Merida Mazovia MTB Chorzele - zabójcza rywalizacja
Niedziela, 22 kwietnia 2012 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 54.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:44 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 173173 ( 96%) | HRavg | 164( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie wiem czemu, ale dzisiaj denerwuję się bardziej niż przed poprzednimi dwoma edycjami Mazovii. Może dlatego, że dojazd do Chorzel zajmuje więcej czasu i człowiek ma więcej czasu żeby myśleć o tym? A może dlatego, że pogoda jest piękna i zapowiadają się fajne warunki do jazdy. Przy złej aurze można zły wynik zwalić na pogodę. Przy dobrej, nie.
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
Jesteśmy na miejscu wcześnie, ale - jak się okazuje - wcześniej od nas dotarli Krzychu z Olafem. Oni już powyciągali rowery z auta i zajadają się bananami.
Parkujemy niedaleko. Słonko przygrzewa, aura wreszcie wiosenna i piknikowa. Większość zawodników startuje w krótkim, ja zresztą też. Wyjeżdżając z domu jeszcze się zastanawiałam nad cieplejszym zestawem, nawet zabrałam go ze sobą. Na szczęście okazał się niepotrzebny.
Mam dużo czasu do startu więc pięćset razy sprawdzam ustawienie siodła i reguluję przedni hamulec, który ciągle ociera po zamontowaniu koła po transporcie wewnątrz auta. Zjadam batona i popijam izotonik, odwiedzam Toja itd.
500 razy sprawdzam ustawienie siodła
Ustawiam się w sektorze o 10.30 i za chwilę zjawia się tam Beata oraz Zosia. W sektorze stoi jeszcze kilka dziewczyn. Będzie ostra walka. Rozmawiamy z Beatą. Wczoraj startowała w Biegu dookoła ZOO (10 km) oraz w zawodach PolandBike w Nowym Dworze. Zapowiada dzisiaj walkę o 5 sektor. Postanawiam zatem trzymać się jej. Po jej wczorajszym męczącym dniu, jest szansa, że mi się to uda ;)
Krzychu podchodzi do nas na chwilę na pogawędkę. On startuje dzisiaj z końca stawki bo to jego pierwszy start w sezonie. Będzie się musiał przebijać przez maruderów.
Start bardzo sprawny, sektory są puszczane szybko więc w zasadzie chwilka tylko mija i już startuje mój sektor (7).
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać, ale zależy mi na tym, żeby cały czas widzieć plecy Beaty. Na asfalcie to proste. Z mojego sektora mało kto mi tu dotrzymuje tempa. Doganiam Beatę i nawet jest moment, że prowadzę cały sektor. Niestety, wiatr jest przeciwny więc postanawiam trochę pofolgować. Daję się wchłonąć i przez jakiś czas jedziemy w grupie, ale już na tym początkowym kawałku asfaltu Zosia zostaje gdzieś z tyłu.
Pilnuję się, żeby za bardzo nie wyrwać
Asfaltowy fragment jest dość długi, daje rozwinąć skrzydła. Amor zblokowany i daję ile mogę (oczywiście pilnując tętna, żeby się nie spalić na starcie). Tempo dochodzi do 40 km/h (na płaskim!).
Gdy wjeżdżamy na szutry i potem do lasu, Beata - z którą do tej pory mijałyśmy się - gdzieś się gubi. Co jakiś czas się oglądam, ale wygląda na to, ze została w tyle.
Pierwszą błotną kałużę przejeżdżam pędem, nawet nie zwracając na nią większej uwagi. Trasa zapowiada się obiecująco - wygląda na to, że poza tą kałużą nie będzie za bardzo gdzie pobrudzić butów. I faktycznie tak jest.
Cała trasa jest suchutka - gdzieniegdzie co najwyżej nieco wilgotna. Ale błota nie ma. Cóż za miła odmiana po Piasecznie. Po Piasecznie obiecywałam sobie, że to mój ostatni sezon w Mazovii, ale dzisiejsza trasa wynagradza poprzednią w pełni.
Jest fantastycznie. Interwałowo, wymagająco, szybko, wolno, zwrotnie - jest FLOW.
Są krótkie i długie podjazdy, bardziej i mniej strome. Są też świetne zjazdy, gdzie wiatr gwiżdże w szczelinach między zębami ;)
W zeszłorocznych Chorzelach zaskoczyło mnie kilka miejsc. Tym razem nie dałam się zaskoczyć. Pierwszy podjazd był dokładnie w tym samym miejscu. Był długi i dość stromy. Podjeżdżam bez większych kłopotów, za wyjątkiem miejsca, gdzie pewien biker prowadzący rower pod górkę włazi mi pod koło. No to koniec podjazdu. Ale w zasadzie prawie cały połknęłam. W zeszłym roku było prowadzenie roweru od podnóża tej górki.
Również inny podjazd, który mnie zaskoczył poprzednio (bardzo szybki zjazd po czym ostry zakręt w lewo i natychmiast podjazd - wówczas nie zdążyłam zredukować), połykam bez problemu. W zasadzie z całej trasy nie podjeżdżam chyba tylko dwóch podjazdów - tego na początku i potem, w drugiej połowie, jednego takiego długiego podjazdu, który wyczerpał chyba wszystkie moje zapasy glikogenu ;)
W jednym miejscu mylę trasę. Jest fajny zjazd a potem dwie drogi - jedna w prawo w dół, druga w lewo w górę. Taśma pośrodku nie wskazuje żadnej drogi. Są co prawda strzałki, ale kto by tam patrzył na strzałki. Przecież ten zjazd jest taki fajny, że musi prowadzić dalej. Budzi mnie dopiero krzyk zawodnika za moimi plecami: "Ej, źle!". Uf, stary dzięki, dzięki Tobie straciłam tylko około 30-40 sekund. Jak się na mecie okazuje, o 30 sekund za dużo ;)
Podjazdów jest mnóstwo, naprawdę dają w kość. Po którymś takim podjeździe, gdy postanawiam chwilę zluzować, dogania mnie Norbert. Narzeka, że pluję na ludzi ;) A co, nie mogę czasem opluć konkurencji? On też chwilę odpoczywa ale jest ode mnie szybszy więc zaraz ucieka gdzieś do przodu.
Niespodziewanie natykam się na niego znów, na przewspaniałym singlowym zjeździe z agrafkami. Ten zjazd, pierwsza myśl... o rety rety... o rety... a potem - ej, przecież przerabialiśmy takie zjazdy na treningach, to się da zjechać przecież!
Jednak najpierw muszę tam przyhamować, bo przede mną biker ma wywrotkę. Na szczęście szybko się zbiera i można przejechać. Pierwszą agrafkę pokonuję powoli ale bezproblemowo. Na dojeździe do drugiej najpierw mam niegroźną glebkę. Koło mi się ześlizguje po zboczu i pac - na bok. Na szczęście za mną nikt nie jedzie na kołach, wszyscy prowadzą (!). Tylko ja taki harpagan? Niemożliwe. Ale fakt jest faktem.
Potem na tymże kawałku właśnie widzę Norberta. Dłubie coś przy rowerze z boku ścieżki i klnie na czym świat stoi. Zerwana taśma wkręciła mu się w zacisk. Fatalnie, trochę mu zajmie wyciągnięcie tego. Ale nie zatrzymuję się tylko dokańczam zjazd. Jeszcze jeden ostry zakręt i potem stromy zjazd.
Oooooch normalnie ten fragment to orgazm w trampkach. Chcę tam jeszcze raz! Wydaje mi się jednak, że nie stał tam żaden fotograf, co za strata :(
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy odważyłabym się to zjechać nie będąc w amoku ścigania się - w trzeźwym myśleniu jakoś zwykle mam więcej oporów.
W miarę zbliżania się do mety, trochę ubywa mi sił - podjazdy coraz częściej na młynku, ale jednak podjeżdżam. Odżywam trochę na prostych kawałkach - których jednak nie jest wiele. Tempo jednak jest niewystarczające a w dodatku moja wcześniejsza pomyłka w trasie powoduje, że dogania mnie Beata! A niech to szlag :)
Końcówkę trasy, jakieś 20 kilometrów jedziemy łeb w łeb. Raz ja z przodu, raz ona. W końcu, na fragmencie asfaltu, postanawiamy się przyczepić na koło jakiemuś facetowi. Pechowo jednak, Beacie spada łańcuch i musi się na moment zatrzymać. Nie czekam na nią. siedzę bikerowi na kole przez jakiś czas, żeby odpocząć a potem daję grzecznościowo zmianę. Facet jednak ucieka mi, gdy wjeżdżamy w teren. Zmęczona już jestem i Beata - mimo chwilowej awarii - dogania mnie bez większych problemów.
Kałużę, która była na początku, trzeba przebyć jeszcze raz. Przejeżdżam całą, jednak pod koniec zagrzebuję się trochę w błotku. Jednak kibice biją mi brawo ;)
Kibice stoją jeszcze w jednym fajnym miejscu - w wiosce, na asfalcie, po obu stronach zakrętu o 90 stopni. Drą się i machają rękami jak na Tour de France, całkiem ich sporo! Fajnie dodają siły :) Dobrze, że nie włażą na drogę ;)
Z Beatą cały czas prawie jedziemy razem ale na ostatnim podjeździe nie starcza mi sił, żeby za nią nadążyć. Próbuję nadgonić na kolejnym asfalcie, ale jest za daleko. Gdyby końcówka była cała na asfalcie, pewnie bym ją doszła - ale w tym roku jest inaczej niż w zeszłym. Końcówka schodzi jeszcze na łąkę i szuter. Wertepy zniechęcają mnie do gonienia. Wjeżdżam na stadion i robię ostatnie kółko - 26 sekund za Beatą. Gdyby nie to zmylenie trasy... :)
Jednak walka była wspaniała, dziękuję Beacie na mecie, to było wspaniałe doświadczenie.
Mam dla niej wielki szacunek, że po wczorajszych 2x zawodach jeszcze mi wklepała dzisiaj! Niedużo, ale jednak!
Stoimy sobie jeszcze przez chwilę gawędząc i odpoczywając. Kilka minut po nas na metę wjeżdża Zosia a potem Norbert. Nie dogonił mnie - ale koniec końców i tak ma lepszy czas ode mnie, i to sporo, bo startował z 11 sektora.
Loguję się przy bufecie i po chwili przychodzi Marek. Chwilkę siedzimy, jemy ciasto, pijemy izotonik. Po jakimś czasie na mecie melduje się Olaf a jeszcze potem Krzychu. Pogoda jest piękna, nie chce się ruszyć więc jeszcze siedzimy.
W międzyczasie sms - znów jestem 4. Szlag. :)
Marek ofiarnie zajmuje się moim rowerem, gdy ja próbuję się umyć
55km / 02:41:43
K3: 4/9, open: 14/30
Sektora piątego nie ma, jest szósty (Beata też). Ale jechała dzisiaj jakaś straszliwa harpaganka, która nawet Renacie Supryk wklepała 20 minut!
Ratingi poleciały zatem trochę, sektory też.
Z miejsca i ratingu nie jestem zadowolona ale z czasu - tak. Moja średnia jest o 2 km/h lepsza niż w Chorzelach zeszłorocznych.
Trasa była zachwycająca, naprawdę - numer jeden wśród wszystkich, które dotychczas przejechałam.
Przez cały dystans w zasadzie ścigałam się z Beatą. Nawet, gdy wydawało mi się, że ją zgubiłam to - tylko mi się tak wydawało. Dała mi naprawdę popalić - w niektórych miejscach to myślałam, ze płuca wypluję ;)
kadencja 78/113
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!