, do tej pory nie udaje mi się przejechać więcej niż jedną pętlę bez dopedałowywania.

Potem przeniosłyśmy się na hopki. Tutaj, zanim Czarek dotarł do nas (bo tymczasem pomagał komuś naprawić rower) najpierw zrobiłam kilka przejazdów kontrolnych. Opór przed wyskokiem na hopce miałam tak duży, że tuż przed hopką hamowałam, żeby brońcie bogowie, nie wyrzuciło mnie czasem do góry. Po kilku razach ośmieliłam się nie naciskać hamulców, ale dusiłam kierownicę na podjeździe. Miałam odczucie lekkiego wyrzucania ale, według obserwującej mnie Dagmary, ani na milimetr koła nie odrywały się od ziemi.
Gdy wreszcie Czarek do nas dołączył, od razu przy pierwszym moim przejeździe, powiedział co jest nie tak. Wduszam rower w podłoże zbyt mocno i zbyt długo. Ustawienia mojego roweru, dobre do maratonów i XC, nie pomagają. Kierownica jest bardzo nisko i ciężar jest przesunięty trochę zbyt mocno do przodu jak na jazdę grawitacyjną.
Na start Czarek zdemontował mi rogi, chwyty przesunął maksymalnie na zewnątrz oraz kazał opuścić siodło. Operacja na kierownicy miała na celu danie mi większej przestrzeni na ugięcie łokci zaś operacja siodło - ułatwienie przeniesienia ciężkości do tyłu. 
Gdy wyjaśnił mi, w którym momencie powinnam obciążyć i potem dociążyć przód roweru, od razu zaczęło być lepiej. Dodatkowo, Czarek kazał przestać mi się nachylać tak mocno nad kierownicą. Powtarzałam przejazd wielokrotnie i pod koniec wreszcie udało mi się uzyskać coś na kształt skoku, który Czarek uwiecznił na moim telefonie. ;)
https://www.facebook.com/kantele.bikestats/videos/1626094851012719/
No cóż, trudno jest nauczyć czegoś prawie czterdziestoleniej baby, trudno jest z takiej starej baby wykorzenić złe nawyki ale lepszy rydz niż nic. I tak jest znaczna poprawa w stosunku do tego, co było dwie godziny wcześniej.
Po zakończeniu treningu wjechałam jeszcze na szczyt Kazurki i dla utrwalenia zjechałam sobie głównym trackiem. Za pierwszym razem zapomniałam wszystko, co Czarek mi wkładał przez ostatnie 1,5h do głowy i ze dwa razy przejechałam się na przednim kole po stoliku. Na szczęście Czarek jeszcze nie zdążył uciec i obserwował mój przejazd. Grzecznie przypomniał mi, co mam robić ;) i drugi przejazd już był o wiele lepszy.
No cóż, trening czyni mistrza. Żeby utrwalić to, czego się dziś nauczyłam, potrzebne będzie jeszcze wiele przejazdów ;)

Po prawie dwóch godzinach na Kazurce, czułam jakiś niedosyt ale zaczęło się ściemniać więc postanowiłam wykorzystać ten czas na test jednej z lampek, którą dostałam w piątek z Plusa. Dostałam dwie lampki przednie: Mactronic Noise 02 oraz Moon X-Power 330. Wrażenia z testów wkrótce :)

laczek na laczku

Piątek, 18 września 2015 Kategoria dojazdy
Km: 8.22 Km teren: 0.00 Czas: 00:26 km/h: 18.97
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
No... nie...
Jestem mistrzem laczków, to nie ulega wątpliwości.
W środę, wracając po nocy z treningu ze zdychającą lampką, wpadłam w wielką dziurę, tuż przed podjazdem na Orszady. Przez chwilę obawiałam się, że dalsza jazda odbędzie się na flaku, ale nie. Dojechałam do chaty bez kłopotów a nawet - jak mi się wydawało - bez ubytku powietrza.
Czwartkowy poranek zweryfikował to spostrzeżenie. W przednim kole Strady brak powietrza. Szczęściem mam dwa rowery więc po prostu odwiesiłam Stradę na hak i wzięłam Szkota. Po południu zmieniłam dętkę ale miałam z tym pewne problemy, opona i dętka nie chciały się dobrze ułożyć, opona nie chciała wskoczyć w obręcz i musiałam poprawiać. Potem jakoś dziwnie się pompowało, opona trzeszczała.
W piątek ruszyłam na wykłady na Stradzie i po drodze złapałam gumę, dla odmiany z tyłu. Strzeliło tak, że aż ptaki się spłoszyły. Szybko ją zmieniłam, oczywiście obmacawszy oponę czy nie tkwi w niej jakieś szkło. Pojechałam dalej ale nie upłynęła minuta, gdy znów słyszę "jebut!" i flak. Drugiej dętki nie miałam ale szczęściem jebut nastąpiło koło sklepu rowerowego. Mechanik po wymienieniu dętki pokazał mi, że opona jest uszkodzona. Powiedział, że może dojadę, na niezbyt dużym ciśnieniu. Dojechałam.
Po zajęciach jednak zbyt daleko nie ujechałam bo powietrze zeszło nagle (tym razem bez "jebut") na środku ulicy, prawie w tym samym miejscu co rano. Miałam co prawda dętkę, nabytą dodatkowo rano w tym sklepie ale uznałam, że jej zmiana i ryzyko kolejnej gumy, jest kompletnie bez sensu. Wpakowałam się w zbiorkom i wróciłam do chaty. W międzyczasie rozpadało się więc już nawet nie miałam ochoty wychodzić z drugim rowerem.
W domu obejrzałam też przednią oponę i okazało się, że również jest uszkodzona. No cóż, a Czarek z Plusa mówił mi ze dwa miesiące temu, że pora wymienić opony... ;)
Niestety, chwilowo kiesa pusta więc przynajmniej do końca miesiąca muszę się przerzucić na Szkota.

Rowerem na Śnieżkę - zimno,mokro i do domu daleko ;)

Niedziela, 6 września 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 13.53 Km teren: 0.00 Czas: 01:35 km/h: 8.55
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Miałam, podobnie jak w zeszłym roku, wjazd na Śnieżkę wykorzystać jako pretekst do spędzenia tygodnia urlopu w Karpaczu. Z Mężem, bez Zająca. Mąż jednak zdezerterował a więc pojechałam do Karpacza sama, na 3 dni. Nocleg w znanym już sobie miejscu, w dolnej części Karpacza.
Prognozy zapowiadały w niedzielę załamanie pogody. Zimno (max 15 stopni w Karpaczu, około 0 na Śnieżce), silny wiatr i deszcz w Karpaczu a śnieg na górze. Wierzyć mi się nie chciało, gdy dotarłam na miejsce w sobotę po południu, że faktycznie tak będzie.



Około 18 stopni i lampa, że aż miło. Nie czekając aż się ściemni, pojechałam rozkręcić nogę przed jutrem. Oczywiście z założeń treningu nic nie wyszło bo tu się nie da jeździć w niskiej strefie tętna. Jest tylko albo w górę albo w dół. Więc żeby nie zarżnąć się przed jutrem trochę skróciłam trening ale zaliczyłam Orlinek i zjazd stokiem spod wyciągu na Kopę.

W niedzielę budzę się wcześnie. Chyba z nerwów. Denerwuję się tym wyścigiem już od kilku dni, co w tej chwili jest u mnie nietypowym zjawiskiem bo od dawna nie denerwowałam się tak przed startem. Być może ogromne pragnienie poprawienia zeszłorocznego wyniku a być może obawa o warunki pogodowe. Skoro wstałam to postanawiam udać się na piechotę do biura zawodów. Mam niedaleko a to pozwoli się przekonać jaka obecnie jest aura.

Jest zimno. 5-7 stopni, buro i ponuro. Momentami wychodzi słońce ale zaraz się chowa. Od czasu do czasu spada kilka kropel deszczu.


Odbieram pakiet startowy, podpytuję o pogodę. Panowie wydający papierki z oświadczeniem twierdzą, że chmura idzie do góry i będzie dobrze. Jakoś nie jestem przekonana. Wracam do chaty i kilka razy przepakowuję swój zestaw ciuchów do ubrania na górze. Kilka razy też zmieniam plan na ubranie się na wyścig. Kompletnie nie mam pomysłu. W końcu decyduję się na krótkie ciuchy z potówką pod spodem a do nich rękawki i nogawki oraz buffa zasłaniającego uszy i szyję a także jesienne rękawiczki. Do plecaczka wrzucam bluzę, wiatrówkę, dodatkowe spodenki i ocieplacze na buty i letnie długie rękawiczki (pierwotny plan zakładał, że w nich pojadę a jesienne wrzucę do plecaka; nie mam innego zestawu więc wrzucam te letnie bo dochodzę do wniosku, że mogą się przydać). Jeszcze coś wyciągam z plecaka i wkładam, robi się bałagan. W ferworze pakowania i stresie nie zwracam uwagi, że dodatkowe spodenki zostały na łóżku.

Jadę do biura zawodów, skąd ma nastąpić start honorowy. Przyczepiam numery startowe - jeden na kierownicy, drugi na sztycy i zdaję ubrania do wwiezienia na górę. Nie ma nikogo znajomego. Chyba gdzieś jest Grzegorz, z którym znamy się z Fejsbuka ale ponieważ nie znam go osobiście to nie umiem go wypatrzyć. Próbuję nawiązać rozmowę z kimś ale mam wrażenie, że zawodnicy niezbyt rozmowni. Tylko jeden gość jest przychylnie nastawiony więc gawędzimy sobie o pogodzie, o rowerach i o... nartach ;) Od słowa do słowa okazuje się, że ten gość to prezydent Poznania i już nie wiem, czy kontynuować zwracanie się do niego per "Ty" czy przejść na "Panie Prezydencie".
Jest zimno. Dopóki stałam pod dachem i zasłonięta filarem budynku, było OK ale teraz, gdy stoję już w grupie przed startem to nie dość, że owiewa mnie zimny wiatr to przekonuję się, że już pada. I to pada coraz mocniej.
Start honorowy spod hotelu Relaks to króciutki przejazd pod Bachusa. Życzymy sobie z Panem Prezydentem powodzenia i gubimy się z oczu. Pod Bachusem znowu trochę stania, naprawdę zaczyna mi być już zimno ale wiem, że zaraz się rozgrzeję bo czeka mnie w zasadzie tylko podjazd.

Wreszcie można jechać. Start ostry w moim przypadku nie różni się bardzo od zeszłorocznego startu honorowego z tego miejsca. Po prostu jadę swoim tempem. Na początku nie mogę się rozgrzać, tętno nie chce wskoczyć na właściwe rejestry, ale po kilkunastu minutach robi mi się ciepło. Nawet zaczynam żałować, że mam założonego na uszy i brodę buffa. Nie zdejmuję go jednak bo wiem, że gdy zrobi się zimniej to nie będę mogła go założyć nie zatrzymując się. A zatrzymanie się na tej trasie skutkuje trudnością z ruszeniem ;)

O ile w zeszłym roku na asfaltowym odcinku miałam wrażenie, że wszyscy mnie przeganiają, to w tym roku jadę stale w pewnej grupie, co chyba jest dobrą oznaką. Pierwszy trudny odcinek to fragment od zjechania z asfaltu do Świątyni Wang i trochę powyżej. Nachylenie tutaj jest znaczne i już sporo osób schodzi z rowerów, ja jednak jadę, na młynku co prawda, ale bez większych kłopotów. Tętno już wskoczyło gdzie trzeba i trzymam je w ryzach. Do Wang docieram w bardzo dobrym czasie, po około 25 minutach. Jest to więcej niż 1/3 dystansu. Oczywiście dalej będzie trudniej ale ten czas daje mi szanse na dojechanie w około 1,5h na szczyt. W zeszłym roku co prawda ten punkt osiągnęłam wcześniej ale też dojazdówka po asfalcie była nieco krótsza.

Dopóki trasa biegnie pomiędzy drzewami, jest OK. Odczucie temperatury w miarę komfortowe, buff zawinięty dookoła uszu już nie przeszkadza tylko przyjemnie osłania od podmuchów. Deszcz leje cały czas i to coraz mocniej, ale tutaj nie jest to tak mocno odczuwalne. 

Wszystkie fot. z trasy w tym wpisie - Rowerem na Śnieżkę. Na żadnym mnie nie ma ale postanowiłam wrzucić kilka zdjęć, na których niewiele widać, dla zobrazowania ogromu kataklizmu ;)


Nieciekawie zaczyna się robić gdy trasa wychodzi na odsłonięty teren. Deszcz leje prawie poziomo, podmuchy wiatru są tak silne, że trzeba mocno oporować rowerem, żeby nie dać się zwiać na skraj kamienistej drogi, co zresztą nie zawsze się udaje. Wielu zawodników jedzie tropem węża, równie wielu prowadzi rowery. Jest strasznie zimno a przy przemoczonych ciuchach odczucie jest naprawdę niefajne.



Przy Akademickiej Strzesze wieje tak mocno, że czuję jak odmarza mi prawa połowa twarzy. Gile w nosie zamarzają. Tak już zostaje aż do szczytu, mimo zmian kierunku jazdy. Po prostu nie ma kiedy odmarznąć. Ręce są tak zgrabiałe, że nie daje się zmieniać biegów ale też nie ma wielkiej potrzeby bo tutaj to już się nie da inaczej niż na młynku. Ja też zaliczam czasem pobocze w wyniku podmuchów wiatru ale udaje mi się cały czas jechać. 



Mięśnie nie nadążają z rozgrzewaniem się i coraz trudniej się pedałuje. Ramiona ledwo radzą sobie z kierownicą. Warunki są mega hardkorowe, jeszcze w dodatku zaczyna padać śnieg z deszczem a potem śnieg. W życiu nie jechałam w czymś takim! Wiatr jest tak silny, że na nielicznych odcinkach w dół trzeba pedałować, żeby się nie zatrzymać i jedzie się ze 20 km/h, nie szybciej. Na szczęście na zjeździe do Domu Śląskiego kierunek wiatru tak nie przeszkadza, można tutaj się sporo rozpędzić. Turystów jest niewielu więc też nie trzeba pilnować hebli. A... heble, zapomniałabym o heblach, tuż przed startem okazało się, że nie mam tylnego hamulca więc jadę trochę jak na śmierć ;) ale nie hamuję tutaj, próbuję odzyskać minuty stracone na poprzednich odcinkach. 



Na licznik spoglądam tylko w pierwszej części trasy, potem przestaję. Po pierwsze, licznik jest cały zapadany i trzeba go przecierać, żeby coś zobaczyć, a na to nie ma czasu bo trzeba trzymać kierownicę, żeby nie zwiało z trasy. Po drugie, zapadane mam również całe okulary i przecieranie ich już niewiele daje bo są też zaparowane wewnątrz i tylko czasem odparowują. Są momenty, kiedy jadę kompletnie na ślepo ale nie chcę ich zdjąć bo to niewiele pomoże - w tych warunkach całe oczy będą załzawione i też nic nie będzie widać. To już wolę w okularach.

Za Domem Śląskim jest ostatni, najtrudniejszy chyba odcinek. Zbocze bardzo wystawione na wiatr, napier... śniegiem, wąsko a w dodatku z naprzeciwka zjeżdżają zawodnicy, którzy już zdobyli szczyt. Walczę z wiatrem i sama ze sobą, żeby nie zejść z roweru. Przegrywam tę walkę na ostatnich metrach, przed ostatnim zakrętem - gdy podmuch wiatru dosłownie zwiewa mnie z roweru. Wiatr przy tak powolnym tempie zatrzymuje mnie w miejscu. Nie zdążam się wypiąć i walę się na bok. Gdy wstaję, przekonuję się, że kamienie na drodze są chyba oblodzone. Jest tu stromo więc nie próbuję wsiadać już na rower tylko mozolnie wpycham go pod ostatnią prostą. Nogi ślizgają się, bloki od butów nie ułatwiają sytuacji. Tuż za mną jeden z zawodników powtarza mój manewr, tj. zwala się z roweru w dokładnie taki sam sposób jak ja to zrobiłam.
Wreszcie meta. Tutaj człowiek z obsługi wyścigu odpina mi tylny numer z czipem i każe zawracać od razu do Domu Śląskiego. Nie ma "fety" na szczycie, jak w zeszłym roku. Zresztą, kto by fetował w takich warunkach ;)
Nie bardzo zwracam uwagę na czas na liczniku, chyba poniżej 1:40 ale nie jestem pewna.

Kawałeczek ześlizguję się na butach skrajem drogi ale potem dochodzę do wniosku, że koła mają jednak lepszą przyczepność. Wsiadam i zjeżdżam do Domu Śląskiego rowerem, odmrażając sobie chyba twarz już do końca. Staram się zjeżdżać szybko, żeby jak najszybciej schować się do schroniska ale muszę uważać bo zawodnicy wciąż jeszcze wjeżdżają z jednej strony trasy a z mojej strony sporo osób prowadzi rowery.
Gdy dojeżdżam do Domu Śląskiego, ledwo schodzę z roweru - jestem tak zesztywniała. Zejście po malutkiej skarpie z drogi na bok jest trudne w takim stanie. Wreszcie, zostawiam rower pod schroniskiem i wchodzę do środka.
W środku tłum. Jedni się przebierają, inni jedzą ciasto i piją herbatę. Odbieram swój worek z rzeczami, choć ledwo udaje mi się podać swój numer - wargi mam zamarznięte tak, że ledwo jestem w stanie coś wyartykułować. Jak po znieczuleniu u dentysty.
Wchodzę z rzeczami głębiej i trzęsąc się, próbuję się "doubierać". Z góry pozbywam się tylko przemoczonej wierzchniej koszulki, potówkę zostawiam i zakładam na wierzch bluzę z windstopperem i wiatrówkę. O zgrozo, zauważam brak spodenek. Szukam ich nieco panicznie ale im bardziej ich szukam tych bardziej ich nie ma. No cóż, tyłek zatem mi zmarznie na zjeździe jeszcze bardziej. Zakładam jeszcze ocieplacze na buty i zmieniam rękawiczki na letnie. Te jesienne są całkowicie przemoczone i chyba nie ma sensu ich ponownie zakładać. Wypijam ciepłą herbatę, ktoś częstuje mnie czekoladą. Widzę zawodnika, któremu ręce z zimna tak się trzęsą, że nie jest w stanie się napić herbaty.
Sprawdzam na telefonie, która godzina - tj. ile zostało do zjazdu na dół. Przy okazji odbieram smsa z wynikiem. 1:35:46, 3 w kategorii. To poprawia mi trochę humor. Miałam co prawda nadzieję, że uda mi się w 1,5h ale w tych warunkach to i tak dobrze, że pobiłam zeszłoroczny czas. W dodatku na ciut dłuższej trasie.
Tymczasem idzie wieść przez zgromadzony tłum, że pierwsza grupa już zjeżdża do Karpacza. Ponieważ nie sądzę, aby od pobytu tutaj zrobiło mi się cieplej, zbieram się szybko i gonię tę grupę. Gdy wychodzę ze schroniska natychmiast robi mi się przenikliwie zimno. Na szczęście rozgrzewam się szybko bo z Domu Śląskiego najpierw trzeba kawałek wjechać pod górę, żeby potem zjechać.
Tym razem śnieg zamienia się w grad. Na podjeździe tak to nie przeszkadza ale w dalszej części jest chyba jeszcze bardziej hardkorowo niż wcześniej. Na zjeździe nie bardzo są okazje, żeby się rozgrzać. Zjeżdżam dość szybko, aby jak najszybciej znaleźć się na dole, pamiętając jednak o niedziałąjącym hamulcu. Mimo tego, że im niżej tym cieplej, jest mi tak zimno, że aż mi lata szczęka na wszystkie strony. Nie jestem w stanie zdrętwiałymi palcami zmieniać biegów. Najgorzej jest w samym Karpaczu, gdzie zjeżdżam naprawdę szybko. Mogłabym odbić gdzieś i skręcić do domu ale nie chcę ryzykować dyskwalifikacji, dlatego zjeżdżam ze wszystkimi do bazy. Tutaj dowiaduję się, że do dekoracji jeszcze godzina więc wracam do domu. Ciepły prysznic i szybkie ubranie się w ciepłe ciuchy pozwalają trochę odżyć. Wracam rowerem już spokojnie do bazy, wciągam przepyszny posiłek regeneracyjny (naprawdę, takiego dobrego to nie było na żadnych zawodach!), odbieram "medal" za udział - który jest kawałkiem granitu z pamiątkową tabliczką. Dobrze, że nie dawali tego na górze ;)

Czekając na dekorację rozmawiam z jedną dziewczyną - jechała prawie 2,5h! I w dodatku nie dojechała na szczyt bo organizatorzy zdecydowali się zamknąć ten odcinek w pewnym momencie. Szacun, naprawdę, ja ledwo zdzierżyłam te 1,5h...
Dekoracja jest w warunkach nieco polowych, bo z powodu pogody przeniesiono ją do wnętrza hotelu. Jest ciasno i stolik z nagrodami ustawiono w ciasnym ciemnym kącie, pod filarem. Czekam, czekam i nagle - zaskoczenie, jestem druga!
Po dekoracji podpytuję, czy to nie pomyłka - bo w sms było, że 3cia. Nie, po prostu jedna zawodniczka została zdyskwalifikowana za nieregulaminowy zjazd ze Śnieżki.



I wiecie co, jestem dziś naprawdę przeszczęśliwa. Ten wyścig to był punkt kulminacyjny sezonu, celem było pobicie zeszłorocznego czasu i to się udało. Udało się wskoczyć na podium. Było ciężko, było hardkorowo, ale było warto. :)

MTB Cross Maraton Łączna - porachunki wyrównane

Niedziela, 30 sierpnia 2015 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 41.81 Km teren: 0.00 Czas: 03:27 km/h: 12.12
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Z Łączną miałam do wyrównania rachunki z zeszłego roku, kiedy to psychika mi kompletnie siadła z powodu dużej ilości błota, zapchanych bloków i wielu gleb tym spowodowanych. Wówczas wycofałam się z wyścigu. 
W tym roku jest sucho jak pieprz, spodziewam się, że dziś na trasie błota nie będzie.
Trasa w Łącznej zapowiada się wymagająco. Dystans może niezbyt długi, bo 42 kilometry, za to obfituje w przewyższenia. Prawie 1200 m w pionie, to chyba najbardziej bogaty w przewyższenia maraton z cyklu.

Przed startem spotykam Cyklonów, między innymi Prezesa, który szykuje się na dystans Master choć nie jest przekonany, czy na sprzęcie, z którym przyjechał, uda mu się przetrwać trasę ;)

Początek jest nieco zmodyfikowany w stosunku do zeszłego roku. Ilość asfaltu na starcie zmniejszona do minimum. Trasa szybko ucieka w teren ale tak wczesny ciasny zakręt w lewo w polną dróżkę powoduje utworzenie się mega korka. Udaje mi się tu nie zejść z roweru. Potem już jest podobnie jak w zeszłym roku - głównie pod górę po odsłoniętym zboczu. Długie, mozolne podjazdy po łąkach i polach, po zbitych, suchych muldach. Krótkie, ostre zjazdy. Pyli się niemiłosiernie, kurz zgrzyta w zębach a upał rozgrzewa mózg do czerwoności. Nie mogę się doczekać wjechania w las!

Trasa chowa się w lesie dopiero po godzinie. Wreszcie można trochę odsapnąć od słońca, choć w lesie z kolei brakuje przewiewu. Sama nie wiem już, co lepsze. Upał ale trochę wiatru na zboczach czy duchota w lesie.

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie - Szymon Lisowski


Dopiero tutaj jednak zaczyna się zabawa. Zarówno podjazdy jak i zjazdy robią się bardziej techniczne. Najeżone korzeniami i koleinami podjazdy, zjazdy pełne kamieni. Zjazdy są wprost bajeczne ale trzeba na nich mocno uważać.
Na jednym z pierwszych zwalniam, bo widzę z boku "wyglebionego" zawodnika. Pytam, czy wszystko OK ale nie reaguje, tylko toczy błędnym wzrokiem dookoła. Pytam drugi raz - nic. No dobra, zatrzymuję się, pytam ponownie. Dopiero chyba wtedy zwraca na mnie uwagę, trzyma się za ramię i stęka, że chyba obojczyk. Pytam czy zadzwonić po pomoc, coś mamrocze. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas jeszcze jeden zawodnik. Dzwonię po pomoc a kolega deklaruje, że zostanie z poszkodowanym. Pytam więc jeszcze tylko czy nie trzeba im zostawić picia i po otrzymaniu odpowiedzi negatywnej, jadę dalej.



Jadę, ale postanawiam się nie spinać, bo takie sytuacje naprawdę dają do myślenia. Czy warto ryzykować poważną kontuzją? Chyba nie.
Niedługo potem, w okolicach bufetu, jest kapitalny zjazd, po którym banan na twarzy jest chyba większy od niej ;) Obiecałam sobie, że nie będę się spinać ale no... nie mogę tego podarować! It's FUN!
Takich zjazdów jest kilka, są też łatwiejsze, bardziej singletrackowe. Radość z faktu, że je wszystkie zjeżdżam jest niesamowita. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie po czymś takim jechać i jeszcze w dodatku wyprzedzać innych ;)



W pewnym momencie na chwilę z lasu trasa wypada na asfalt i pnie się pod górę. Wjeżdżam w jakieś znajomo wyglądające miejsce. Hmmm, szperam przez moment w pamięci (bo przecież byłam w okolicy niedawno na wakacjach) i rzucam do akurat stojącego z boku trasy faceta: "Czy to Klonów?" - Potwierdza. Ha, mówię Wam, to strasznie fajne uczucie, jak się rozpozna podczas wyścigu miejsce, w którym się było wycieczkowo i w głowie ułoży się - gdzie właściwie jestem :)

Na około 30tym kilometrze zaliczam w durny sposób OTB. Otóż, przede mną pojawia się leżące w poprzek niewielkie drzewo (do przejechania) ale jest na nim białoczerwona taśma (tzn. "tu nie jedź"). Zwalniam więc mocno, rozglądając się za oznaczeniami, w którą stronę nam jechać. No i na tyle mocno zwalniam, a przy okazji na tyle mocno nie patrzę na nawierzchnię, że nagle koło zatrzymuje się na niedużym kamieniu a mnie wysadza z siodła niczym z katapulty. Przy upadku uderzam się dość mocno górną częścią uda, chyba w inny kamień. Wstaję, ale udo boli jak piekło. Przez chwilę prowadzę rower, żeby dojść do siebie po upadku. Przejeżdżający zawodnicy pytają, czy wszystko OK, macham im ręką żeby jechali.

W końcu siadam znów na rower ale udo mnie bardzo boli. Niezbyt mogę mocniej nadepnąć na pedały. Podjazdy na najlżejszym możliwym przełożeniu, na prostych ledwo pedałuję, na zjazdach zaciskam zęby, bo wstrząsy powodują naprawdę mocny ból. Ale jadę.

Las kończy się dopiero po kolejnych prawie 2 godzinach jazdy. Teraz już znów po polu ale zasadniczo w dół. Ten fragment trasy jest zdecydowanie najłatwiejszy ale i tak z powodu bólu po upadku ciężko mi się jedzie.
Docieram  na metę po około 3,5h. W sumie to nie jestem zbyt zadowolona ze swojej jazdy ale cieszę się, że przejechałam tę trasę. Jechało mi się dość słabo, być może swój udział miał w tym przedweekendowy wyjazd integracyjny a już na pewno kraksa w trakcie.
Nie ukrywam, że to była najtrudniejsza technicznie i najbardziej wymagająca kondycyjnie trasa, jaką w życiu przejechałam. Dlatego tym bardziej cieszę się, że ją przejechałam.



Po dojechaniu na metę od razu zawijam do namiotu medycznego, z prośbą o zimny oprysk uda. Niewiele to pomaga. Po umyciu się (łał, jest łazienka!) odwiedzam ich jeszcze raz, tym razem proszę o Altacet. Z mojego doświadczenia wynika, że to najlepszy specyfik poglebowy, choć trzeba go stosować bardzo szybko po uderzeniu się. Tym razem w namiocie spotykam zawodnika, do którego wzywałam karetkę na trasie. Zabandażowana górna część ciała z ramieniem i unieruchomioną ręką. Najwyraźniej faktycznie obojczyk.

Moje porachunki z Łączną wyrównane, choć nie w sposób satysfakcjonujący. Byłam pierwsza i ostatnia bo w mojej kategorii wystartowałam tylko ja. W open 7/14 więc bez rewelacji ale za to rating bardzo dobry - najlepszy ze wszystkich tras "technicznych" w tym roku. Za to dobrze dziś zapunktował Kamil z Cyklona - był 4 w kategorii. Szkoda, że Cyklony tak mało udzielają się w tym cyklu.

MTB Cross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 9 sierpnia 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami Uczestnicy
Km: 48.50 Km teren: 0.00 Czas: 02:30 km/h: 19.40
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Czekam na pojawienie się jakichś zdjęć ze mną i czekam ale chyba się nie doczekam... ;) 
Więc relacja tym razem uboga w zdjęcia.

Zeszłoroczny Zagnańsk jechałam 3h i to był najszybszy mój maraton z cyklu. Trasę zapamiętałam jako dość prostą, głównie szutry i bruki, z niewielką ilością elementów technicznych i wieloma fragmentami, na których można było się nieźle rozpędzić. Były długie podjazdy i równie długie zjazdy. Zapamiętałam również półgodzinne wkurzanie się na błoto i moje pierwsze spotkanie z Myszą.

Długotrwała sucha i gorąca pogoda zapowiadały, że tym razem błota nie będzie, zaś moje tegoroczne wyniki napawały nadzieją, że tym razem będzie mniej niż 3h. Nastawiona jestem bojowo, na przynajmniej 20-minutową poprawkę zeszłorocznego czasu a po cichu mam nadzieję, że znów będę w Top3.
Gdy czekam sobie w cieniu wita się ze mną MartinK ale tak ogólnie nie bardzo jest z kim pogadać. Znajomych nie widać. Dopiero już w sektorze odnajduję Janka i Janusza z Cyklona i tam też dopiero zaczynają się rozmowy między zawodnikami. Jest drobne opóźnienie w starcie bo coś nie zagrało w rejestracji zawodników. Brama startowa coś nie bangla i prawie zawala mi się na głowę ;)

Start jest szybki, bardzo szybki. Asfalt, szuter, strasznie wszyscy pędzą ale postanawiam się nie spinać, bo dziś, mimo osłabiającego upału, czuję się mocna - wiem, że i tak będę stopniowo doganiać uciekinierów. Zresztą, nie bardzo widzę jakieś panie a w końcu nie ścigam się bezpośrednio z facetami.



Po wjechaniu w las przypominam sobie ten początkowy fragment. Długi podjazd leśną, przeoraną sprzętem drwali i pełną rozpadlin drogą. W zeszłym roku w dużej części przebrnęłam ten fragment z buta bo było na tyle dużo błota, że nie opłacało się na nim męczyć mięśni. W tym roku jest sucho, choć można przy odrobinie fantazji znaleźć miejsca, gdzie da się upećkać. Przypominam sobie też miejsce, gdzie spotkałam Myszę, która podniosła mnie wówczas na duchu, zwiastując rychły zjazd na szuter.
W momentach, gdzie są zjazdy, puszczam hamulce i czasem ponosi mnie na kamyczkach i kamieniach. Lecę na oślep, w którymś momencie gubię butelkę z izotonikiem. Jakiś koleś wrzeszczy do mnie "bidon zgubiłaś!" ale ja z obłędem w oczach lecę po tych kamieniach i tylko powtarzam sobie "nie hamuj, nie hamuj...".
Gdy wreszcie wyjeżdżam na spokojniejszy fragment, gość mnie dogania i powtarza znowu, że bidon zgubiłam. Ale macham tylko ręką i mówię "trudno" bo nie bardzo mam ochotę po niego wracać.

Na szutrze wykręcam, ile daje radę. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach wyprzedzam jeszcze bardziej, dokręcając z blatu. To jest długi odcinek, momentami jadę tam powyżej 50 km/h. Wreszcie, po dłuższej chwili takiej szalonej jazdy, oczekiwany zakręt w las. Tu stoi jakiś gość i krzyczy, że w lewo. Zwalniam przed zakrętem a on proponuje mi piwo (bo woda mu się skończyła). Odmawiam jednak bo przy tym upale po łyku piwa chyba bym dalej nie pojechała ;)

Dalszego fragmentu po lesie nie pamiętam z zeszłego roku. Być może wówczas skupiałam się na innych aspektach trasy. Ale tym razem, upajam się przecudownym, wijącym się i biegnącym głównie w dół singlem między drzewami. Naturalne (chyba) hopki są idealne do wykorzystania umiejętności (może małych, ale jednak) zdobytych na Kazurce.

Ponieważ mam odczucie, że zbyt szybko wypijam wodę z bukłaka, zatrzymuję się na bufecie, który jest gdzieś około 27 kilometra. Dopełniam bukłak, wypijam jeszcze dwa kubeczki izotonika i chcę lecieć dalej, kiedy ktoś wylewa mi na głowę i kark pół butelki ciepłej (ble!) wody. Proszę, żeby nie lał bo to żadna przyjemność. Wizyta na bufecie trwa pewnie ze dwie, może trzy minuty i jadę dalej.

Do słynnej Bramy Piekieł dojeżdżam z silnym postanowieniem, że zjadę tamtędy... ale wymiękam tuż przed zjazdem :) Oj w końcu to nie grzech, widziałam na blogu MartinK że on też tamtędy szedł ;) Za bramą stoją ludzie spisujący numery startowe i proponują polanie wodą. O, tak, to się na pewno przyda.

Potem znowu szuter i tego szutru jest dziś dużo a przeplata się z brukowanymi drogami, które wytłukują dłonie do granic możliwości - mimo amortyzowanego widelca. Nie chcę wiedzieć, co czują osoby na sztywniakach (ciekawe, czy takie dziś jadą).
W drugiej połowie trasy sporo szutrami pod górę ale mam dużo siły. Dalej wyprzedzam innych zawodników i dokręcam na zjazdach. Doganiam też jedną zawodniczkę i mijamy się kilkukrotnie w tej części trasy. W jednym miejscu nawet zamieniamy kilka słów bo trasa jest w niezbyt dobry sposób oznaczona. Zostawiam ją jednak w tyle na ostatnim brukowanym odcinku i potem już jej nie widzę aż do mety.

Na asfaltowej końcówce mam jeszcze tyle siły, żeby wykręcić powyżej 35 km/h i wyprzedzić kilku zmęczonych panów. Wjeżdżam na ostatni fragment przy ogrodzeniu huty w Samsonowie samotnie i samotnie wjeżdżam na metę.

Ponieważ w trakcie jazdy szwankował mi Garmin (wyłączył się ze dwa razy) to nie wiem koniec końców jaki mam czas, ale jestem pewna że jest to poniżej 3h. Po odetchnięciu, zjedzeniu i wypłukaniu się w basenie z wodą rozstawionym przez strażaków (dzięki!) sprawdzam wyniki... i... urwałam pół godziny! W dodatku jestem pierwsza w kategorii. I... druga open!
Nie bardzo wierzę tym wynikom ale czekam na dekorację, która - dla odmiany - odbywa się wcześniej niż zwykle ;)
Dekoracja potwierdza - jestem pierwsza... na całe dwie zawodniczki w kategorii ;) Trochę jestem tym zawiedziona ale wynik w open 2/10 bardzo mnie cieszy, zwłaszcza że strata bardzo niewielka (około 45 sekund).
Dochodzę do wniosku, po raz kolejny, że zatrzymywanie się na bufecie z reguły źle odbija się na wyniku. Od mojego pierwszego maratonu, w którym otarłam się o podium, staram się nie zatrzymywać nigdzie na trasie bo czasem kilka sekund może zaważyć na zajętej lokacie. Jednak dziś, postój na bufecie był koniecznością - inaczej woda skończyłaby mi się na długo przed metą (i tak się skończyła ale na szczęście pół godziny do mety bez picia wytrwałam).

Jestem mega szczęśliwa, głównie z tego powodu, że widzę ogromny progres od zeszłego roku.
Dzięki, Łukasz, vivat Oxygencycling!

Rundka pożegnalna

Piątek, 7 sierpnia 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: 20.28 Km teren: 0.00 Czas: 01:21 km/h: 15.02
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś runda pożegnalna. Miałam jeździć godzinę ale wiedziałam, że to moja ostatnia jazda tutaj więc celowo trochę przeciągnęłam.
Pojechałam zielonym szlakiem turystycznym z Nowaj Kaletki nad jezioro Łańskie i jechałam tą trasą aż do Kurek. Tu, znów niechętna na jazdę asfaltem, wyszukałam leśną drogę i wróciłam nią, mniej więcej równolegle do zielonego szlaku. Wyjechałam z lasu w Zgniłosze więc już dalej poleciałam asfaltem. Ale nie podarowałam sobie powrotu urokliwym singlem nad jez. Gim.

Nie ma bardziej niesamowitego zapachu, niż mazurski las w sierpniowym upale, w środku dnia. Kto tego nie poczuł, choć raz, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Zwłaszcza intensywne jest to doznanie na przecinkach leśnych, gdzie zapach żywicy wprost odbiera rozum. Szkoda, że zapachu nie można uwiecznić na foto :)



Jezioro Łańskie


W końcu zrobiłam foto zjazdu, który w zeszłym roku wywoływał u mnie gęsią skórkę. Odważyłam się go zjechać dopiero w ostatnim dniu pobytu. W tym roku, zjeździłam go we wszystkie możliwe strony (również pod górę) zastanawiając się mocno, o co było tyle hałasu? Foto nie oddaje rzeczywistej trudności tego zjazdu.


Ten mój singiel nad jeziorem Gim jest tak urokliwy, że starałam się go przejechać podczas każdego treningu, nie zważając na chlapiące po rękach i nogach okropne pokrzywy. Choć w tym roku chyba były mniej parzące, niż w zeszłym ;) Na singlu podoba mi się również to, że przejeżdża się przez okoliczne plaże, wywołując duże zdziwienie wśród plażowiczów ;)

Niedokończony objazd jeziora

Czwartek, 6 sierpnia 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: 26.36 Km teren: 0.00 Czas: 01:28 km/h: 17.97
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 740 Aktywność: Jazda na rowerze
Miałam dziś w planie objechać jezioro Gim, znana trasa. Z zeszłego roku pamiętałam, że gdzieś na tej trasie skręciłam w obiecująco wyglądającą leśną drogę i okazała się ona ślepa.
Trzeba zupełnie nie mieć wyobraźni, żeby wybrać dokładnie ten sam skręt i w tym roku ;)

Koniec trasy. W zeszłym roku było tu bagno.


Wróciłam się więc i dalej jechałam wokół jeziora. Niestety, wyjechałam na asfalt w czasie krótszym, niż się spodziewałam. Ponieważ nie miałam dziś ochoty na asfalt to zawróciłam i pokluczyłam po okolicznych szutrówkach, zbaczając raz w lewo, raz w prawo. Dojechałam do obozu harcerskiego i znowu gdzieś odbiłam.
Tutaj uratowałam Pana Ropucha przed niechybną śmiercią pod kołami aut wczasowiczów, przeganiając go z szutrówki w krzaki.



Kluczenie i tak wyprowadziło mnie na drogę do Bałdów więc już nie kombinowałam tylko wróciłam asfaltem.

kategorie bloga

Moje rowery

KTM Strada 2000 24420 km
Scott Scale 740 6502 km
Scott Scale 70 18070 km
b'twin Triban 3 (sprzedany) 2423 km
Scott Scale 80 (skradziony) 507 km
Giant Rincon (sprzedany) 9408 km
Trenażer 51 km
rower z Veturilo 323 km

szukaj

archiwum