MTB Cross Maraton Łączna - porachunki wyrównane
Niedziela, 30 sierpnia 2015 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 41.81 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:27 | km/h: | 12.12 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z Łączną miałam do wyrównania rachunki z zeszłego roku, kiedy to psychika mi kompletnie siadła z powodu dużej ilości błota, zapchanych bloków i wielu gleb tym spowodowanych. Wówczas wycofałam się z wyścigu.
W tym roku jest sucho jak pieprz, spodziewam się, że dziś na trasie błota nie będzie.
Trasa w Łącznej zapowiada się wymagająco. Dystans może niezbyt długi, bo 42 kilometry, za to obfituje w przewyższenia. Prawie 1200 m w pionie, to chyba najbardziej bogaty w przewyższenia maraton z cyklu.
Przed startem spotykam Cyklonów, między innymi Prezesa, który szykuje się na dystans Master choć nie jest przekonany, czy na sprzęcie, z którym przyjechał, uda mu się przetrwać trasę ;)
Początek jest nieco zmodyfikowany w stosunku do zeszłego roku. Ilość asfaltu na starcie zmniejszona do minimum. Trasa szybko ucieka w teren ale tak wczesny ciasny zakręt w lewo w polną dróżkę powoduje utworzenie się mega korka. Udaje mi się tu nie zejść z roweru. Potem już jest podobnie jak w zeszłym roku - głównie pod górę po odsłoniętym zboczu. Długie, mozolne podjazdy po łąkach i polach, po zbitych, suchych muldach. Krótkie, ostre zjazdy. Pyli się niemiłosiernie, kurz zgrzyta w zębach a upał rozgrzewa mózg do czerwoności. Nie mogę się doczekać wjechania w las!
Trasa chowa się w lesie dopiero po godzinie. Wreszcie można trochę odsapnąć od słońca, choć w lesie z kolei brakuje przewiewu. Sama nie wiem już, co lepsze. Upał ale trochę wiatru na zboczach czy duchota w lesie.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie - Szymon Lisowski
Dopiero tutaj jednak zaczyna się zabawa. Zarówno podjazdy jak i zjazdy robią się bardziej techniczne. Najeżone korzeniami i koleinami podjazdy, zjazdy pełne kamieni. Zjazdy są wprost bajeczne ale trzeba na nich mocno uważać.
Na jednym z pierwszych zwalniam, bo widzę z boku "wyglebionego" zawodnika. Pytam, czy wszystko OK ale nie reaguje, tylko toczy błędnym wzrokiem dookoła. Pytam drugi raz - nic. No dobra, zatrzymuję się, pytam ponownie. Dopiero chyba wtedy zwraca na mnie uwagę, trzyma się za ramię i stęka, że chyba obojczyk. Pytam czy zadzwonić po pomoc, coś mamrocze. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas jeszcze jeden zawodnik. Dzwonię po pomoc a kolega deklaruje, że zostanie z poszkodowanym. Pytam więc jeszcze tylko czy nie trzeba im zostawić picia i po otrzymaniu odpowiedzi negatywnej, jadę dalej.
Jadę, ale postanawiam się nie spinać, bo takie sytuacje naprawdę dają do myślenia. Czy warto ryzykować poważną kontuzją? Chyba nie.
Niedługo potem, w okolicach bufetu, jest kapitalny zjazd, po którym banan na twarzy jest chyba większy od niej ;) Obiecałam sobie, że nie będę się spinać ale no... nie mogę tego podarować! It's FUN!
Takich zjazdów jest kilka, są też łatwiejsze, bardziej singletrackowe. Radość z faktu, że je wszystkie zjeżdżam jest niesamowita. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie po czymś takim jechać i jeszcze w dodatku wyprzedzać innych ;)
W pewnym momencie na chwilę z lasu trasa wypada na asfalt i pnie się pod górę. Wjeżdżam w jakieś znajomo wyglądające miejsce. Hmmm, szperam przez moment w pamięci (bo przecież byłam w okolicy niedawno na wakacjach) i rzucam do akurat stojącego z boku trasy faceta: "Czy to Klonów?" - Potwierdza. Ha, mówię Wam, to strasznie fajne uczucie, jak się rozpozna podczas wyścigu miejsce, w którym się było wycieczkowo i w głowie ułoży się - gdzie właściwie jestem :)
Na około 30tym kilometrze zaliczam w durny sposób OTB. Otóż, przede mną pojawia się leżące w poprzek niewielkie drzewo (do przejechania) ale jest na nim białoczerwona taśma (tzn. "tu nie jedź"). Zwalniam więc mocno, rozglądając się za oznaczeniami, w którą stronę nam jechać. No i na tyle mocno zwalniam, a przy okazji na tyle mocno nie patrzę na nawierzchnię, że nagle koło zatrzymuje się na niedużym kamieniu a mnie wysadza z siodła niczym z katapulty. Przy upadku uderzam się dość mocno górną częścią uda, chyba w inny kamień. Wstaję, ale udo boli jak piekło. Przez chwilę prowadzę rower, żeby dojść do siebie po upadku. Przejeżdżający zawodnicy pytają, czy wszystko OK, macham im ręką żeby jechali.
W końcu siadam znów na rower ale udo mnie bardzo boli. Niezbyt mogę mocniej nadepnąć na pedały. Podjazdy na najlżejszym możliwym przełożeniu, na prostych ledwo pedałuję, na zjazdach zaciskam zęby, bo wstrząsy powodują naprawdę mocny ból. Ale jadę.
Las kończy się dopiero po kolejnych prawie 2 godzinach jazdy. Teraz już znów po polu ale zasadniczo w dół. Ten fragment trasy jest zdecydowanie najłatwiejszy ale i tak z powodu bólu po upadku ciężko mi się jedzie.
Docieram na metę po około 3,5h. W sumie to nie jestem zbyt zadowolona ze swojej jazdy ale cieszę się, że przejechałam tę trasę. Jechało mi się dość słabo, być może swój udział miał w tym przedweekendowy wyjazd integracyjny a już na pewno kraksa w trakcie.
Nie ukrywam, że to była najtrudniejsza technicznie i najbardziej wymagająca kondycyjnie trasa, jaką w życiu przejechałam. Dlatego tym bardziej cieszę się, że ją przejechałam.
Po dojechaniu na metę od razu zawijam do namiotu medycznego, z prośbą o zimny oprysk uda. Niewiele to pomaga. Po umyciu się (łał, jest łazienka!) odwiedzam ich jeszcze raz, tym razem proszę o Altacet. Z mojego doświadczenia wynika, że to najlepszy specyfik poglebowy, choć trzeba go stosować bardzo szybko po uderzeniu się. Tym razem w namiocie spotykam zawodnika, do którego wzywałam karetkę na trasie. Zabandażowana górna część ciała z ramieniem i unieruchomioną ręką. Najwyraźniej faktycznie obojczyk.
Moje porachunki z Łączną wyrównane, choć nie w sposób satysfakcjonujący. Byłam pierwsza i ostatnia bo w mojej kategorii wystartowałam tylko ja. W open 7/14 więc bez rewelacji ale za to rating bardzo dobry - najlepszy ze wszystkich tras "technicznych" w tym roku. Za to dobrze dziś zapunktował Kamil z Cyklona - był 4 w kategorii. Szkoda, że Cyklony tak mało udzielają się w tym cyklu.
W tym roku jest sucho jak pieprz, spodziewam się, że dziś na trasie błota nie będzie.
Trasa w Łącznej zapowiada się wymagająco. Dystans może niezbyt długi, bo 42 kilometry, za to obfituje w przewyższenia. Prawie 1200 m w pionie, to chyba najbardziej bogaty w przewyższenia maraton z cyklu.
Przed startem spotykam Cyklonów, między innymi Prezesa, który szykuje się na dystans Master choć nie jest przekonany, czy na sprzęcie, z którym przyjechał, uda mu się przetrwać trasę ;)
Początek jest nieco zmodyfikowany w stosunku do zeszłego roku. Ilość asfaltu na starcie zmniejszona do minimum. Trasa szybko ucieka w teren ale tak wczesny ciasny zakręt w lewo w polną dróżkę powoduje utworzenie się mega korka. Udaje mi się tu nie zejść z roweru. Potem już jest podobnie jak w zeszłym roku - głównie pod górę po odsłoniętym zboczu. Długie, mozolne podjazdy po łąkach i polach, po zbitych, suchych muldach. Krótkie, ostre zjazdy. Pyli się niemiłosiernie, kurz zgrzyta w zębach a upał rozgrzewa mózg do czerwoności. Nie mogę się doczekać wjechania w las!
Trasa chowa się w lesie dopiero po godzinie. Wreszcie można trochę odsapnąć od słońca, choć w lesie z kolei brakuje przewiewu. Sama nie wiem już, co lepsze. Upał ale trochę wiatru na zboczach czy duchota w lesie.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie - Szymon Lisowski
Dopiero tutaj jednak zaczyna się zabawa. Zarówno podjazdy jak i zjazdy robią się bardziej techniczne. Najeżone korzeniami i koleinami podjazdy, zjazdy pełne kamieni. Zjazdy są wprost bajeczne ale trzeba na nich mocno uważać.
Na jednym z pierwszych zwalniam, bo widzę z boku "wyglebionego" zawodnika. Pytam, czy wszystko OK ale nie reaguje, tylko toczy błędnym wzrokiem dookoła. Pytam drugi raz - nic. No dobra, zatrzymuję się, pytam ponownie. Dopiero chyba wtedy zwraca na mnie uwagę, trzyma się za ramię i stęka, że chyba obojczyk. Pytam czy zadzwonić po pomoc, coś mamrocze. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas jeszcze jeden zawodnik. Dzwonię po pomoc a kolega deklaruje, że zostanie z poszkodowanym. Pytam więc jeszcze tylko czy nie trzeba im zostawić picia i po otrzymaniu odpowiedzi negatywnej, jadę dalej.
Jadę, ale postanawiam się nie spinać, bo takie sytuacje naprawdę dają do myślenia. Czy warto ryzykować poważną kontuzją? Chyba nie.
Niedługo potem, w okolicach bufetu, jest kapitalny zjazd, po którym banan na twarzy jest chyba większy od niej ;) Obiecałam sobie, że nie będę się spinać ale no... nie mogę tego podarować! It's FUN!
Takich zjazdów jest kilka, są też łatwiejsze, bardziej singletrackowe. Radość z faktu, że je wszystkie zjeżdżam jest niesamowita. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie po czymś takim jechać i jeszcze w dodatku wyprzedzać innych ;)
W pewnym momencie na chwilę z lasu trasa wypada na asfalt i pnie się pod górę. Wjeżdżam w jakieś znajomo wyglądające miejsce. Hmmm, szperam przez moment w pamięci (bo przecież byłam w okolicy niedawno na wakacjach) i rzucam do akurat stojącego z boku trasy faceta: "Czy to Klonów?" - Potwierdza. Ha, mówię Wam, to strasznie fajne uczucie, jak się rozpozna podczas wyścigu miejsce, w którym się było wycieczkowo i w głowie ułoży się - gdzie właściwie jestem :)
Na około 30tym kilometrze zaliczam w durny sposób OTB. Otóż, przede mną pojawia się leżące w poprzek niewielkie drzewo (do przejechania) ale jest na nim białoczerwona taśma (tzn. "tu nie jedź"). Zwalniam więc mocno, rozglądając się za oznaczeniami, w którą stronę nam jechać. No i na tyle mocno zwalniam, a przy okazji na tyle mocno nie patrzę na nawierzchnię, że nagle koło zatrzymuje się na niedużym kamieniu a mnie wysadza z siodła niczym z katapulty. Przy upadku uderzam się dość mocno górną częścią uda, chyba w inny kamień. Wstaję, ale udo boli jak piekło. Przez chwilę prowadzę rower, żeby dojść do siebie po upadku. Przejeżdżający zawodnicy pytają, czy wszystko OK, macham im ręką żeby jechali.
W końcu siadam znów na rower ale udo mnie bardzo boli. Niezbyt mogę mocniej nadepnąć na pedały. Podjazdy na najlżejszym możliwym przełożeniu, na prostych ledwo pedałuję, na zjazdach zaciskam zęby, bo wstrząsy powodują naprawdę mocny ból. Ale jadę.
Las kończy się dopiero po kolejnych prawie 2 godzinach jazdy. Teraz już znów po polu ale zasadniczo w dół. Ten fragment trasy jest zdecydowanie najłatwiejszy ale i tak z powodu bólu po upadku ciężko mi się jedzie.
Docieram na metę po około 3,5h. W sumie to nie jestem zbyt zadowolona ze swojej jazdy ale cieszę się, że przejechałam tę trasę. Jechało mi się dość słabo, być może swój udział miał w tym przedweekendowy wyjazd integracyjny a już na pewno kraksa w trakcie.
Nie ukrywam, że to była najtrudniejsza technicznie i najbardziej wymagająca kondycyjnie trasa, jaką w życiu przejechałam. Dlatego tym bardziej cieszę się, że ją przejechałam.
Po dojechaniu na metę od razu zawijam do namiotu medycznego, z prośbą o zimny oprysk uda. Niewiele to pomaga. Po umyciu się (łał, jest łazienka!) odwiedzam ich jeszcze raz, tym razem proszę o Altacet. Z mojego doświadczenia wynika, że to najlepszy specyfik poglebowy, choć trzeba go stosować bardzo szybko po uderzeniu się. Tym razem w namiocie spotykam zawodnika, do którego wzywałam karetkę na trasie. Zabandażowana górna część ciała z ramieniem i unieruchomioną ręką. Najwyraźniej faktycznie obojczyk.
Moje porachunki z Łączną wyrównane, choć nie w sposób satysfakcjonujący. Byłam pierwsza i ostatnia bo w mojej kategorii wystartowałam tylko ja. W open 7/14 więc bez rewelacji ale za to rating bardzo dobry - najlepszy ze wszystkich tras "technicznych" w tym roku. Za to dobrze dziś zapunktował Kamil z Cyklona - był 4 w kategorii. Szkoda, że Cyklony tak mało udzielają się w tym cyklu.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!