kanteleblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(19)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kantele.bikestats.pl

linki

Tour de Pologne amatorów

Piątek, 4 sierpnia 2017 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: 57.96 Km teren: 0.00 Czas: 02:56 km/h: 19.76
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Jak to dobrze, kiedy ma się start wyścigu 2,5km od domu i nie trzeba się z wyra zrywać. Choć tym razem i tak wstaję na budzik z dwóch względów. Po pierwsze - start wyścigu jest dość wcześnie, bo o 9:40, oczywiście trzeba być ciut wcześniej, żeby się ustawić w sektorze. Po drugie, przecież nie będę jadła śniadania przed samym wyścigiem bo po pierwszych 20minutach je zwrócę ;)
Więc tak czy siak wstaję na tyle wcześnie, żeby śniadanie się przyjęło. Szykuję się nieśpiesznie, spokojnie sprawdzam:
- izotonik w małym bidonie - jest
- piciopolewka (określenie Baby na Rowerze tak mi się spodobało, że postanowiłam je zaanektować - piciopolewka jest to woda do picia i do polewania się) w dużym bidonie - jest
- Camel - jest
- żele - są
- batony - są
- numer startowy - jest. Fajnie, że numer jest na kierownicę, dzięki temu mogę zabrać też torebkę podsiodłową z narzędziami i dętką.
- upał - będzie na pewno.
Camel dodaje mi 2kg masy ale przy tym upale chyba wolę mieć zapas wody, niż drobny zysk w postaci mniejszej masy na podjazdach - tym bardziej, że bufet jest daleko na trasie. Zresztą ma to tę zaletę, że nie muszę wszystkiego upychać w kieszonkach, np. telefonu i dokumentów, które lepiej, żeby były jednak w plecaku. Wkładam tam też batony bo one są tylko na wszelki wypadek - nie planuję ich jeść podczas wyścigu. 
Na dole, w centrum Bukowiny, dzikie tłumy. Dostanie się do Termy to lawirowanie pomiędzy kolarzami i spacerowiczami. Nie dojeżdżam na sam dół, staję na parkingu przy Termie i zastanawiam się co dalej. Staję koło jakiejś dziewczyny na góralu i nawiązuję rozmowę. Aż do startu potem trzymamy się razem, nawet w krzaki idziemy razem ;) Kasia (przed zeszłorocznym TRR także poznałam pewną Kasię, chyba mam do Kaś szczęście) na codzień się nie ściga ale ma ambitny plan na dojechanie w pierwszej 20 i czas ~2:30. Ja, znając swój wyniki z tegorocznego TRR, będę zadowolona jak zmieszczę się w 3h i jeśli przejadę wszystko w siodle.
Ustawiamy się w czymś, co przypomina grupę ustawioną w sektorze, w cieniu, i sobie tam zadowolone stoimy ale okazuje się, że to jest kolejka do wejścia do sektorów ;) Efekt jest taki, że jesteśmy zmuszone ustawić się w bodajże 14 (chyba przedostatnim) sektorze. Przyjmując, że w sektorze mieści się ~100 osób to jesteśmy gdzieś z tysiącczterysetne w kolejce do startu ;) [ponoć wystartowało około 2500 osób więc w sektorach musiało być o wiele więcej ludzi upchnięte więc byłyśmy zapewne coś dwutysięczne z hakiem w kolejce do startu]. Niestety, tutaj stoimy w słońcu i czekamy na puszczenie naszego sektora. Sektory są chyba puszczane co 2 minuty więc trochę od tej 9:40 postoimy. 
Tutaj nie słychać nawet spikera więc nie wiemy, czy start w ogóle następuje o tej 9:40 czy się opóźnia. W każdym razie w pewnym momencie zaczynamy się przesuwać powoli do przodu i pod górę (Terma jest w "dołku") i finalnie nasz rzeczywisty start następuje dopiero ponad 40 minut później. Mocno nas to ogranicza w limicie czasowym (meta zostanie zamknięta o 13:15).
Życzymy sobie z Kasią powodzenia i rozstajemy zaraz za linią startu.

fot. BikeLife.pl


Pierwsze 2km są lekko pod górę, w stronę Głodówki. Jadę spokojnie, własnym tempem, raczej mnie ludzie wyprzedzają tutaj. Do Głodówki nie dojeżdżamy, odbijamy z tej drogi w lewo na Brzegi. Stąd około 5km w dół, w to mi graj - teraz ja wyprzedzam. Wydaje się, że zjeżdżanie na szosie to moja specjalność, na zjeździe zawsze wyprzedzam dużo osób, nawet w deszczu. Ale wszystko co piękne musi się skończyć, tak też ten zjazd kończy się podjazdem, którym straszyła mnie już Baba na Rowerze, czyli Rzepiska. 4km sztywnego, trzymającego podjazdu z 500-metrową ścianeczką o nachyleniu 13% gdzieś w połowie. Na tej ścianeczce dostaję zawału i spadam z roweru ;) No dobra, żartuję, nie spadam - ale nie daję rady dalej jechać z kadencją poniżej 40 i tętnem sporo powyżej progu. Jednak widzę, ze dwie czy trzy osoby, które przy tej kadencji zatrzymują się, nie zdążają wypiąć i pierdut!
Ponieważ to pierwszy poważny podjazd na trasie, jest tu jeszcze tłok. Prowadzący rowery są proszeni o wędrówkę po prawej stronie, aby jadący mogli jechać. Ja oczywiście też zaraz schodzę na prawo ale najpierw obserwuję przede mną brzuchacza, który pieni się, że ktoś przed nim się zatrzymał. Brzuchacz przez to też się zatrzymał i wyglebił się bo nie zdążył się wypiąć. Wstaje, przeklina jak woźnica wiozący gnój, krzyczy na tego biedaka, który przed nim się zatrzymał, jakby co najmniej tym zatrzymaniem się ten gość odebrał mu podium. Rzuca mięsem już na wszystkich dookoła a reszta zaczyna mu odpowiadać i również przeklinać, że blokuje. Ja pier... Walka o złote kalesony, pełna kultura. Czegoś takiego to chyba na żadnym wyścigu jeszcze nie widziałam.
Stoję chwilę z boku i czekam, aż serducho mi się uspokoi. Ponieważ brzuchacz koło mnie próbuje poprawić ustawienie przekrzywionego siodła, użyczam mu klucza (a co, chamką nie będę, skoro mam to pożyczę, nie muszę być jak ta cała reszta dookoła).
Po przejściu około 200m, na końcowym fragmencie podjazdu wsiadam i podjeżdżam. Na górze otwieram gębę z zachwytu bo rozciąga się stąd przewspaniały widok na słowacką część Tatr. Coś wspaniałego! Szkoda, że muszę jechać dalej. Odpoczywam a potem znów skupiam się na kierownicy bo teraz najprzyjemniejsza część wyścigu czyli około 18km zasadniczo w dół, przez Trybsz, z jakimiś względnie małymi hopkami po drodze. Znów tutaj dużo ludzi wyprzedzam (poza hopkami).

fot. BikeLife.pl


Od około 30 kilometra zaczyna się powolna wspinka do mety. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, nie jest to wspinka zbyt jednolita. Najpierw 4km z Gronkowa do Szaflar z lekkim nachyleniem, spoko. Łapię się tutaj z jakimś gościem, przez jakiś czas współpracujemy ale nie zjeżdża zbyt szybko więc na następującym potem krótkim zjeździe rozstajemy się. Potem znów 4km podjazdu ale ostatni kilometr trochę stromszy. Znowu tutaj przez chwilę za kimś jadę. I znów krótki zjazd.
Wreszcie docieram do Białego Dunajca i tutaj zaczyna się gwóźdź programu, czyli około 7km w górę ze wzrastającym stopniowo nachyleniem. Pierwsze 2km dość płaskie, potem nachylenie wzrasta do 4%. Potem jest chwila oddechu a następnie mega rypnięcie, czyli 2 km ze średnim nachyleniem 9%, przy czym z tego połowa ma nachylenie 14-15%, jest kilka fragmentów powyżej 20% a przez moment jest nawet 27%! Ściana Bukovina, czyli słynny podjazd na Gliczarów. Podjazd, który bardzo chciałam przejechać, nie przejść. Pierwsze, największe nastromienie, udaje mi się pokonać. Jestem tak skupiona na powolnym pedałowaniu, że nie zauważam ogromnej ilości kibiców, którzy stoją tutaj wzdłuż szosy i krzyczą, klaszczą, kręcą kołatkami, dzwonią dzwonkami i drą się ile siły w płuchach. Zauważam ich dopiero, kiedy schodzę z roweru trochę wyżej, na drugim mocno nastromionym odcinku. Na ten nie starcza mi już siły, ale dzięki zejściu z roweru, na te dosłownie 50m, widzę ten niesamowity doping.

fot. Fotki Pijącego



Dopingowani są wszyscy, ci jadący i ci idący, a nawet ci, którzy padli na poboczu ;) Doping powoduje, że zaraz jak tylko mijam stromiznę, wsiadam znów na rower i do bramy oznaczającej górską premię na dzisiejszym odcinku prawdziwego TdP, docieram nawet w dość szybkim tempie na rowerze. Tutaj fajnie jest usłyszeć gdzieś z boku "patrz, laska dobrze jedzie! dajesz, dajesz!". Tutaj nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Doping czyni cuda, a może to po prostu kwestia zdecydowanie mniej nachylonego podjazdu pod szczytem ;) Nie wiem, grunt, że mam to już za sobą.

fot. BikeLife.pl


Na górze jest bufet. Masa ludzi i bałagan, nie widać gdzie jest woda, gdzie izotonik i nie widać czy jest cokolwiek do jedzenia. Dobieram wodę do bukłaka i łapię jeszcze na "odjezdnym" jedną butelkę wody i wypijam większość duszkiem, resztę wylewam sobie na głowę.
Wreszcie znowu zjazd do Leśnicy, niedługi, zaledwie 2 minuty, ale daje chwilę wytchnienia. Potem kolejna wspinka. Tylko 2km ale po Gliczarowie jadę tam już jak mucha w smole. Znam ten odcinek, jechałam nim tego dnia, którego przyjechałam do Bukowiny. Po dojechaniu na górę droga nie prowadzi prosto do mety, tylko odbija w lewo, trasą którą jechałam w przeciwnym kierunku - Rusiński Wierch i zjazd do drogi na Białkę. Jest to szybki, wąski i stromy zjazd, nie da się tu odpocząć. Trzeba cały czas pilnować kierownicy. Poza tym asfalt jest dość nierówny. Mimo to i tak znowu wyprzedzam kilka osób.
Po zjechaniu na dół czeka mnie już tylko jeden, ostatni, ale wcale nie najłatwiejszy podjazd. 4km ze średnim nachyleniem 5%. Prowadzi on już do samej mety. Są tu miejsca nieco stromsze ale są też takie, gdzie można trochę odpocząć. Ja już jak koń, który poczuł stajnię. Może nie jadę w jakimś zawrotnym tempie ale czuję, że wróciło mi trochę siły. Jadę, nawet tutaj jeszcze kilka osób wyprzedzam. Dużo ludzi stoi wzdłuż trasy, podają wodę, polewają. Zresztą w ogóle na całej trasie było sporo kibiców. W Białym Dunajcu i w Szaflarach chyba szczególnie. Wszędzie stali ludzie gotowi podać wodę, gdzieniegdzie polewali z butelek albo z węża. W jednym miejscu jakaś pani polała mnie tak lodowatą wodą, że aż mi zęby ścierpły ;)

fot. BikeLife.pl


Wjeżdżam na metę, której prawie nie widać zza tłumu ludzi. Właściwie to nie wiem w którym dokładnie miejscu jest meta bo są dwie bramy. Spiker na starcie coś mówił, że jedna jest nasza a druga zawodowców ale po prawie 3h w tym upale już nie pamiętam, która. Przebicie się do Termy za metą graniczy z cudem, trzeba chyba być wężem, żeby się prześlizgnąć do miasteczka zawodów pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi tutaj. Większość z nich prawdopodobnie czeka już na start dzisiejszego etapu prawdziwego TdP, który ma nastąpić niebawem.

fot. BikeLife.pl


W miasteczku zawodów bałagan, nikt nic nie wie, wyniki pojawiają się i znikają, bufet jest marny, wody mało. Nie bawię więc tutaj długo, zjadam tylko makaron (ohyda) wracam do kwatery ogarnąć się i odpocząć.
Tyle wrażeń z wyścigu. Zajęte miejsce dalekie, ale też nie spodziewałam się bliskiego. Czas i średnia mniej więcej w przewidywanych ramach. Szkoda, że nie udało mi się przejechać w siodle całości. Muszę tę trasę powtórzyć i zmierzyć się ponownie z Rzepiską i Gliczarowem, ale na pewno nie zrobię tego w ramach tego wyścigu. A dlaczego? O tym poniżej.

O organizacji słów parę czyli dlaczego nie zamierzam powtarzać startu w Tour de Pologne Amatorów.
Wydawałoby się, że wyścig takiej rangi powinien być zorganizowany na tip top. Zwłaszcza, w kontekście tego, kto go organizuje, w kontekście tego, że jest on imprezą towarzyszącą zawodowemu wyścigowi Tour de Pologne oraz w kontekście stosunkowo wysokiego wpisowego. Oraz, w kontekście frekwencji. Organizator z takim zapleczem budżetowym jak p. Lang, powinien tutaj pokazać klasę i wygrać w cuglach jeśli chodzi o jakość organizacji.
Niestety, o ile trasa tegorocznego wyścigu amatorów była doskonała, o tyle nie mogę tego samego powiedzieć o organizacji. Poniżej wypunktuję wszystko, co mi się nie podobało.

1) Na początek - brak oznaczeń, gdzie jest biuro zawodów. Oczywiście, można sobie sprawdzić na Googlu gdzie jest Terma Bukovina, ale nawet na ulicy wiodącej do samej termy i w jej obszarze nie było żadnych oznaczeń - tylko jakieś lakoniczne znaczki "akredytacja" oraz "H" czyli wyraźnie oznaczenia dla ekip zawodowców i prasy.
2) Jeden bufet, OK, ale DLACZEGO DOPIERO ZA GLICZAROWEM??? Czyli na 44,5 kilometrze, z trasy, która liczyła sobie kilometrów prawie 60. Czyli o wiele dalej niż 2/3 trasy. W ten upał, dotrwanie do bufetu bez posiadania dodatkowego zasobnika z wodą musiało być nie lada wyczynem, zwłaszcza dla osób z wyższych kategorii wiekowych lub wagowych.
3) Bufet bałaganiarski i chaotyczny. Podobno gdzieś były banany ale ja nie zauważyłam żeby gdzieś były, czy cokolwiek innego do zjedzenia. Chyba była tylko woda (aczkolwiek nie wykluczam, że w tym bałaganie również nie zauważyłam stoiska z izotonikiem).
4) Start z 14 sektora to było prawie 40 minut w plecy do limitu czasu, na szczęście to nie był dla mnie akurat problem ale dla wielu osób zapewne był. Dlatego limit czasu generalnie należy uznać za dość wyśrubowany. O ile rozumiem pobudki (start zawodowców), o tyle współczuję osobom które się zarżnęły, żeby się w tym limicie zmieścić.
5) Brak zimnego bufetu na mecie oraz stoiska, gdzie można byłoby się napić do woli (!!!), chociaż wody, już nie wspomnę o izotoniku. Butelki (0,5L) wydzielane na kartki, jak za komuny (!!!). Makaron bardzo niesmaczny, choć to akurat ocena subiektywna, może komuś smakował.
6) Brak wyników, sms dostałam bardzo późno, na mecie nie szło się nic dowiedzieć bo wyniki pojawiły się na kartkach a potem znikły.
7) Podobno medal dla każdego uczestnika (za udział) był w pakiecie startowym, o czym dowiedziałam się tuż przed startem od Kasi. Niestety pani, która mi wydała woreczek z podstawowym pakietem startowym nie powiedziała mi o tym, że w oddzielnym miejscu odbiera się medal więc nie wiedziałam o tym, że mam jeszcze po niego gdzieś pójść - więc medalu nie mam. Zresztą co to w ogóle za zwyczaj, żeby medale dawać przed startem???
8) W związku z pkt 7 próbowałam się na mecie dowiedzieć, czy jest szansa żeby jednak dostać ten medal. Niestety, nie było kogo się o to zapytać na mecie bo nie widziałam nikogo, poza służbami porządkowymi, fotografami i paniami na bufecie, kto mógłby coś wiedzieć na ten temat.
9) Brak dekoracji (choćby wręczenia symbolicznych medali albo pucharków) w kategoriach. Nie, żebym się spodziewała akurat zająć miejsce na pudle, niemniej jednak w świetle innych wyścigów, w których brałam udział, jest to przysłowiowa "żenua". Nawet w lokalnym ogórku w Gassach, z frekwencją 200 osób, była dekoracja kategorii.
10) Mało fotografów i płatne zdjęcia. Z jednej strony to rozumiem, nie raz się z czymś takim spotkałam, jest to normą na przykład na imprezach biegowych, z drugiej jednak strony, raczej rzadko się zdarza na wyścigach kolarskich. Na większości tras, gdzie się ścigam, stoją fotografowie amatorzy i udostępniają zdjęcia wszystkim chętnym za free. Prawie zawsze są fotografie od organizatora, może nie najwyższych lotów czasem, ale są. Zdarza się, że są fotografowie zawodowi, jak np. p. Bubniak (<3 Tatra Road Race) lub p. Świderski (<3 PolandBike), których zdjęcia dosłownie "urywają dupę". Niektórzy z nich udostępniają zdjęcia w mniejszej rozdzielczości, natomiast jeśli chce się takie zdjęcie mieć na ścianie to już trzeba zapłacić. Uważam, że to jest fair. Z powyższych względów jestem niezmiernie wdzięczna osobie o sympatycznej ksywie "Fotki Pijącego" za nieodpłatne udostępnienie uczestnikom TdPA zdjęć z najstromszego kawałka podjazdu na Gliczarów, zaś za pozostałe zdjęcia musiałam, niestety, zapłacić. Są fajne, nie ukrywam, ale przy wysokości wpisowego na ten wyścig oraz ogólnie zdupnej organizacji, odbieram to jako naciąganie.

Żeby nie było, że tylko narzekam, to trasę wyścigu oceniam w samych superlatywach. Trasa świetna, ciekawa, o całkowicie odmiennej charakterystyce niż TRR (oczywiście nie twierdzę, że trasa TRR nie była ciekawa, była po prostu inna; swoją drogą interesujące, że tu się daje wykroić tak diametralnie różne trasy). Zabezpieczenie trasy na TIP TOP - dobre oznaczenia, dużo służb porządkowych, "gębowe" i wizualne (machanie rękami) sygnały, że trzeba zwolnić bo niebezpiecznie, i chyba zamknięty ruch na całej trasie? Bo poza karetkami i wozami Mavica chyba nie widziałam żadnego samochodu, który by mnie wyprzedzał lub mijał. Wozy Mavica podobno nie pełniły tylko funkcji dekoracyjnej, tylko były faktycznie wozami technicznymi. Bardzo dużo kibiców na trasie, wspaniały doping. W wielu miejscach podawali zawodnikom wodę albo polewali nią (co zapewne niektórym uratowało życie w związku z powyżej wymienionym pkt 2). Doping na Gliczarowie był nieprawdopodobny, coś takiego przeżyłam chyba pierwszy raz w życiu. Pozytywnie oceniam także pakiet startowy, był dość bogaty. Oczywiście sporo z tego pakietu to gadżety reklamowe, jednak mocno przydatne (bidon, butelka na wodę, okład ciepło-zimno, koszulka, suplementy, mały ręczniczek, kupon na wejście do Termy, ważny "nieco" dłużej niż 1 dzień - tu mały ukłon szydery akurat w stronę Tatra Road Race - i jeszcze parę innych kuponów, z których nie skorzystałam lub zapewne nie skorzystam (choć na razie leżą sobie na półce aż im data wyekspiruje...).



Niestety, bilans całościowy jest raczej negatywny. Nie planuję kolejnego startu w TdPA. Organizacyjnie, w mojej opinii, TdPA jest 100 lat za murzynami, organizatorzy powinni wziąć udział w jakiejś innej amatorskiej imprezie, żeby zobaczyć jak to się robi. Ciekawa jestem, czy cykl Lang Team Maraton i Lang Team Race wyglądają tak samo pod względem organizacyjnym.

Na pewno, oczywiście raczej w formie wycieczki, chyba, że kto inny zorganizuje na tej trasie wyścig, jeszcze tu wrócę. Mam do wyrównania porachunki z pewnymi dwoma podjazdami ;D

komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

kategorie bloga

Moje rowery

KTM Strada 2000 24420 km
Scott Scale 740 6502 km
Scott Scale 70 18070 km
b'twin Triban 3 (sprzedany) 2423 km
Scott Scale 80 (skradziony) 507 km
Giant Rincon (sprzedany) 9408 km
Trenażer 51 km
rower z Veturilo 323 km

szukaj

archiwum