MTB Cross Maraton Łączna - pierwszy wycof
Niedziela, 29 czerwca 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 38.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:07 | km/h: | 9.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Najpierw refleksja. Piszę ten wpis ponad tydzień od maratonu. Chyba mi się jeszcze nie zdarzyło tak długo czekać z napisaniem relacji. Do tej pory nie mogę się pozbierać po tym maratonie, jego przebieg mocno utkwił mi w psychice ;)
Dziś na maraton jadę sama. Noga podaje ;) I na miejscu jestem mniej więcej o zaplanowanym czasie. Jechanie własnym autem, spod własnego domu ma pewną zaletę. Mogę wstać sporo później, niż bym musiała wstać jadąc z Krzychem. Zamiast 5:30 to 6:15 (jak do pracy). W Łącznej w miasteczku startowym nastrój iście piknikowy - z sąsiedniego auta gra muzyczka, chłopaki obok wcinają kanapki, pogoda piękna - istna sielanka, która nastraja mnie optymistycznie ale niestety, optymizm trochę pryska po rozgrzewce.
Kawałek mocno pofalowanym asfaltem a potem w krzaki. Z krzaków odbicie w tunel pod torami - aha, to chyba zapowiadana końcówka trasy - na dnie woda i trochę szkieł. Za tunelem podmokła łąka. I to mocno podmokła. Wczoraj ostro lało więc trasa zapowiada się ogólnie błotniście. Postanawiam nie błocić się jeszcze przed startem i skręcam w bok na ścieżkę wzdłuż torów. Rozgrzewka niestety uświadamia mi, jak dzisiaj bardzo jestem nie w formie. Tuż przed długim weekendem cała moja rodzina pochorowała się i trzymało mnie jeszcze przez większość zeszłego tygodnia. Tętno od razu zaczyna skakać a nogi zmęczone. Wracam do miasteczka startowego z trochę skwaszonym nastrojem i już łapię negatywne nastawienie do dzisiejszego wyścigu.
Jeszcze sprawdzenie chipa, baton przedstartowy i woda i staję w sektorze. Start jest honorowy a faktyczny start rozpocznie się za przejazdem kolejowym. Atrakcją dzisiejszego startu może być przejazd pociągu i zatrzymanie peletonu - ale nic takiego nie następuje. Początek asfaltem, który obfituje w podjazdy więc stawka się pięknie rozciąga. Po wjechaniu w teren nie ma żadnych korków ani przestojów. Pierwsze kilometry biegną pod górkę i trochę z górki, po łące. Jedzie mi się nieźle a widoki są bajeczne. Odzyskuję nieco rezon ale gdy wjeżdżam w las od razu zaczyna się błoto.
I to błoto się ciągnie przez następne 20 kilometrów z małymi przerwami. Czasem jest go mniej, czasem więcej, ale właściwie cały czas jest. OK, błoto, nie ma problemu... dopóki bloki spd nie zapychają się na amen i przestają się wypinać z pedałów.
Na punkcie kontrolnym jeszcze w miarę dobry nastrój (fot. Łukasz Maziejuk)
Pierwsza gleba, druga, przy trzeciej (w ten sam idiotyczny sposób, na tą samą stronę - gdyby bloki działały prawidłowo to bym się podparła i pojechała dalej) zaczynam już odczuwać skutki obicia i lekkie zdenerwowanie. Po dwóch następnych ze złości rzucam rowerem i przestaję mieć ochotę jechać dalej. Trzeba jednak jechać bo jak się idzie to meszki żrą niemiłosiernie. Już jestem tak obita z lewej strony, że przy każdym większym błotku, przy każdym kamieniu i każdym korzeniu zsiadam z roweru bo boję się upaść po raz kolejny.
Na bufecie łapię duszkiem dwa kubeczki izotonika, jak nie ja - bo zwykle nie zatrzymuję się na bufetach wcale.
Dalej trochę jadę i trochę idę, wkurzona na maksa i płacząca ze złości i bezsilności. Czasem się zatrzymuje jakaś dobra dusza i pyta, czy wszystko w porządku - ale już coraz rzadziej bo coraz rzadziej w ogóle ktoś mnie mija (będę ostatnia?). Kompletnie siada mi psychika i nie zwracam uwagi na uroki trasy, w ogóle prawie nie zwracam uwagi na nic, poza szukaniem kolejnych kamieni i korzeni, przed którymi muszę zsiąść z roweru.
Wreszcie - zbawienie - kawałeczek asfaltu! Mam nadzieję, że trochę odpocznę ale niestety, ten kawałek asfaltu jest dość krótki i zaraz trasa znowu wiedzie w las, gdzie w mroku czeka plątanina korzeni. Zatrzymuję się i zastanawiam - to dobra okazja, żeby się wycofać z wyścigu i wrócić asfaltem do miasteczka zawodów - ale się jeszcze waham. W końcu zostało tylko 17 kilometrów. Ale to może być 17 kilometrów męki i z półtorej godziny, jak nie dwie. Zatrzymuje się przy mnie jeszcze jeden zawodnik, równie zmęczony. Ja próbuję dodzwonić się do biura zawodów, żeby się dopytać, jak dalej jechać asfaltem - ale nic z tego, brak zasięgu. Kolega zawodnik proponuje mi swój telefon - inna sieć, może będzie lepiej. Niestety, za pierwszym razem pomyłka, za drugim razem - brak odpowiedzi.
Trochę odpoczywam i się relaksuję i nawet już prawie podejmuję decyzję, żeby jednak dokończyć wyścig, ale kolega zawodnik (Sebastian) nagle oświadcza, że on spróbuje jeszcze raz się dodzwonić do biura bo chce się wycofać. Moja determinacja, żeby jechać dalej, nagle siada. Uf, nie jestem sama, jeszcze ktoś oprócz mnie wymiękł. Dobra, wycofuje się.
Do biura nie udaje się dodzwonić ale zatrzymany kierowca instruuje nas, jak dojechać do Łącznej. No to wracamy, na luzie już, fajnym płynącym raz w górę, raz w dół asfaltem. Jedzie się już teraz przyjemnie, relaksowo i nawet znowu kuszą boczne dróżki ale teraz to już trzeba wracać a nie kombinować. Powrót do biura to jeszcze 7 km ale już naprawdę odpoczynkowo. I w sumie to fizycznie czuję się bardzo dobrze, mam uczucie, że gdyby nie psycha, to bym bez problemu dotarła na metę bo siły są, noga na podjazdach idzie dobrze.
Zgłaszam w biurze "wycof" dwóch osób i powoli się ogarniam do powrotu.
Czuję się trochę jak zbity pies, pierwszy w życiu wycof, kompletna porażka. W domu jeszcze wypłakuję swoją frustrację memu Małżowi w rękaw.
Dziś na maraton jadę sama. Noga podaje ;) I na miejscu jestem mniej więcej o zaplanowanym czasie. Jechanie własnym autem, spod własnego domu ma pewną zaletę. Mogę wstać sporo później, niż bym musiała wstać jadąc z Krzychem. Zamiast 5:30 to 6:15 (jak do pracy). W Łącznej w miasteczku startowym nastrój iście piknikowy - z sąsiedniego auta gra muzyczka, chłopaki obok wcinają kanapki, pogoda piękna - istna sielanka, która nastraja mnie optymistycznie ale niestety, optymizm trochę pryska po rozgrzewce.
Kawałek mocno pofalowanym asfaltem a potem w krzaki. Z krzaków odbicie w tunel pod torami - aha, to chyba zapowiadana końcówka trasy - na dnie woda i trochę szkieł. Za tunelem podmokła łąka. I to mocno podmokła. Wczoraj ostro lało więc trasa zapowiada się ogólnie błotniście. Postanawiam nie błocić się jeszcze przed startem i skręcam w bok na ścieżkę wzdłuż torów. Rozgrzewka niestety uświadamia mi, jak dzisiaj bardzo jestem nie w formie. Tuż przed długim weekendem cała moja rodzina pochorowała się i trzymało mnie jeszcze przez większość zeszłego tygodnia. Tętno od razu zaczyna skakać a nogi zmęczone. Wracam do miasteczka startowego z trochę skwaszonym nastrojem i już łapię negatywne nastawienie do dzisiejszego wyścigu.
Jeszcze sprawdzenie chipa, baton przedstartowy i woda i staję w sektorze. Start jest honorowy a faktyczny start rozpocznie się za przejazdem kolejowym. Atrakcją dzisiejszego startu może być przejazd pociągu i zatrzymanie peletonu - ale nic takiego nie następuje. Początek asfaltem, który obfituje w podjazdy więc stawka się pięknie rozciąga. Po wjechaniu w teren nie ma żadnych korków ani przestojów. Pierwsze kilometry biegną pod górkę i trochę z górki, po łące. Jedzie mi się nieźle a widoki są bajeczne. Odzyskuję nieco rezon ale gdy wjeżdżam w las od razu zaczyna się błoto.
I to błoto się ciągnie przez następne 20 kilometrów z małymi przerwami. Czasem jest go mniej, czasem więcej, ale właściwie cały czas jest. OK, błoto, nie ma problemu... dopóki bloki spd nie zapychają się na amen i przestają się wypinać z pedałów.
Na punkcie kontrolnym jeszcze w miarę dobry nastrój (fot. Łukasz Maziejuk)
Pierwsza gleba, druga, przy trzeciej (w ten sam idiotyczny sposób, na tą samą stronę - gdyby bloki działały prawidłowo to bym się podparła i pojechała dalej) zaczynam już odczuwać skutki obicia i lekkie zdenerwowanie. Po dwóch następnych ze złości rzucam rowerem i przestaję mieć ochotę jechać dalej. Trzeba jednak jechać bo jak się idzie to meszki żrą niemiłosiernie. Już jestem tak obita z lewej strony, że przy każdym większym błotku, przy każdym kamieniu i każdym korzeniu zsiadam z roweru bo boję się upaść po raz kolejny.
Na bufecie łapię duszkiem dwa kubeczki izotonika, jak nie ja - bo zwykle nie zatrzymuję się na bufetach wcale.
Dalej trochę jadę i trochę idę, wkurzona na maksa i płacząca ze złości i bezsilności. Czasem się zatrzymuje jakaś dobra dusza i pyta, czy wszystko w porządku - ale już coraz rzadziej bo coraz rzadziej w ogóle ktoś mnie mija (będę ostatnia?). Kompletnie siada mi psychika i nie zwracam uwagi na uroki trasy, w ogóle prawie nie zwracam uwagi na nic, poza szukaniem kolejnych kamieni i korzeni, przed którymi muszę zsiąść z roweru.
Wreszcie - zbawienie - kawałeczek asfaltu! Mam nadzieję, że trochę odpocznę ale niestety, ten kawałek asfaltu jest dość krótki i zaraz trasa znowu wiedzie w las, gdzie w mroku czeka plątanina korzeni. Zatrzymuję się i zastanawiam - to dobra okazja, żeby się wycofać z wyścigu i wrócić asfaltem do miasteczka zawodów - ale się jeszcze waham. W końcu zostało tylko 17 kilometrów. Ale to może być 17 kilometrów męki i z półtorej godziny, jak nie dwie. Zatrzymuje się przy mnie jeszcze jeden zawodnik, równie zmęczony. Ja próbuję dodzwonić się do biura zawodów, żeby się dopytać, jak dalej jechać asfaltem - ale nic z tego, brak zasięgu. Kolega zawodnik proponuje mi swój telefon - inna sieć, może będzie lepiej. Niestety, za pierwszym razem pomyłka, za drugim razem - brak odpowiedzi.
Trochę odpoczywam i się relaksuję i nawet już prawie podejmuję decyzję, żeby jednak dokończyć wyścig, ale kolega zawodnik (Sebastian) nagle oświadcza, że on spróbuje jeszcze raz się dodzwonić do biura bo chce się wycofać. Moja determinacja, żeby jechać dalej, nagle siada. Uf, nie jestem sama, jeszcze ktoś oprócz mnie wymiękł. Dobra, wycofuje się.
Do biura nie udaje się dodzwonić ale zatrzymany kierowca instruuje nas, jak dojechać do Łącznej. No to wracamy, na luzie już, fajnym płynącym raz w górę, raz w dół asfaltem. Jedzie się już teraz przyjemnie, relaksowo i nawet znowu kuszą boczne dróżki ale teraz to już trzeba wracać a nie kombinować. Powrót do biura to jeszcze 7 km ale już naprawdę odpoczynkowo. I w sumie to fizycznie czuję się bardzo dobrze, mam uczucie, że gdyby nie psycha, to bym bez problemu dotarła na metę bo siły są, noga na podjazdach idzie dobrze.
Zgłaszam w biurze "wycof" dwóch osób i powoli się ogarniam do powrotu.
Czuję się trochę jak zbity pies, pierwszy w życiu wycof, kompletna porażka. W domu jeszcze wypłakuję swoją frustrację memu Małżowi w rękaw.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!