Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 23 kwietnia 2017 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 40.11 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:48 | km/h: | 10.56 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pogoda kwietniowa w tym roku fatalna. Poza jednym ciepłym weekendem (tym z Chęcinami), jest cały czas mega zimno, popadują różne badziewia, włącznie ze śniegiem. W Tatrach świetne warunki narciarskie, w Świętokrzyskich - chyba śnieg czasem jest, a czasem nie ma, na pewno zaś jest zimno i pada deszcz. Prognozy na niedzielę były nieciekawe i baaaardzo mocno się zastanawiałam, czy w ogóle podejmować daleszycką rękawicę w tym roku. Byłam nastawiona raczej na "nie" ale w sobotę wyszłam na lekką pokrętkę, aby zmarznąć, zostać polaną deszczem i się utwierdzić w tej decyzji. Niestety (a może stety?) okazało się, że w sumie było dość przyjemnie więc zdecydowałam się jednak jechać do Daleszyc ;)
fot. MTB Cross Maraton
W Daleszycach frekwencja nieduża, co widać po dostępności miejsc parkingowych w okolicach rynku. Pogoda odstraszyła potencjalnych chętnych, w tym Pawła, który miał ewentualnie zabrać się ze mną. W efekcie tylko ja bronię dziś honoru Cyklona ;)
Po drodze popaduje ale w Daleszycach świeci słońce. Gdy zawieje, zwłaszcza w cieniu, jest baaardzo chłodno ale na słonku robi się za ciepło. I mam dylemat ubraniowy, jak zwykle, ale postanawiam jednak startować zgodnie z pierwotnym planem ciuchowym czyli zimowo ale bez dodatkowej warstwy.
Robię sobie rozgrzewkę i ustawiam się w sektorze tuż przed startem. W sektorze może ze 20 osób. Pani Mirka pyta mnie o nastawienie więc odpowiadam, że jest dobre i liczę na niezbyt dużo błota. Pani Mirka mówi, że nie jest go dużo.
...
Jeśli to według niej nie było dużo błota, to nie chcę wiedzieć, ile go jest, gdy jest go dużo ;)
Trasa, ze względu na warunki, chyba nieco pozmieniana w stosunku do poprzednich edycji. Mam wrażenie, że kilku "soczystych" kawałków zabrakło... ale nie wykluczam, że były, tylko przykryte ślapowatym błotem ;)
Na początku spory kawał po asfalcie, chyba z 5 km, a potem... błoto. Błoto błoto i jeszcze błoto. A, no i jeszcze trochę błota ;) A, i po drodze Zamczysko. A potem jeszcze trochę błota ;)
fot. MTB Cross Maraton
No dobra, żartuję sobie trochę, ale błota na trasie jest naprawdę dużo. Nie wiem, czy nawet nie więcej niż w błotno-burzowym sezonie 2014. Wtedy bardzo dużo szłam z rowerem, dziś też. I to nawet nie chodzi o trudność techniczną w jeździe po błocie, bo z tym sobie radzę. Tylko takie mielenie jest mega męczące - zarówno fizycznie jak i psychicznie. Są takie fragmenty, że jest głębokie błoto, potem fragment przejezdny, tak z 200m, potem znów błoto... i tak w kółko - w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że w ogóle nie opłaca się po błocie wsiadać na rower bo zaraz znów trzeba schodzić.
Gdzieś tam, w którymś z miliona błotnych miejsc, rower tańczy i podpieram się nogą, lądując nią prosto w błotnej pułapce. Siłą rzeczy muszę też stanąć tam drugą - żeby wywlec rower z tego trzęsawiska. Dobrze, że jadę w owiewach to może buty tak strasznie nie dostaną. Za to owiewy wyglądają, jakby ktoś próbował mi zrobić betonowe kaloszki ;D
fot. MTB Cross Maraton
Paradoksalnie, na kamienistych gołoborzach odpoczywam trochę. Bo nie ma tu błota. Po kamieniach jedzie mi się dziś zaskakująco dobrze, gdzieniegdzie uprzedzam "gębowo" prowadzących rowery lub jadących wolniej przede mną i przejeżdżam obok. Gdy dojeżdżam do Zamczyska, micha mi się cieszy i dreszczyk emocji gdzieś przechodzi po karku - zaraz będzie ten cudowny zjazd! Co za zmiana nastawienia - w 2014 roku ledwo zjechałam go częściowo, z zaciśniętymi zębami i hamulcami i na sztywnych rękach, a dziś - czekam na niego z utęsknieniem. Zjeżdżam go w jakimś dzikim tempie (jak na mnie, oczywiście).
Po Zamczysku, według Mirry, miała być jakaś "niespodzianka" i nie jestem pewna co Pani Mirka miała na myśli. Bo póki co, jedyną niespodzianką po Zamczysku są dalsze hektary błota, choć faktycznie niektóre dość ciekawe - najciekawsze są błotne zjazdy, gdzie warstwa błota jest dość cienka i pod spodem jest twardy kamienisty grunt, którego nie widać. Jest zdradliwie, bo w niektórych miejscach błoto jest głębsze albo kamienie większe i trzeba strasznie uważać, żeby gdzieś nie utknąć. Taka jazda męczy mnie psychicznie i też w którymś momencie wymiękam i co jakiś czas się zatrzymuję, żeby odzipnąć.
fot. MTB Cross Maraton
Za dużo tego butowania, zdecydowanie zbyt buciany początek sezonu. Butowanie było w Chęcinach, butowanie jest dzisiaj... masakra jakaś. Znów w pewnym momencie już przestaję się ścigać i jadę (lub idę) sobie dla przyjemności, słuchając ptaków i gadając z towarzyszami niedoli. Z jednym panem jadę przez jakiś czas gawędząc z nim, czasem on zostaje w tyle, czasem ja, wspólnie zastanawiamy się, czy jesteśmy ostatni ;) Ale chyba nie, na punkcie kontrolnym gdy pytam, pocieszają mnie, że za mną jeszcze są zawodnicy.
Pogoda cały czas wariacka. Na początku świeci słońce i martwię się, że za ciepło się ubrałam ale po chwili wiejący zimny wiatr przekonuje mnie, że jednak jest OK. Potem co pięć minut jest inaczej - słońce, deszcz, śnieg, chyba też grad. Nawet mi to nie przeszkadza bo trasa jest prawie cała w lesie. Nawet ten zimny wiatr i zacinający śnieg nie przeszkadzają ale co chwilę zapinam i odpinam górę bluzy ;) W nogi ciepło i nie żałuję, że założyłam owiewy.
Ostatnie kilometry wloką się niemiłosiernie ale na szczęście organizatorzy podali długość trasy bardzo dokładnie tym razem i nie mam niespodzianki w postaci "44-ty kilometr a mety ani widu ani słychu" ;) Wjeżdżam na upragnioną metę dość wyczerpana i od razu rzucam się na posiłek regeneracyjny, którym jest pyszny żurek. Potem korzystam, że nie ma dużej kolejki do myjki i ustawiam się do mycia - w międzyczasie przychodzi sms z wynikami - 5 miejsce :) Ciekawe, czy na 5... (okazało się, że na 6 więc nie byłam ostatnia, hehe). Myję rower, sprawdzam, czy trwająca dekoracja to nadal Family, idę się przebrać. Przebieranie idzie mi ciężko bo jest straszliwie zimno i grabieją mi palce - mam trudności z odpięciem butów ale w końcu się udaje... wracam na Rynek w dobrym momencie, akurat zaczyna się dekoracja Fan ;) Spotykam kilkoro znajomych, odbieram plakietę (zamiast medalu, ble) i ekspresowo się ewakuuję ;)
Zmarznięty gnom z plakietą (fot. Finisher)
fot. MTB Cross Maraton
W Daleszycach frekwencja nieduża, co widać po dostępności miejsc parkingowych w okolicach rynku. Pogoda odstraszyła potencjalnych chętnych, w tym Pawła, który miał ewentualnie zabrać się ze mną. W efekcie tylko ja bronię dziś honoru Cyklona ;)
Po drodze popaduje ale w Daleszycach świeci słońce. Gdy zawieje, zwłaszcza w cieniu, jest baaardzo chłodno ale na słonku robi się za ciepło. I mam dylemat ubraniowy, jak zwykle, ale postanawiam jednak startować zgodnie z pierwotnym planem ciuchowym czyli zimowo ale bez dodatkowej warstwy.
Robię sobie rozgrzewkę i ustawiam się w sektorze tuż przed startem. W sektorze może ze 20 osób. Pani Mirka pyta mnie o nastawienie więc odpowiadam, że jest dobre i liczę na niezbyt dużo błota. Pani Mirka mówi, że nie jest go dużo.
...
Jeśli to według niej nie było dużo błota, to nie chcę wiedzieć, ile go jest, gdy jest go dużo ;)
Trasa, ze względu na warunki, chyba nieco pozmieniana w stosunku do poprzednich edycji. Mam wrażenie, że kilku "soczystych" kawałków zabrakło... ale nie wykluczam, że były, tylko przykryte ślapowatym błotem ;)
Na początku spory kawał po asfalcie, chyba z 5 km, a potem... błoto. Błoto błoto i jeszcze błoto. A, no i jeszcze trochę błota ;) A, i po drodze Zamczysko. A potem jeszcze trochę błota ;)
fot. MTB Cross Maraton
No dobra, żartuję sobie trochę, ale błota na trasie jest naprawdę dużo. Nie wiem, czy nawet nie więcej niż w błotno-burzowym sezonie 2014. Wtedy bardzo dużo szłam z rowerem, dziś też. I to nawet nie chodzi o trudność techniczną w jeździe po błocie, bo z tym sobie radzę. Tylko takie mielenie jest mega męczące - zarówno fizycznie jak i psychicznie. Są takie fragmenty, że jest głębokie błoto, potem fragment przejezdny, tak z 200m, potem znów błoto... i tak w kółko - w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że w ogóle nie opłaca się po błocie wsiadać na rower bo zaraz znów trzeba schodzić.
Gdzieś tam, w którymś z miliona błotnych miejsc, rower tańczy i podpieram się nogą, lądując nią prosto w błotnej pułapce. Siłą rzeczy muszę też stanąć tam drugą - żeby wywlec rower z tego trzęsawiska. Dobrze, że jadę w owiewach to może buty tak strasznie nie dostaną. Za to owiewy wyglądają, jakby ktoś próbował mi zrobić betonowe kaloszki ;D
fot. MTB Cross Maraton
Paradoksalnie, na kamienistych gołoborzach odpoczywam trochę. Bo nie ma tu błota. Po kamieniach jedzie mi się dziś zaskakująco dobrze, gdzieniegdzie uprzedzam "gębowo" prowadzących rowery lub jadących wolniej przede mną i przejeżdżam obok. Gdy dojeżdżam do Zamczyska, micha mi się cieszy i dreszczyk emocji gdzieś przechodzi po karku - zaraz będzie ten cudowny zjazd! Co za zmiana nastawienia - w 2014 roku ledwo zjechałam go częściowo, z zaciśniętymi zębami i hamulcami i na sztywnych rękach, a dziś - czekam na niego z utęsknieniem. Zjeżdżam go w jakimś dzikim tempie (jak na mnie, oczywiście).
Po Zamczysku, według Mirry, miała być jakaś "niespodzianka" i nie jestem pewna co Pani Mirka miała na myśli. Bo póki co, jedyną niespodzianką po Zamczysku są dalsze hektary błota, choć faktycznie niektóre dość ciekawe - najciekawsze są błotne zjazdy, gdzie warstwa błota jest dość cienka i pod spodem jest twardy kamienisty grunt, którego nie widać. Jest zdradliwie, bo w niektórych miejscach błoto jest głębsze albo kamienie większe i trzeba strasznie uważać, żeby gdzieś nie utknąć. Taka jazda męczy mnie psychicznie i też w którymś momencie wymiękam i co jakiś czas się zatrzymuję, żeby odzipnąć.
fot. MTB Cross Maraton
Za dużo tego butowania, zdecydowanie zbyt buciany początek sezonu. Butowanie było w Chęcinach, butowanie jest dzisiaj... masakra jakaś. Znów w pewnym momencie już przestaję się ścigać i jadę (lub idę) sobie dla przyjemności, słuchając ptaków i gadając z towarzyszami niedoli. Z jednym panem jadę przez jakiś czas gawędząc z nim, czasem on zostaje w tyle, czasem ja, wspólnie zastanawiamy się, czy jesteśmy ostatni ;) Ale chyba nie, na punkcie kontrolnym gdy pytam, pocieszają mnie, że za mną jeszcze są zawodnicy.
Pogoda cały czas wariacka. Na początku świeci słońce i martwię się, że za ciepło się ubrałam ale po chwili wiejący zimny wiatr przekonuje mnie, że jednak jest OK. Potem co pięć minut jest inaczej - słońce, deszcz, śnieg, chyba też grad. Nawet mi to nie przeszkadza bo trasa jest prawie cała w lesie. Nawet ten zimny wiatr i zacinający śnieg nie przeszkadzają ale co chwilę zapinam i odpinam górę bluzy ;) W nogi ciepło i nie żałuję, że założyłam owiewy.
Ostatnie kilometry wloką się niemiłosiernie ale na szczęście organizatorzy podali długość trasy bardzo dokładnie tym razem i nie mam niespodzianki w postaci "44-ty kilometr a mety ani widu ani słychu" ;) Wjeżdżam na upragnioną metę dość wyczerpana i od razu rzucam się na posiłek regeneracyjny, którym jest pyszny żurek. Potem korzystam, że nie ma dużej kolejki do myjki i ustawiam się do mycia - w międzyczasie przychodzi sms z wynikami - 5 miejsce :) Ciekawe, czy na 5... (okazało się, że na 6 więc nie byłam ostatnia, hehe). Myję rower, sprawdzam, czy trwająca dekoracja to nadal Family, idę się przebrać. Przebieranie idzie mi ciężko bo jest straszliwie zimno i grabieją mi palce - mam trudności z odpięciem butów ale w końcu się udaje... wracam na Rynek w dobrym momencie, akurat zaczyna się dekoracja Fan ;) Spotykam kilkoro znajomych, odbieram plakietę (zamiast medalu, ble) i ekspresowo się ewakuuję ;)
Zmarznięty gnom z plakietą (fot. Finisher)
MTB Cross Maraton Chęciny
Niedziela, 2 kwietnia 2017 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 45.85 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:49 | km/h: | 12.01 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jakoś miało miałam entuzjazmu do tego startu. Po pierwsze - strasznie wcześnie. Wcześniejsze sezony w ŚLR zaczynały się jednak bliżej środka kwietnia, a nawet w drugiej jego połowie. Po drugie, Chęciny są najtrudniejszą i najbardziej wymagającą trasą cyklu i jakoś nie uśmiechało mi się jechanie jej teraz, z taką "nierozjechaną" jeszcze nogą - i głową też, na początek, kiedy zawsze pierwsze wyścigi sezonu idą mi słabo. A zatem w perspektywie mam to, że pójdzie mi baaaardzo słabo.
Ale moje nastawienie odrobinę poprawił udany test FTP z zeszłego weekendu oraz to, że wreszcie zrobiło się ciepło! Na dziś ICM zapowiadał iście letnią temperaturę a zatem szykuję sobie letnie ciuchy, chociaż na wszelki wypadek do plecaka wrzucam też coś cieplejszego. Wstaję bladym świtem bo mam jeszcze zgarnąć z Piaseczna Pawła. Odbywa się to zupełnie bez kłopotu i po zaledwie kilkuminutowym postoju można jechać. Gadamy całą drogę, jedzie się świetnie i w Chęcinach jesteśmy strasznie wcześnie. Jak się okazuje - całe szczęście! Wyjątkowo duża frekwencja i wyjątkowo duża kolejka do biura zawodów. O dziwo, większa do odbioru opłaconych numerów, niż do zapisów... Pierwszy raz spotykam się z takim zjawiskiem. Całe szczęście, że numer odbiera się tylko raz w sezonie ;) A kolejka do WC niewiele mniejsza ;)
Po odebraniu numerów zostaje nam mało czasu na rozgrzewkę. W dodatku muszę jeszcze raz skorzystać z kibelka więc rozstajemy się z Pawłem przy samochodzie. Ja jadę kawałek objechać trasę (jak się potem okazuje - samą końcówkę) i znaleźć krzaki - bo nie uśmiecha mi się ponownie stać w kolejce. Tenże kawałek trasy wiedzie najpierw pod górę i już czuję, że będzie mi dziś ciężko.
Gdy wracam w miejsce startu, do sektora nie da już się wejść, zawodnicy stoją z boku, przy bramce. Olewam więc sektor i idę do Myszy, na koniec ;) Jednak nagle jakieś zamieszanie, organizatorzy każą się cofać. Dopytuję się o co chodzi i jak dowiaduję się, że to po to, żeby sektor się zmieścił, postanawiam jednak się tam wepchnąć. Porzucam więc Myszę i wbijam się do sektora.
Z powodu kolejki do biura zawodów i zamieszania z sektorem, jest małe opóźnienie - ale niewielkie, może z 10 minut. Wreszcie start. Ciężko mi się jedzie, jakoś nie mogę złapać dobrego rytmu. Staram się trzymać tempo ale powoli sektor mi odjeżdża. Na początek cały czas do góry, jadę może niezbyt lekko ale bez większych kłopotów, gdzieś chyba do około 10 kilometra, gdzie jest kamienisty podjazd. Kamieni dużo, sporo osób tu prowadzi rowery więc nie silę się na jechanie, podprowadzam rower ze wszystkimi. Gorzej, że potem jest taki fajny kamienisty zjazd, w zupełności do zjechania... ale na nim też pielgrzymka. Ludzie albo jadą bardzo wolno, kurczowo ściskając hamulce, albo prowadzą rowery. Nie da się w takich warunkach zjeżdżać. Wolna jazda w dół po kamieniach jest zdecydowanie bardziej glebogenna niż szybka. Znów więc złażę z roweru i tym razem sprowadzam, trochę przeklinając pod nosem.
fot. Szymon Lisowski
Wreszcie kamienie się kończą i ludzie zaczynają jechać, jadę więc i ja. Tu jest trochę w dół i trochę spokoju przez jakiś czas... w międzyczasie bufet, na którym łapię banana... i jedzie się spoko aż do ścianki. No, nie, ta ścianka na 18tym kilometrze to jakieś przegięcie. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł tu wjechać na rowerze, chociaż na samej górze stoi jakiś facet i nadaje bajkę każdemu pełznącemu w górę, że ponoć widział jakiegoś chudego chłopaczka, który wjechał jako jedyny. Ja wpycham rower pod tę ściankę, ręce w górze na kierownicy (!), rower się zsuwa, ja trochę też, ale jakoś lezę i dalej przeklinam. Przeklinam tę ściankę, kamenie, muchy i upał. Bo upał zrobił się w międzyczasie prawie jakby to było lato. Gdzieś jeszcze w pierwszej połowie trasy wyprzedza mnie Paweł, który startował w drugiej grupie.
Potem znów przez jakiś daje się jechać, choć w drugiej połowie jestem już strasznie zmęczona i sporo prostych podjazdów pokonuję z buta - nie starcza mi wytrzymałości. Gdzieś chyba koło 30go kilometra znów jest ścianka i znów - nie widzę możliwości wjechania jej na rowerze. Znów wspinaczka. W ogóle strasznie dużo prowadzę rower na tym wyścigu. Chyba nie pamiętam kiedy ostatnio tak się napchałam rower... Jestem zła, w zasadzie już dawno przestałam się ścigać, raczej tutaj idzie o przetrwanie ;) Na podjazdach mielę albo butuję, za to na zjazdach odżywam - puszczam heble i zapierniczam, jak dzika, żeby choć trochę odbić sobie straty.
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze w pierwszej połowie miałam nadzieję na czas w okolicach 3h ale już dawno przestałam na to liczyć. Teraz będę szczęśliwa, jak uda mi się zmieścić w 4h. Trasa ogólnie jest sucha, choć w jednym czy dwóch miejscach można się trochę pochlapać. Jak za każdym razem, mnóstwo urokliwych miejsc - wąwozy, strzeliste drzewa, widoki, wszędzie dookoła wszechobecne małe fioletowe kwiatki, choć zieleni jeszcze bardzo mało, można powiedzieć nawet - prawie wcale. Dużo trasy po singlach, najlepsze są takie esowate singlowe zjazdy. W sumie trasa (poza tymi ściankami) niezbyt trudna technicznie ale wymagająca naprawdę dobrej nogi i wytrzymałości. Kilka miejsc wprost fantastycznych - przykładowo ścieżka nad przepaścią... tak około pół metra od krawędzi, a na ścianie niedaleko widać wiszącego wspinacza ;) Nietrudna, ale zapewne mogąca przyprawić o ciarki niektóre osoby. Jak zwykle kapitalny fragment przy Centrum Edukacji Gelogicznej - choć tym razem trasa poprowadzona nieco inaczej niż poprzednie dwa razy. I na koniec niespodzianka - podjazd traktem prawie pod sam zamek a potem (po jeszcze kilku zjazdach i podjazdach, których już miałam serdecznie dość), kapitalny singlowy zjazd prawie do samej mety. O dziwo, gdzieś chyba z 10 km przed metą doganiam Pawła, któremu chyba trochę odcięło prąd. Więc aż do mety jedziemy razem, jakoś razem raźniej, motywujemy się nawzajem.
Na metę wjeżdżamy razem, ja kompletnie wypruta i nieszczęśliwa. Czas prawie 4h, czuję, że mega słabo pojechałam, ale jak patrzę na tablicę - to są wyniki do 3h a wśród nich - żadnej kobiety. Więc nabieram nadziei, że może trasa nie tylko mnie tak wymęczyła. Czekamy z Pawłem na wyniki a tu gucio - coś się spsiło z pomiarem czasu i wyników niet. Czekamy aż do dekoracji, ja co jakiś czas chodzę do namiotu z pomiarem czasu ale panowie zbywają mnie. Jemy za to kebab i lody. Spotykam też Zośkę, która w tym roku planuje jeździć Master. Pierwszy wyścig jechała ze złamaną ręką... bez komentarza ;)
Wreszcie dekoracja, no cóż, nie załapałam się do top5. Właściwie nie powinno mnie to dziwić - zwłaszcza, że pierwsze wyścigi w sezonie zawsze wychodzą mi beznadziejnie. Za to Justyna wygrała swoją kategorię i była 3 open a Piotr był 4 w swojej kategorii.
W domu jestem strasznie poźno. Wyników nie ma. Nie ma też w poniedziałek i chyba we wtorek. Z tego co pamiętam, pojawiają się we środę rano... ej... nie było tak źle, nie byłam ostatnia ;) 6/11 w kategorii to w sumie nienajgorzej jak na pierwszy start w sezonie. Humor mi się poprawia. :)
Ale moje nastawienie odrobinę poprawił udany test FTP z zeszłego weekendu oraz to, że wreszcie zrobiło się ciepło! Na dziś ICM zapowiadał iście letnią temperaturę a zatem szykuję sobie letnie ciuchy, chociaż na wszelki wypadek do plecaka wrzucam też coś cieplejszego. Wstaję bladym świtem bo mam jeszcze zgarnąć z Piaseczna Pawła. Odbywa się to zupełnie bez kłopotu i po zaledwie kilkuminutowym postoju można jechać. Gadamy całą drogę, jedzie się świetnie i w Chęcinach jesteśmy strasznie wcześnie. Jak się okazuje - całe szczęście! Wyjątkowo duża frekwencja i wyjątkowo duża kolejka do biura zawodów. O dziwo, większa do odbioru opłaconych numerów, niż do zapisów... Pierwszy raz spotykam się z takim zjawiskiem. Całe szczęście, że numer odbiera się tylko raz w sezonie ;) A kolejka do WC niewiele mniejsza ;)
Po odebraniu numerów zostaje nam mało czasu na rozgrzewkę. W dodatku muszę jeszcze raz skorzystać z kibelka więc rozstajemy się z Pawłem przy samochodzie. Ja jadę kawałek objechać trasę (jak się potem okazuje - samą końcówkę) i znaleźć krzaki - bo nie uśmiecha mi się ponownie stać w kolejce. Tenże kawałek trasy wiedzie najpierw pod górę i już czuję, że będzie mi dziś ciężko.
Gdy wracam w miejsce startu, do sektora nie da już się wejść, zawodnicy stoją z boku, przy bramce. Olewam więc sektor i idę do Myszy, na koniec ;) Jednak nagle jakieś zamieszanie, organizatorzy każą się cofać. Dopytuję się o co chodzi i jak dowiaduję się, że to po to, żeby sektor się zmieścił, postanawiam jednak się tam wepchnąć. Porzucam więc Myszę i wbijam się do sektora.
Z powodu kolejki do biura zawodów i zamieszania z sektorem, jest małe opóźnienie - ale niewielkie, może z 10 minut. Wreszcie start. Ciężko mi się jedzie, jakoś nie mogę złapać dobrego rytmu. Staram się trzymać tempo ale powoli sektor mi odjeżdża. Na początek cały czas do góry, jadę może niezbyt lekko ale bez większych kłopotów, gdzieś chyba do około 10 kilometra, gdzie jest kamienisty podjazd. Kamieni dużo, sporo osób tu prowadzi rowery więc nie silę się na jechanie, podprowadzam rower ze wszystkimi. Gorzej, że potem jest taki fajny kamienisty zjazd, w zupełności do zjechania... ale na nim też pielgrzymka. Ludzie albo jadą bardzo wolno, kurczowo ściskając hamulce, albo prowadzą rowery. Nie da się w takich warunkach zjeżdżać. Wolna jazda w dół po kamieniach jest zdecydowanie bardziej glebogenna niż szybka. Znów więc złażę z roweru i tym razem sprowadzam, trochę przeklinając pod nosem.
fot. Szymon Lisowski
Wreszcie kamienie się kończą i ludzie zaczynają jechać, jadę więc i ja. Tu jest trochę w dół i trochę spokoju przez jakiś czas... w międzyczasie bufet, na którym łapię banana... i jedzie się spoko aż do ścianki. No, nie, ta ścianka na 18tym kilometrze to jakieś przegięcie. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł tu wjechać na rowerze, chociaż na samej górze stoi jakiś facet i nadaje bajkę każdemu pełznącemu w górę, że ponoć widział jakiegoś chudego chłopaczka, który wjechał jako jedyny. Ja wpycham rower pod tę ściankę, ręce w górze na kierownicy (!), rower się zsuwa, ja trochę też, ale jakoś lezę i dalej przeklinam. Przeklinam tę ściankę, kamenie, muchy i upał. Bo upał zrobił się w międzyczasie prawie jakby to było lato. Gdzieś jeszcze w pierwszej połowie trasy wyprzedza mnie Paweł, który startował w drugiej grupie.
Potem znów przez jakiś daje się jechać, choć w drugiej połowie jestem już strasznie zmęczona i sporo prostych podjazdów pokonuję z buta - nie starcza mi wytrzymałości. Gdzieś chyba koło 30go kilometra znów jest ścianka i znów - nie widzę możliwości wjechania jej na rowerze. Znów wspinaczka. W ogóle strasznie dużo prowadzę rower na tym wyścigu. Chyba nie pamiętam kiedy ostatnio tak się napchałam rower... Jestem zła, w zasadzie już dawno przestałam się ścigać, raczej tutaj idzie o przetrwanie ;) Na podjazdach mielę albo butuję, za to na zjazdach odżywam - puszczam heble i zapierniczam, jak dzika, żeby choć trochę odbić sobie straty.
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze w pierwszej połowie miałam nadzieję na czas w okolicach 3h ale już dawno przestałam na to liczyć. Teraz będę szczęśliwa, jak uda mi się zmieścić w 4h. Trasa ogólnie jest sucha, choć w jednym czy dwóch miejscach można się trochę pochlapać. Jak za każdym razem, mnóstwo urokliwych miejsc - wąwozy, strzeliste drzewa, widoki, wszędzie dookoła wszechobecne małe fioletowe kwiatki, choć zieleni jeszcze bardzo mało, można powiedzieć nawet - prawie wcale. Dużo trasy po singlach, najlepsze są takie esowate singlowe zjazdy. W sumie trasa (poza tymi ściankami) niezbyt trudna technicznie ale wymagająca naprawdę dobrej nogi i wytrzymałości. Kilka miejsc wprost fantastycznych - przykładowo ścieżka nad przepaścią... tak około pół metra od krawędzi, a na ścianie niedaleko widać wiszącego wspinacza ;) Nietrudna, ale zapewne mogąca przyprawić o ciarki niektóre osoby. Jak zwykle kapitalny fragment przy Centrum Edukacji Gelogicznej - choć tym razem trasa poprowadzona nieco inaczej niż poprzednie dwa razy. I na koniec niespodzianka - podjazd traktem prawie pod sam zamek a potem (po jeszcze kilku zjazdach i podjazdach, których już miałam serdecznie dość), kapitalny singlowy zjazd prawie do samej mety. O dziwo, gdzieś chyba z 10 km przed metą doganiam Pawła, któremu chyba trochę odcięło prąd. Więc aż do mety jedziemy razem, jakoś razem raźniej, motywujemy się nawzajem.
Na metę wjeżdżamy razem, ja kompletnie wypruta i nieszczęśliwa. Czas prawie 4h, czuję, że mega słabo pojechałam, ale jak patrzę na tablicę - to są wyniki do 3h a wśród nich - żadnej kobiety. Więc nabieram nadziei, że może trasa nie tylko mnie tak wymęczyła. Czekamy z Pawłem na wyniki a tu gucio - coś się spsiło z pomiarem czasu i wyników niet. Czekamy aż do dekoracji, ja co jakiś czas chodzę do namiotu z pomiarem czasu ale panowie zbywają mnie. Jemy za to kebab i lody. Spotykam też Zośkę, która w tym roku planuje jeździć Master. Pierwszy wyścig jechała ze złamaną ręką... bez komentarza ;)
Wreszcie dekoracja, no cóż, nie załapałam się do top5. Właściwie nie powinno mnie to dziwić - zwłaszcza, że pierwsze wyścigi w sezonie zawsze wychodzą mi beznadziejnie. Za to Justyna wygrała swoją kategorię i była 3 open a Piotr był 4 w swojej kategorii.
W domu jestem strasznie poźno. Wyników nie ma. Nie ma też w poniedziałek i chyba we wtorek. Z tego co pamiętam, pojawiają się we środę rano... ej... nie było tak źle, nie byłam ostatnia ;) 6/11 w kategorii to w sumie nienajgorzej jak na pierwszy start w sezonie. Humor mi się poprawia. :)
MTB Cross Maraton Chęciny
Wtorek, 4 października 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 47.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:50 | km/h: | 12.49 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś finałowy wyścig cyklu. Najtrudniejszy wyścig w sezonie. Zeszłoroczne Chęciny były trudne. Profil i dane tegorocznej trasy zapowiadają, że będzie jeszcze trudniej. Ale też jest to chyba wyścig najfajniejszy. Trasa z widokiem na wspaniałe ruiny XIII-wiecznego zamku królewskiego z trudnymi, karkołomnymi zjazdami. Epicki, męczący.... w zeszłym roku jechałam tu na luzie bo pierwsze miejsce w generalce miałam już w kieszeni. W tym roku muszę się postarać, żeby nie stracić czwartego.
Poranek zaczyna się od niefartu. Podczas zakładania soczewek coś mi nie idzie - zacieram sobie jedno oko tak, że założenie soczewek już nie wchodzi w grę. Będę musiała jechać w okularach. Z doświadczenia wiem, że jazda w okularach jest wolniejsza bo jest inne pole ostrego widzenia a ponadto zwykłe okulary tak nie chronią oczu jak sportowe - przed wiatrem, pyłem i odpryskami spod kół innych zawodników.
fot. Robert Obuchowski
Pogoda jest ładna, zapowiada się, że będzie sucho. Po deszczowo-zimnym Masłowie zapowiadało się, że pogodowo może być nieciekawie więc jest git. Na krótki rękaw, choć nie jest aż tak gorąco jak w zeszłym roku. Robię sobie rozgrzewkę na początkowym fragmencie trasy ale czuję, że nogi mam drewniane, nie bardzo chce im się kręcić.
Zwykle nie zawracam sobie głowy tym, czy przysługuje mi sektor, czy nie ale w tym roku sprawdzam - skoro mam sektor to pojadę z sektora. Zawsze to minutka lub dwie do przodu, kilkunastu zawodników mniej blokujących trasę w trudniejszych miejscach. Jakoś nie bardzo przed startem spotykam znajomych, chociaż wiem, że są. Dużo kolegów z Cyklona, Mysza, Mariusz na pewno też jest i jeszcze kilka osób. W sektorze macha do mnie chyba Kamil, jest tam też chyba Janek ale nie będę się do nich przeciskać, wolę wystartować za wycinakami.
fot. MTB Cross
Zgodnie z przewidywaniami, jedzie mi się tak sobie, nie mogę się rozkręcić. Kurz wciska mi się w oczy. Na zjazdach wiatr wyciska mi łzy i nie bardzo coś widzę - nie mogę sobie przez to pozwolić na puszczenie hamulców. Za to mam czas na podziwianie okoliczności przyrody a te, naprawdę są przecudne. Wysokie, strzeliste drzewa, falujące single, wąwozy, widoki... I te kolory... trudno opisać piękno tej trasy.
Jedyny mankament to smród spalin. W okolicy kręcą się quadowcy i motocykliści. W zasadzie przez pierwszą połowę trasy czuć prawie cały czas mocny zapach spalin, co wcale nie jest przyjemne. Słychać też czasem bardziej bliski, czasem oddalony, warkot silników. No cóż, oni też gdzieś się muszą bawić, mam tylko nadzieję, że nagle ktoś na mnie nie wyjedzie motorem ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Są miejsca, gdzie łapię flow ale generalnie to czuję, że wynik nie będzie najlepszy. Na jednym zjeździe mam pretekst do chwili odpoczynku. Młody zawodnik prowadzi rower z "kapciem". Zatrzymuję się, pytam czy 27,5 - tak.
- Chcesz dętkę? (żałujcie, że nie widzieliście jego zachwyconej miny w tym momencie).
- Masz pompkę? - nie ma.
Oddaję mu dętkę, pompkę, łyżki i nabój z gazem i lecę dalej. Kurka, przedziwne dla mnie jest, że ludzie jeżdżą na zawody w taką trasę bez choćby dętki i pompki, już nie wspomnę o narzędziach...
Pozbywszy się kilkuset gramów balastu, mam dziwne odczucie, że jedzie mi się lepiej, a może to uczucie spełnienia dobrego uczynku mnie tak uniosło ;)
O, psiont groszy! (fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem")
Ze dwa kilometry dalej dobijam tylną oponę na jakimś korzeniu. Przeklinam się przez moment ale chyba jednak nie złapałam gumy... ufff... w sumie jeżdżenie na stosunkowo wysokim ciśnieniu nie jest takie głupie. Ja wiem, że przyczepność... ale w ciągu całej swojej "kariery" maratonowej złapałam na maratonie gumę chyba tylko raz! To już częściej łapię na XC (swoją drogą to ciekawe zjawisko...).
Trasa jest trudniejsza niż w poprzednim sezonie, sporo przebywam z "buta". Jest jedno miejsce, które obiecałam sobie zjechać, zsunąwszy się na nim na butach w zeszłym roku. Jest dziś postęp - nie zjeżdżam co prawda całego ale... tak z jedną trzecią na rowerze ;) Właściwie prawie wszyscy tutaj jadą na butach, jeden co próbuje na rowerze, sprowadza się szybko sam do parteru ;) No coż, może uda się w przyszłym roku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Po 3h odczuwam już spore zmęczenie a jeszcze kawał trasy przede mną. Próbuję się czasem podczepiać komuś na koło ale szybko odpadam. Gdy wreszcie na liczniku zbliża się upragniony 45 kilometr, krzesam resztki sił, żeby na metę wjechać z godnością. Ale czeka mnie niespodzianka, trzeba jeszcze się trochę powspinać - przejechać półką nad nieczynnym kamieniołomem i Centrum Edukacji Geologicznej a potem na drugą stronę góry Rzepka. Gdy z asfaltu trasa odbija w stronę kamieniołomu, przypominam sobie tę część trasy i wydziera mi się wewnętrzny jęk rozpaczy. Jeszcze kawał drogi do mety a ja jestem kompletnie spruta.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo wszystko podjeżdżam. Dopędzam zawodniczkę Crazy Racing Team. Ona podprowadza rower, ja mielę. Na prostych, ona wsiada i odjeżdża mi, podczas gdy ja muszę nieco odzipnąć po podjeździe. Nie mam świadomości, że właśnie walczę o 5 miejsce w tym maratonie ani że to moja rywalka do 4 miejsca w generalce, Ola. Chyba zbyt jestem zmęczona, żeby teraz ją skojarzyć.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mijamy się tak przez kolejne 2,5 kilometra. W końcu, na jakimś asfalcie odrywam się i wyrywam do przodu. Towarzyszący jej zawodnik chyba za moimi plecami rzuca jej coś motywującego, bo ona zaczyna mnie gonić, chociaż widać było, że też leci na oparach. No i mnie dogania a potem przegania. A ostatnie kilkaset metrów to seria zakrętów, nie udaje mi się jej wyprzedzić i na metę wpada sekundę przede mną... Może gdybym skojarzyła, że to Ola, postarałabym się bardziej, chociaż nie wiem czy starczyło by mi siły :) Może, gdybym się nie zatrzymała przy młodzieńcu z gumą, nie musiałabym się ścigać na końcówce... może może może ;)
fot. MTB Cross
No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś szósta ale na szczęście przewaga Oli na mecie była tak niewielka, że udało mi się obronić przed utratą czwartego miejsca w generalce.
fot. MTB Cross
W tym roku było naprawdę trudno, bardzo mocna konkurencja i trudniejsze trasy nie pozwoliły mi na lepszą pozycję w klasyfikacji końcowej więc jestem i tak zadowolona z tego wyniku.
Jeszcze, nie mogę o tym nie wspomnieć przy okazji tej relacji. Na mecie dowiedziałam się, że Zosia, która mając w kieszeni generalkę zdecydowała się w Chęcinach pojechać dystans Master, uległa wypadkowi tuż po starcie. Została zawieziona karetką do szpitala i nie pojawiła się na dekoracji. Nagrodę Zosi odebrała w zastępstwie Agnieszka.
Jest mi strasznie przykro, że sezon dla Zosi skończył się w taki sposób ale mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia i do ścigania.
Zośka, trzymam kciuki za szybką rekonwalescencję i do zobaczenia na trasach wkrótce!
Poranek zaczyna się od niefartu. Podczas zakładania soczewek coś mi nie idzie - zacieram sobie jedno oko tak, że założenie soczewek już nie wchodzi w grę. Będę musiała jechać w okularach. Z doświadczenia wiem, że jazda w okularach jest wolniejsza bo jest inne pole ostrego widzenia a ponadto zwykłe okulary tak nie chronią oczu jak sportowe - przed wiatrem, pyłem i odpryskami spod kół innych zawodników.
fot. Robert Obuchowski
Pogoda jest ładna, zapowiada się, że będzie sucho. Po deszczowo-zimnym Masłowie zapowiadało się, że pogodowo może być nieciekawie więc jest git. Na krótki rękaw, choć nie jest aż tak gorąco jak w zeszłym roku. Robię sobie rozgrzewkę na początkowym fragmencie trasy ale czuję, że nogi mam drewniane, nie bardzo chce im się kręcić.
Zwykle nie zawracam sobie głowy tym, czy przysługuje mi sektor, czy nie ale w tym roku sprawdzam - skoro mam sektor to pojadę z sektora. Zawsze to minutka lub dwie do przodu, kilkunastu zawodników mniej blokujących trasę w trudniejszych miejscach. Jakoś nie bardzo przed startem spotykam znajomych, chociaż wiem, że są. Dużo kolegów z Cyklona, Mysza, Mariusz na pewno też jest i jeszcze kilka osób. W sektorze macha do mnie chyba Kamil, jest tam też chyba Janek ale nie będę się do nich przeciskać, wolę wystartować za wycinakami.
fot. MTB Cross
Zgodnie z przewidywaniami, jedzie mi się tak sobie, nie mogę się rozkręcić. Kurz wciska mi się w oczy. Na zjazdach wiatr wyciska mi łzy i nie bardzo coś widzę - nie mogę sobie przez to pozwolić na puszczenie hamulców. Za to mam czas na podziwianie okoliczności przyrody a te, naprawdę są przecudne. Wysokie, strzeliste drzewa, falujące single, wąwozy, widoki... I te kolory... trudno opisać piękno tej trasy.
Jedyny mankament to smród spalin. W okolicy kręcą się quadowcy i motocykliści. W zasadzie przez pierwszą połowę trasy czuć prawie cały czas mocny zapach spalin, co wcale nie jest przyjemne. Słychać też czasem bardziej bliski, czasem oddalony, warkot silników. No cóż, oni też gdzieś się muszą bawić, mam tylko nadzieję, że nagle ktoś na mnie nie wyjedzie motorem ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Są miejsca, gdzie łapię flow ale generalnie to czuję, że wynik nie będzie najlepszy. Na jednym zjeździe mam pretekst do chwili odpoczynku. Młody zawodnik prowadzi rower z "kapciem". Zatrzymuję się, pytam czy 27,5 - tak.
- Chcesz dętkę? (żałujcie, że nie widzieliście jego zachwyconej miny w tym momencie).
- Masz pompkę? - nie ma.
Oddaję mu dętkę, pompkę, łyżki i nabój z gazem i lecę dalej. Kurka, przedziwne dla mnie jest, że ludzie jeżdżą na zawody w taką trasę bez choćby dętki i pompki, już nie wspomnę o narzędziach...
Pozbywszy się kilkuset gramów balastu, mam dziwne odczucie, że jedzie mi się lepiej, a może to uczucie spełnienia dobrego uczynku mnie tak uniosło ;)
O, psiont groszy! (fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem")
Ze dwa kilometry dalej dobijam tylną oponę na jakimś korzeniu. Przeklinam się przez moment ale chyba jednak nie złapałam gumy... ufff... w sumie jeżdżenie na stosunkowo wysokim ciśnieniu nie jest takie głupie. Ja wiem, że przyczepność... ale w ciągu całej swojej "kariery" maratonowej złapałam na maratonie gumę chyba tylko raz! To już częściej łapię na XC (swoją drogą to ciekawe zjawisko...).
Trasa jest trudniejsza niż w poprzednim sezonie, sporo przebywam z "buta". Jest jedno miejsce, które obiecałam sobie zjechać, zsunąwszy się na nim na butach w zeszłym roku. Jest dziś postęp - nie zjeżdżam co prawda całego ale... tak z jedną trzecią na rowerze ;) Właściwie prawie wszyscy tutaj jadą na butach, jeden co próbuje na rowerze, sprowadza się szybko sam do parteru ;) No coż, może uda się w przyszłym roku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Po 3h odczuwam już spore zmęczenie a jeszcze kawał trasy przede mną. Próbuję się czasem podczepiać komuś na koło ale szybko odpadam. Gdy wreszcie na liczniku zbliża się upragniony 45 kilometr, krzesam resztki sił, żeby na metę wjechać z godnością. Ale czeka mnie niespodzianka, trzeba jeszcze się trochę powspinać - przejechać półką nad nieczynnym kamieniołomem i Centrum Edukacji Geologicznej a potem na drugą stronę góry Rzepka. Gdy z asfaltu trasa odbija w stronę kamieniołomu, przypominam sobie tę część trasy i wydziera mi się wewnętrzny jęk rozpaczy. Jeszcze kawał drogi do mety a ja jestem kompletnie spruta.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo wszystko podjeżdżam. Dopędzam zawodniczkę Crazy Racing Team. Ona podprowadza rower, ja mielę. Na prostych, ona wsiada i odjeżdża mi, podczas gdy ja muszę nieco odzipnąć po podjeździe. Nie mam świadomości, że właśnie walczę o 5 miejsce w tym maratonie ani że to moja rywalka do 4 miejsca w generalce, Ola. Chyba zbyt jestem zmęczona, żeby teraz ją skojarzyć.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mijamy się tak przez kolejne 2,5 kilometra. W końcu, na jakimś asfalcie odrywam się i wyrywam do przodu. Towarzyszący jej zawodnik chyba za moimi plecami rzuca jej coś motywującego, bo ona zaczyna mnie gonić, chociaż widać było, że też leci na oparach. No i mnie dogania a potem przegania. A ostatnie kilkaset metrów to seria zakrętów, nie udaje mi się jej wyprzedzić i na metę wpada sekundę przede mną... Może gdybym skojarzyła, że to Ola, postarałabym się bardziej, chociaż nie wiem czy starczyło by mi siły :) Może, gdybym się nie zatrzymała przy młodzieńcu z gumą, nie musiałabym się ścigać na końcówce... może może może ;)
fot. MTB Cross
No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś szósta ale na szczęście przewaga Oli na mecie była tak niewielka, że udało mi się obronić przed utratą czwartego miejsca w generalce.
fot. MTB Cross
W tym roku było naprawdę trudno, bardzo mocna konkurencja i trudniejsze trasy nie pozwoliły mi na lepszą pozycję w klasyfikacji końcowej więc jestem i tak zadowolona z tego wyniku.
Jeszcze, nie mogę o tym nie wspomnieć przy okazji tej relacji. Na mecie dowiedziałam się, że Zosia, która mając w kieszeni generalkę zdecydowała się w Chęcinach pojechać dystans Master, uległa wypadkowi tuż po starcie. Została zawieziona karetką do szpitala i nie pojawiła się na dekoracji. Nagrodę Zosi odebrała w zastępstwie Agnieszka.
Jest mi strasznie przykro, że sezon dla Zosi skończył się w taki sposób ale mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia i do ścigania.
Zośka, trzymam kciuki za szybką rekonwalescencję i do zobaczenia na trasach wkrótce!
MTB Cross Maraton Masłów
Niedziela, 18 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 43.14 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:35 | km/h: | 12.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prognozy na dziś były nieciekawe ale jak rano otworzyłam oczy to przywitało mnie jasne niebo i zapowiadało się, że będzie słonecznie. Jak się okazało, tak było, owszem... ale w Warszawie ;)
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line
Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton
Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri
Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.
Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.
Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line
W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski
Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce
Wracam zadowolona.
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line
Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton
Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri
Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.
Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.
Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line
W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski
Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce
Wracam zadowolona.
Polandbike XC Kazura
Sobota, 10 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 17.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:18 | km/h: | 13.61 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ktoś kiedyś powiedział, że na wyścigi nie jeździ się dla wyników tylko dla fotek. Coś w tym jest, w szczególności, jeśli nie masz wyników ;) W przypadku XC to u mnie tylko o fotki może chodzić i akurat na XC na Kazurce z cyklu PolandBike się pod tym względem nie zawiodłam ;)
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego
Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.
Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.
Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.
Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.
Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.
Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).
Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.
Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)
Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)
W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego
Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.
Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.
Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.
Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.
Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.
Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).
Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.
Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)
Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)
W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.
MTB Cross Maraton Bodzentyn
Niedziela, 28 sierpnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 50.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:41 | km/h: | 13.79 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
fot. Foto amri
Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.
I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.
Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.
Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.
Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.
Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.
I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.
Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.
Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.
Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.
MTB Cross Maraton Morawica
Niedziela, 7 sierpnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 45.33 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:29 | km/h: | 18.25 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Choć prognozy i aura w Warszawie nie wyglądały ciekawie, a dowcipny komentarz organizatora, "Pokrótce szanse na bezdeszczowy przyjazd na metę ostrożnie szacujemy na 1%" nie pozostawiał wiele nadziei, pogoda poprawiała się w trakcie jazdy do Morawicy a w samej Morawicy przywitało nas przyjemne łagodne ciepełko i słońce.
Ania, Damian i Paweł przed startem
Przyjechaliśmy z Zosią i Sławkiem mega wcześnie więc z ich znajomymi, którzy zaparkowali obok nas, najpierw były pogaduchy, śmiechy i spożywanie posiłków przedstartowych ;) a potem rozgrzewka i objazd asfaltowego fragmentu trasy. Wracając jakoś się odłączyłam od reszty ale za to wykukałam na parkingu Cyklonów Damiana z Anią oraz Pawła więc czas pozostały do startu spędziłam z nimi.
Start! (fot. Rower-Sport Kielce)
Dane trasy i profil zapowiadał szybki i prosty maraton i faktycznie maraton w Morawicy taki był.
Przed startem przeanalizowałam dokładnie profil trasy i postanowiłam nieco oszczędzać siły w pierwszej, ciut bardziej pofałdowanej połowie, aby móc docisnąć w drugiej.
Na początku jechałam, zgodnie z planem, dość spokojnie. Tu było więcej górek ale dość krótkich więc ta pierwsza połowa była interwałowa. Postawiłam sobie za ambit dobre rozłożenie sił. Plan był żeby zacząć jechać szybciej po przejechaniu połowy a na maksa zacząć jechać dopiero po ostatnim, większym podjeździe, który był około 30go kilometra.
(fot. Szymon Lisowski)
Okazało się, że ten większy podjazd był jednocześnie najtrudniejszy - kamienisto-korzenisty, dość stromy i przyznaję się, że w jednym czy dwóch miejscach musiałam zejść z roweru. Zjazd okazał się równie trudny i także częściowo prowadziłam rower. Choć jakoś dziś dziwnie, chyba z powodu ogólnej łatwości trasy, załapałam jakąś blokadę psychiczną i nie umiałam się przemóc i zjechać w niektórych miejscach a przecież zjeżdżałam już trudniejsze zjazdy (choćby w Daleszycach).
Piękniejszej pogody chyba nie można było sobie wymarzyć
Gdy zjazd się skończył, włączyłam dopalacze ;) Trasa wiodła już przeważnie w dół więc jechało się fajnie. O ile w pierwszej połowie tempo mocno skakało od 5 km/h do 47 km/h to w drugiej było już stabilnie prawie cały czas powyżej 20 km/h.
Te ostatnie 15 km jechałam już ile sił w nogach bo chciałam się zmieścić w 2,5h (co mi się udało). Na końcówce dałam z siebie naprawdę wszystko i wjechałam na metę kompletnie wypluwając płuca :) Na mecie czekali już na mnie Ania z Damianem, w pobliżu kręcił się też Janake oraz Zosia, która jak zwykle wygrała kategorię.
Już niedaleko do mety (fot. Szymon Lisowski)
Meta, wyskoczyła na mnie kompletnie znienacka zza zakrętu ;)
Już po, z wycinaczką Zosią
Po czasie i średniej widać, że było szybko i płasko jak na ŚLR ale czasem i takie są potrzebne, dla relaksu... ;)
W sumie było fajnie, 5 miejsce w kategorii ze stratą do Zosi tylko około 18 minut i 7 open chociaż nie ukrywam, że po cichu liczyłam w kategorii na pudło ze względu na podchodzący mi typ trasy :)
Zosia 1, ja 5 :)
Reprezentacja Cyklona w komplecie (na mecie czekał na nas już wycinak Janek)
Ania, Damian i Paweł przed startem
Przyjechaliśmy z Zosią i Sławkiem mega wcześnie więc z ich znajomymi, którzy zaparkowali obok nas, najpierw były pogaduchy, śmiechy i spożywanie posiłków przedstartowych ;) a potem rozgrzewka i objazd asfaltowego fragmentu trasy. Wracając jakoś się odłączyłam od reszty ale za to wykukałam na parkingu Cyklonów Damiana z Anią oraz Pawła więc czas pozostały do startu spędziłam z nimi.
Start! (fot. Rower-Sport Kielce)
Dane trasy i profil zapowiadał szybki i prosty maraton i faktycznie maraton w Morawicy taki był.
Przed startem przeanalizowałam dokładnie profil trasy i postanowiłam nieco oszczędzać siły w pierwszej, ciut bardziej pofałdowanej połowie, aby móc docisnąć w drugiej.
Na początku jechałam, zgodnie z planem, dość spokojnie. Tu było więcej górek ale dość krótkich więc ta pierwsza połowa była interwałowa. Postawiłam sobie za ambit dobre rozłożenie sił. Plan był żeby zacząć jechać szybciej po przejechaniu połowy a na maksa zacząć jechać dopiero po ostatnim, większym podjeździe, który był około 30go kilometra.
(fot. Szymon Lisowski)
Okazało się, że ten większy podjazd był jednocześnie najtrudniejszy - kamienisto-korzenisty, dość stromy i przyznaję się, że w jednym czy dwóch miejscach musiałam zejść z roweru. Zjazd okazał się równie trudny i także częściowo prowadziłam rower. Choć jakoś dziś dziwnie, chyba z powodu ogólnej łatwości trasy, załapałam jakąś blokadę psychiczną i nie umiałam się przemóc i zjechać w niektórych miejscach a przecież zjeżdżałam już trudniejsze zjazdy (choćby w Daleszycach).
Piękniejszej pogody chyba nie można było sobie wymarzyć
Gdy zjazd się skończył, włączyłam dopalacze ;) Trasa wiodła już przeważnie w dół więc jechało się fajnie. O ile w pierwszej połowie tempo mocno skakało od 5 km/h do 47 km/h to w drugiej było już stabilnie prawie cały czas powyżej 20 km/h.
Te ostatnie 15 km jechałam już ile sił w nogach bo chciałam się zmieścić w 2,5h (co mi się udało). Na końcówce dałam z siebie naprawdę wszystko i wjechałam na metę kompletnie wypluwając płuca :) Na mecie czekali już na mnie Ania z Damianem, w pobliżu kręcił się też Janake oraz Zosia, która jak zwykle wygrała kategorię.
Już niedaleko do mety (fot. Szymon Lisowski)
Meta, wyskoczyła na mnie kompletnie znienacka zza zakrętu ;)
Już po, z wycinaczką Zosią
Po czasie i średniej widać, że było szybko i płasko jak na ŚLR ale czasem i takie są potrzebne, dla relaksu... ;)
W sumie było fajnie, 5 miejsce w kategorii ze stratą do Zosi tylko około 18 minut i 7 open chociaż nie ukrywam, że po cichu liczyłam w kategorii na pudło ze względu na podchodzący mi typ trasy :)
Zosia 1, ja 5 :)
Reprezentacja Cyklona w komplecie (na mecie czekał na nas już wycinak Janek)
MTB Cross Maraton Pińczów
Niedziela, 17 lipca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 49.55 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:13 | km/h: | 15.40 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Obudziłam się sama, bez budzika. Zaniepokoił mnie brak odgłosu budzika i jasność w pokoju. Zerknąwszy na ekran telefonu stwierdziłam, że nie nastąpiła jednak katastrofa nuklearna tylko katastrofa zupełnie innego rodzaju - zaspałam. Ja, której się to w zasadzie nie zdarza.
Zwykle daję sobie około 45 minut na ogarnięcie się i wyjście z domu przed zawodami (wszystko mam wstępnie przygotowane zawsze poprzedniego wieczora więc dużo do ogarniania nie mam) + 15 minut do prognozowanego przez Google czasu przejazdu na różne niespodzianki (np. zabłądzenie). Dziś z tej sumarycznej godziny zrobiło mi się 30 minut.
Mycie - 10 minut, śniadanie 5 minut. Wygarnięcie z lodówki napoi i supli wszelakich i zapakowanie ich gdzie trza (np. wsadzenie bukłaka do plecaka) - kolejne kilka minut (jeny, to naprawdę tyle czasu zajmuje?). Zatrzymanie się i przemyślenie, czy wszystko mam - 1 minuta. Dojście do auta w garażu (garaż w sąsiednim budynku) - 10 minut. Mam opóźnienie ;)
fot. MTB Cross Maraton
Aura daleka od idealnej. Nie za ciepło, duża wilgotność, po drodze nawet pokropiło. Jak na złość, jeszcze w Warszawie gdzieś coś źle skręciłam i musiałam zrobić zawrotkę na "autostradzie". To zeżarło kolejne cenne minuty. Dojeżdżam więc do OSIR w Pińczowie późno jak na mnie, bo około 30 minut przed startem. Akurat, żeby się wyładować ze sprzętem i zrobić króciutką rozgrzewkę. Nawet nie widziałam, kiedy Master wystartował, chociaż słyszałam Mirrę, mówiącą przez mikrofon, że start Master ma kilka minut opóźnienia.
Na miejscu spotykam Cyklonów - Damiana i Anię oraz ich kolegę, Pawła, którego poznałam w Daleszycach. Z oddali macha mi też moja sympatyczna rywalka - Zosia.
fot. MTB Cross Maraton
Start podobny jak na XC w zeszłym roku. Początek po asfalcie, prawie od razu pnie się w górę i już tutaj zaczyna się selekcja. Na XC w zeszłym roku kobiet jechało niewiele i po oddzielnym kobiecym starcie na pierwszym podjeździe spięłam się i odsadziłam wszystkie rywalki. Tym razem jednak staram się nie spalić zaraz po starcie bo jednak maraton wymaga zachowania nieco więcej pary na całą trasę ;) Tym bardziej, że wykres trasy zapowiadał ostre interwały. I faktycznie, przez pierwsze 15km jest ciągle góra - dół - góra - dół. Większość podjazdów do zmielenia, jeden jednak odpuszczam. W zeszłym roku mało mi na nim serce nie wyskoczyło więc w tym roku od razu pasuję i włażę z buta ;)
fot. MTB Cross Maraton
Niedługo po starcie widzę z boku trasy Zosię. Pytam co jest - szprycha poszła i koniec jazdy. Pechowo.
Jest duszno i po 10 minutach już cała płynę jednak w pewnym momencie zaczyna kropić deszczyk. Robi się przyjemniej i bardziej rześko ale za to nawierzchnia przestaje powoli być przyjemna. Warstewka glinkowatego błota lepi się do bieżnika, wsysa koło i powoduje uślizgi na zakrętach i podjazdach. W gruncie rzeczy jednak jedzie mi się nieźle. Pierwsza pętla bardziej "grupowa", w kilku miejscach słabsi kolarze mnie blokują, na jednym mega śliskim podjeździe podpieram się nogą i ... noga trafia w pustkę, ups, tu jest jakiś mega dół! Wpadam razem z rowerem w ten dół, lądując dosłownie do góry nogami i mija dobra chwila zanim udaje mi się wyplątać z wysokiej trawy. Nie zauważam, że gubię tu bidon z izotonikiem. Jestem strasznie podrapana, co za wredne krzaczory w tym dole, krew sączy mi się w kilku miejscach z przedramienia ale to chyba nic poważnego.
fot. MTB Cross Maraton
Ten podjazd i jeszcze kilka innych miejsc rozpoznaję z zeszłorocznego XC. Zjazdy już nie robią na mnie takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Najfajniejsza jest prawie pionowa ścianka, którą zjeżdżam bez większych oporów - wydaje mi się, że w zeszłym roku zjazd był tutaj poprowadzony bardziej łagodnym spadkiem, nieco po lewej stronie od tej ścianki a i tak za pierwszym razem spękałam. Jest jeszcze jeden fajny zjazd - kręty, piaszczysty długi, stromy singiel między drzewami, który również pamiętam z zeszłego roku. Na pierwszej pętli trochę mnie tu wyrzuca ze ścieżki na zakręcie i drugą część zjazdu muszę z buta, ale na drugiej pętli efektownie mijam tutaj dwóch zsuwających się na butach panów, którzy w pośpiechu schodzą mi z drogi ;)
fot. MTB Cross Maraton
Po zjeździe singlem, gdy trasa wyjeżdża na łąkę widzę miejsce, gdzie dojeżdżają zawodnicy też z innej strony. Chwila konsternacji (pomyliłam trasę?) ale widząc tempo, w jakim jadą rozpoznaję, że to styk trasy FAN/FAMILY. Po połączeniu tras doganiam Anię, trochę dopinguję ją na podjeździe ale mijam ją gdy schodzi z roweru. Jadąc dalej dopinguję też młodzież z FAMILY. Dzieciaki wjeżdżają podjazd na stojąco na za dużych rowerach, ale radzą sobie naprawdę dzielnie.
Jest jeszcze kilka naprawdę szybkich, szerokich zjazdów po traktach. Jeden z nich na pierwszej pętli sprawia mi niespodziankę. Z 40 km/h muszę nagle wyhamować bo ubity trakt znienacka zamienia się w gruzowisko! Szlag! Powinny tu być chyba jakieś wykrzykniki...
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze przed bufetem orientuję się, że brak mi bidonu. Domyślam się, że leży tam gdzie wpadłam w dziurę i będę mogła go zabrać ale dopiero na drugiej pętli. Tymczasem, z braku izotonika i z powodu szybkiego ubywania wody z bukłaka zatrzymuję się na wszystkich bufetach po drodze. Na każdym wlewam w siebie po dwa kubeczki, wciągam też banana.
Chyba jeszcze na pierwszej pętli widzę butującego Damiana. Też pechowo dla niego skończył się wyścig bo rozerwał łańcuch w dwóch miejscach (to się nazywa mieć depnięcie).
fot. MTB Cross Maraton
Druga część pętli (ok 10 km) jest o wiele spokojniejsza - interwałów zasadniczo brak, są jakieś niewielkie zmarszczki terenu ale w porównaniu do pierwszej części to pikuś. Jadę sobie tutaj już spokojnie, bez szarpania, bo się przeluźniło.
Na drugiej pętli już jest w zasadzie całkiem pusto, nikt nie przeszkadza ani ja nikomu, można jechać swoim tempem. Co jakiś czas doganiam i wyprzedzam jakąś osobę. Na podjeździe gdzie - jak sądzę - zgubiłam bidon, doganiam Pawła, który chyba trochę umiera i idzie na piechotę. Zbieram bidon i jedziemy przez chwilę razem ale potem go wyprzedzam i zostawiam z tyłu. Teraz już nie zatrzymuję się na bufetach tylko planowo zżeram kolejne żele ;)
fot. mła
Na ostatnich kilometrach, już na w miarę równym terenie, wyprzedza mnie inny zawodnik, więc podczepiam mu się na koło. Wiozę się za nim przez jakiś czas ale w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że się snuje. Wyjeżdżam mu zza pleców i uciekam z kilometr przed metą.
Na metę wjeżdżam totalnie styrana ale czuję, że dobrze rozłożyłam siły. Nie liczę na podium ale mimo słabego czasu (powyżej 3h) w gruncie rzeczy jestem zadowolona ze swojej dzisiejszej jazdy.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy stoję w kolejce do myjki przychodzi sms z wynikiem: i zaskoczenie bo jest pudło w kategorii :) 3 miejsce [po sprawdzeniu wyników wieczorem jeszcze okazało się, że 4 open]. Wow, nareszcie jakieś pudło w tym cyklu w tym sezonie ;) Co prawda mam pewne podejrzenia, że mogę być trzecia tylko z tego powodu, że jechało nas trzy... okazuje się, że jechało nas AŻ cztery ;) Byłoby pięć, gdyby nie szprycha Zosi ale wtedy nie byłabym na podium ;)
fot. Mysza
Zwykle daję sobie około 45 minut na ogarnięcie się i wyjście z domu przed zawodami (wszystko mam wstępnie przygotowane zawsze poprzedniego wieczora więc dużo do ogarniania nie mam) + 15 minut do prognozowanego przez Google czasu przejazdu na różne niespodzianki (np. zabłądzenie). Dziś z tej sumarycznej godziny zrobiło mi się 30 minut.
Mycie - 10 minut, śniadanie 5 minut. Wygarnięcie z lodówki napoi i supli wszelakich i zapakowanie ich gdzie trza (np. wsadzenie bukłaka do plecaka) - kolejne kilka minut (jeny, to naprawdę tyle czasu zajmuje?). Zatrzymanie się i przemyślenie, czy wszystko mam - 1 minuta. Dojście do auta w garażu (garaż w sąsiednim budynku) - 10 minut. Mam opóźnienie ;)
fot. MTB Cross Maraton
Aura daleka od idealnej. Nie za ciepło, duża wilgotność, po drodze nawet pokropiło. Jak na złość, jeszcze w Warszawie gdzieś coś źle skręciłam i musiałam zrobić zawrotkę na "autostradzie". To zeżarło kolejne cenne minuty. Dojeżdżam więc do OSIR w Pińczowie późno jak na mnie, bo około 30 minut przed startem. Akurat, żeby się wyładować ze sprzętem i zrobić króciutką rozgrzewkę. Nawet nie widziałam, kiedy Master wystartował, chociaż słyszałam Mirrę, mówiącą przez mikrofon, że start Master ma kilka minut opóźnienia.
Na miejscu spotykam Cyklonów - Damiana i Anię oraz ich kolegę, Pawła, którego poznałam w Daleszycach. Z oddali macha mi też moja sympatyczna rywalka - Zosia.
fot. MTB Cross Maraton
Start podobny jak na XC w zeszłym roku. Początek po asfalcie, prawie od razu pnie się w górę i już tutaj zaczyna się selekcja. Na XC w zeszłym roku kobiet jechało niewiele i po oddzielnym kobiecym starcie na pierwszym podjeździe spięłam się i odsadziłam wszystkie rywalki. Tym razem jednak staram się nie spalić zaraz po starcie bo jednak maraton wymaga zachowania nieco więcej pary na całą trasę ;) Tym bardziej, że wykres trasy zapowiadał ostre interwały. I faktycznie, przez pierwsze 15km jest ciągle góra - dół - góra - dół. Większość podjazdów do zmielenia, jeden jednak odpuszczam. W zeszłym roku mało mi na nim serce nie wyskoczyło więc w tym roku od razu pasuję i włażę z buta ;)
fot. MTB Cross Maraton
Niedługo po starcie widzę z boku trasy Zosię. Pytam co jest - szprycha poszła i koniec jazdy. Pechowo.
Jest duszno i po 10 minutach już cała płynę jednak w pewnym momencie zaczyna kropić deszczyk. Robi się przyjemniej i bardziej rześko ale za to nawierzchnia przestaje powoli być przyjemna. Warstewka glinkowatego błota lepi się do bieżnika, wsysa koło i powoduje uślizgi na zakrętach i podjazdach. W gruncie rzeczy jednak jedzie mi się nieźle. Pierwsza pętla bardziej "grupowa", w kilku miejscach słabsi kolarze mnie blokują, na jednym mega śliskim podjeździe podpieram się nogą i ... noga trafia w pustkę, ups, tu jest jakiś mega dół! Wpadam razem z rowerem w ten dół, lądując dosłownie do góry nogami i mija dobra chwila zanim udaje mi się wyplątać z wysokiej trawy. Nie zauważam, że gubię tu bidon z izotonikiem. Jestem strasznie podrapana, co za wredne krzaczory w tym dole, krew sączy mi się w kilku miejscach z przedramienia ale to chyba nic poważnego.
fot. MTB Cross Maraton
Ten podjazd i jeszcze kilka innych miejsc rozpoznaję z zeszłorocznego XC. Zjazdy już nie robią na mnie takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Najfajniejsza jest prawie pionowa ścianka, którą zjeżdżam bez większych oporów - wydaje mi się, że w zeszłym roku zjazd był tutaj poprowadzony bardziej łagodnym spadkiem, nieco po lewej stronie od tej ścianki a i tak za pierwszym razem spękałam. Jest jeszcze jeden fajny zjazd - kręty, piaszczysty długi, stromy singiel między drzewami, który również pamiętam z zeszłego roku. Na pierwszej pętli trochę mnie tu wyrzuca ze ścieżki na zakręcie i drugą część zjazdu muszę z buta, ale na drugiej pętli efektownie mijam tutaj dwóch zsuwających się na butach panów, którzy w pośpiechu schodzą mi z drogi ;)
fot. MTB Cross Maraton
Po zjeździe singlem, gdy trasa wyjeżdża na łąkę widzę miejsce, gdzie dojeżdżają zawodnicy też z innej strony. Chwila konsternacji (pomyliłam trasę?) ale widząc tempo, w jakim jadą rozpoznaję, że to styk trasy FAN/FAMILY. Po połączeniu tras doganiam Anię, trochę dopinguję ją na podjeździe ale mijam ją gdy schodzi z roweru. Jadąc dalej dopinguję też młodzież z FAMILY. Dzieciaki wjeżdżają podjazd na stojąco na za dużych rowerach, ale radzą sobie naprawdę dzielnie.
Jest jeszcze kilka naprawdę szybkich, szerokich zjazdów po traktach. Jeden z nich na pierwszej pętli sprawia mi niespodziankę. Z 40 km/h muszę nagle wyhamować bo ubity trakt znienacka zamienia się w gruzowisko! Szlag! Powinny tu być chyba jakieś wykrzykniki...
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze przed bufetem orientuję się, że brak mi bidonu. Domyślam się, że leży tam gdzie wpadłam w dziurę i będę mogła go zabrać ale dopiero na drugiej pętli. Tymczasem, z braku izotonika i z powodu szybkiego ubywania wody z bukłaka zatrzymuję się na wszystkich bufetach po drodze. Na każdym wlewam w siebie po dwa kubeczki, wciągam też banana.
Chyba jeszcze na pierwszej pętli widzę butującego Damiana. Też pechowo dla niego skończył się wyścig bo rozerwał łańcuch w dwóch miejscach (to się nazywa mieć depnięcie).
fot. MTB Cross Maraton
Druga część pętli (ok 10 km) jest o wiele spokojniejsza - interwałów zasadniczo brak, są jakieś niewielkie zmarszczki terenu ale w porównaniu do pierwszej części to pikuś. Jadę sobie tutaj już spokojnie, bez szarpania, bo się przeluźniło.
Na drugiej pętli już jest w zasadzie całkiem pusto, nikt nie przeszkadza ani ja nikomu, można jechać swoim tempem. Co jakiś czas doganiam i wyprzedzam jakąś osobę. Na podjeździe gdzie - jak sądzę - zgubiłam bidon, doganiam Pawła, który chyba trochę umiera i idzie na piechotę. Zbieram bidon i jedziemy przez chwilę razem ale potem go wyprzedzam i zostawiam z tyłu. Teraz już nie zatrzymuję się na bufetach tylko planowo zżeram kolejne żele ;)
fot. mła
Na ostatnich kilometrach, już na w miarę równym terenie, wyprzedza mnie inny zawodnik, więc podczepiam mu się na koło. Wiozę się za nim przez jakiś czas ale w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że się snuje. Wyjeżdżam mu zza pleców i uciekam z kilometr przed metą.
Na metę wjeżdżam totalnie styrana ale czuję, że dobrze rozłożyłam siły. Nie liczę na podium ale mimo słabego czasu (powyżej 3h) w gruncie rzeczy jestem zadowolona ze swojej dzisiejszej jazdy.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy stoję w kolejce do myjki przychodzi sms z wynikiem: i zaskoczenie bo jest pudło w kategorii :) 3 miejsce [po sprawdzeniu wyników wieczorem jeszcze okazało się, że 4 open]. Wow, nareszcie jakieś pudło w tym cyklu w tym sezonie ;) Co prawda mam pewne podejrzenia, że mogę być trzecia tylko z tego powodu, że jechało nas trzy... okazuje się, że jechało nas AŻ cztery ;) Byłoby pięć, gdyby nie szprycha Zosi ale wtedy nie byłabym na podium ;)
fot. Mysza
Tatra Road Race - pięknie, strasznie... chcę jeszcze raz!
Sobota, 9 lipca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 53.54 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:31 | km/h: | 21.27 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kościelisko, 8 rano. Budzę się po 8 godzinach snu, przerywanego pomrukami burzy, która przeszła nad ranem. Mam jeszcze furę czasu do wyścigu ale organizm od razu po obudzeniu wpada w tryb "stres przedstartowy" i nie mogę z powrotem zasnąć. Odsłaniam zasłony w pokoju, patrzę na Giewont. Chociaż słońce świeci, za nim kłębią się ponure chmury, zwiastujące, że prognoza pogody chyba jednak się sprawdzi. Wychodzę na taras, jest ciepło i przyjemnie. Gdzieś w głębi świadomości chyba trochę żałuję, że nie leje i nie jest zimno - wtedy miałabym pretekst, żeby jeszcze zrezygnować ze startu, którego się obawiam. Po wczorajszym rekonesansie pierwszego podjazdu mam wątpliwości, czy uda mi się przejechać trasę w siodle i czy zmieszczę się w zakładanych 3h.
No ale słońce świeci i jest ciepło więc jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć TRR ;)
Niespiesznie szykuję się. Zjadam duże śniadanie, popijam Inką, szykuję sobie bidony. Planuję zabrać duży bidon termiczny z wodą do przedniego koszyka i mały, zwykły z izotonikiem do tylnego, z zamiarem zamiany go na bidon TRR na bufecie, oraz butelkę z wodą do kieszonki. Przy wkładaniu małego bidonu do koszyka, kiepsko skonstruowany koszyk przecina mi bidon - dziura na wylot, izotonik leje się przez dziurę. Dobrze, że mam jeszcze drugi bidon termiczny, mały. Trochę wkurzona, przelewam do niego izotonik, niestety nie mieści się cały bo bidon jest nieco mniejszy. Pięć razy zmieniam zdanie, czy zabrać ze sobą rękawki i rękawiczki - tym bardziej, że nie bardzo już mam gdzie je wepchnąć. Biorę same rękawiczki do kieszonki. Zjeżdżam z kwatery na start, pod hotel Mercure. Kurka, na zjeździe jest mocno chłodno... chyba trzeba wrócić po rękawki i rękawiczki. Zawracam. Na podjeździe robi mi się gorąco. Rezygnuję z rękawków ale rękawiczki zakładam na ręce. Zjeżdżam znowu - jest tym razem OK.
Przed startem zauważam chłopaków z Cyklona - Szymona, Mikołaja i Pawła. Gadamy chwilę, potem odprowadzam ich kawałek na start bo jadą długi dystans i startują wcześniej. Postanawiam nagrać start tego dystansu Virbem i przez to funduję sobie nieplanowany stres przedstartowy. Zostawiam rower pod drzewem i odchodzę kawałek, żeby znaleźć dobre miejsce do nagrania i robienia zdjęć. Gdy wracam po przejeździe peletonu, mojego roweru nie ma pod drzewem. Chwila konsternacji, chwila grozy i zaskoczenie... ale jak to, jak można było mi ukraść rower PRZED STARTEM? Ciekawe, bo czuję złość z powodu straty roweru przed startem a nie z powodu straty roweru w ogóle. Gdzieś z tyłu głowy jednak mam nadzieję, że tylko pomyliłam drzewa... ;) Ufff, na szczęście tak, tylko pomyliłam drzewa.
fot. Baba na Rowerze
Selfi
Start chłopaków, Mikołaj...
... i Szymon
Gdy stres z powodu niezaistniałej straty roweru odpuszcza, idę na start, po drodze poznaję Kasię. Kasia jest też z Warszawy i nigdy w życiu nigdzie nie startowała. Wcześniej rozmawiałam też z innym kolarzem z Warszawy, który nie dość, że nigdzie nie startował, to nawet nie był wcześniej w górach! Uff, nie będę może ostatnia... ;)
Start jest nietypowy - wszystkie kobiety mają prawo startu z 1 sektora. Razem z czołówką z poprzedniego TRR oraz obcokrajowcami. Ciekawi mnie taki dobór zawodników do 1 sektora - to znaczy, rozumiem, że czołówka i doceniam, że kobiety (dzięki temu mogę mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem w stawce mojej płci), ale dlaczego obcokrajowcy? o_O
Babski sektor
W sektorze jest nieco nerwowo, tylko dziewczyny z pierwszej linii dowcipkują i śmieją się. Zapewne one wiedzą, co i jak i już sobie zaplanowały, gdzie wytną ;) Te stojące z trochę bardziej z tyłu, obok mnie, z którym rozmawiam, też jadą pierwszy raz taki wyścig. Ja z kolei nieco się rozluźniam - no to co, jeśli nie dam rady przejechać wszystkiego w siodle? Czy to taka wielka ujma, zejść z roweru? Najwyżej depnę z buta, w końcu mam buty MTBowe, w których daje się chodzić, w przeciwieństwie do szosowych ;) (aczkolwiek tegoroczny etap TdF z końcówką pod Mont Ventoux pokazał, że w szosowych to nawet da się biegać...)
Start jest trochę w dół, do szlabanu, który zamyka wyjazd z parkingu Mercure. I tu niespodzianka, szlaban zamknięty! Wszyscy się zatrzymują, wśród śmiechów czekają na otwarcie szlabanu, wreszcie można jechać dalej. Jadę spokojnie, bo już wiem co mnie czeka po skręcie w Salamandrę. Nie próbuję nawet trzymać się pierwszej grupy, widzę jak odjeżdżają prawie wszystkie panie, mijających mnie panów nie liczę. Jadę spokojnie, zresztą tętno jakoś nie bardzo ma ochotę podkręcić na początku. Po 3km skręt i tutaj dopiero zaczyna być stromo, tętno zaczyna rosnąć bardzo szybko i zostaje na wysokim poziomie aż do końca pierwszego podjazdu. Te dwa strome kilometry na Gubałówkę ciągną się i ciągną, wydają się nie kończyć. Mielę na młynku i już tutaj mam pierwszą walkę ze sobą, ostatnie 500 metrów to najdłuższe 500 metrów, jakie dotychczas miałam okazję przejechać ale spinam się, wyszukuję jakieś dotychczas mi nie znane zasoby sił i wjeżdżam aż na samą górę. Kasia, która startowała za mną, na tym podjeździe mnie wyprzedza i znika przed szczytem wzniesienia.
Teraz za to czeka mnie nagroda. Bardzo długi zjazd przez Dzianisz do Chochołowa a potem na Ciche. Tego zjazdu jest z 15 kilometrów więc na stromszych odcinkach odpoczywam od pedałowania, jadąc jak szalona, starając się tylko muskać hamulce kontrolując tempo i wyprzedzając kogo się da. Cieszę się pędem, pogodą, po podjechaniu Gubałówki morale mi podskoczyło. Na bardziej płaskim, wrzucam na blat i dokręcam. Kasię wyprzedzam jeszcze na początku zjazdu ale już w Chochołowie Kasia mnie dogania, wioząc się na kole jakiegoś kolarza z Pętli Kopernika. Gdy mnie mijają, doczepiam się do pociągu i dość długo jedziemy we trójkę. Czasem Kopernik ciągnie, czasem ja, Kasia odpoczywa. W pewnym momencie tempo Kopernika zaczyna spadać więc odrywam się od pociągu i wyprzedzam go na końcówce zjazdu. Tutaj też pada mój rekord VMax - 69,1 km/h.
Za Cichem zaczyna się kolejny pięciokilometrowy podjazd. Na początku dość łagodny ale w końcówce przechodzący w niezłą ściankę na Żoki. Mimo piętnastokilometrowego zjazdu i odpoczynku, ta ścianka mocno daje się we znaki. Klnąc ten podjazd w myśli najgorszymi wyzwiskami, mimo wszystko podjeżdżam go, chociaż niewiele mi brakuje do jazdy wężykiem. Koło mnie inna kolarka podjeżdża na stojąco, dużo szybciej ode mnie. Ja również próbuję przez moment na stojąco, ale toooooo nie moja bajka, siadam znów na siodło. Jak na razie pogoda dopisuje, świeci słońce ale nie ma upału - jest idealnie. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.
fot. Baba na Rowerze
Znów zjazd, tym razem krótszy, bo tylko 6 km ale za to stromy, kręty i bardzo szybki. Zjeżdżam momentami z prędkością powyżej 60 km/h a na jednym zakręcie z ponad 40-tu muszę wyhamować do około 20, żeby nie wylecieć. W sposób kontrolowany, udaje mi się to bez problemu. Pogoda na tym zjeździe zaczyna się psuć. Wiar się wzmaga, niebo się zasnuwa i zaczyna kropić. Kropi coraz bardziej i według prognozy, powinno padać całkiem porządnie i dość długo. Pod koniec tego zjazdu asfalt już jest mocno mokry i zaczyna mi się robić zimno.
fot. Piotrkol
A potem, zgadnijcie co? Na 30tym kilometrze znów podjazd. Podobny do tego pierwszego tylko dłuższy. 6 km przez Czerwienne do bufetu na Bachledówce. Przed premią górską przed końcem podjazdu namalowany na asfalcie farbą uśmieszek a ja mielę już ostatkiem sił i wzywam wszelkich bogów, aby pozwolili mi nie zsiąść tutaj z roweru. Trochę motywacji dodaje mi widok wężykującego przede mną na stojąco kolarza i innego, prowadzącego rower. Zagryzam zęby i mijam tych kolarzy, wjeżdżam to cholerstwo w padającym deszczu i wietrze wiejącym prosto w gębę. Jestem twarda, Hard as Hell.
fot. Alina Sosnowska
Za premią podjazd się nieco wypłaszcza, najgorsze chyba już za mną. Na bufecie zatrzymuję się dla złapania oddechu, dopijam wodę z butelki, wywalam ją. Nie wymieniam bidonu bo w obu mam jeszcze picie. Mam picie, bo nie ma czasu pić - albo jest podjazd, na którym trzeba pilnować kierownicy, żeby nie myszkowała na boki, albo jest zjazd, na którym trzeba być cały czas skupionym. Momenty, w których mogę sobie pozwolić na łyk wody z bidonu są nieliczne. Przypominam sobie też o żelach a potem uświadamiam sobie, że nie wyjęłam spod zakrętek aluminiowych zawleczek... szlag! Na jednym podjeździe wyciągam żel, odkręcam zakrętkę, zrywam zębami zawleczkę ale schodzi tylko warstwa alu, warstwa z folii plastykowej zostaje. Cholera! Przebijam ją zębami, z trudem wysysam przez małą dziurkę żel. Za gapowe się płaci.
fot. Wiktor Bubniak
Przez kolejne 10 km zjazdów jest niewiele, trasa jest pofalowana ale nie daje odpocząć. Niby są jakieś odcinki w dół, ale mam odczucie jakby było cały czas pod górę, może to z powodu wiatru. I znów podjazd, i znów podjazd. Niby przed startem ze 100 razy oglądałam profil trasy i starałam się zapamiętać, kiedy rozpoczynają się i kończą podjazdy ale już wszystko mi wyleciało z głowy. Miałam sobie wydrukować i nakleić rozpiskę na ramie ale nie zrobiłam tego. Szkoda.
Podjazd i podjazd i chociaż mam w głowie, że gdzieś tu powinien być zjazd, to go nie ma... albo on był tak krótki, że go nie zauważyłam... ;) Mijam się na tym fragmencie trasy z Kasią, ona mnie wyprzedza na podjazdach, ja ją na zjazdach. Na podjazdach ruch rozgrzewa ale na zjazdach jest strasznie zimno. I sama nie wiem, czy dobrze, że nie wzięłam rękawków bo na podjazdach bym się ugotowała. Na zjazdach jednak żałuję. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy zaczyna się i kończy się ostatni podjazd na trasie - czy to był 45 kilometr, czy 48 a może 49? Jestem zrozpaczona, bo nie umiem sobie przypomnieć i przez to nie wiem, ile tego podjazdu jeszcze przede mną... I tak w myślach rozpaczając, docieram do Zębu, skąd jest mokry i śliski kawałek szalonego zjazdu a potem na Słodyczki, gdzie poluje z aparatem Baba na rowerze i gdzie Kasia ostatecznie mnie wyprzedza i znika mi z oczu. Baba coś do mnie mówi ale nie bardzo to rejestruję, pamiętam tylko że pyta, czy popchać a ja z zawziętością odpowiadam, że jak dotąd dojechałam na rowerze bez zsiadania to tutaj też dam radę.
fot. Baba na Rowerze
Gdzieś tutaj na tym podjeździe wreszcie chyba przestaje padać ale jest bardzo mokro. Przez chmury zaczyna się powoli przebijać słońce ale prawdę mówiąc od dłuższego czasu kompletnie nie zwracam uwagi na to, czy jest mokro czy sucho, w butach mam już jeziorka, z nosa mi kapie i nie wiem czy to deszcz, czy smarki a może jedno i drugie ;)
Jadę dalej, nie rozpoznając, że już trasa wróciła do początkowego odcinka, który teraz jadę w przeciwnym kierunku niż ten od startu. Patrzę głównie na nierówny tutaj asfalt, skupiam się na przepychaniu korb - i jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden, jeszcze jeden... Nie wiem, czy jest stromo, skupiam się na przepychaniu korb i staram się nie wywalić próbując otworzyć i zjeść kolejny żel. Jakiś przechodzień krzyczy do mnie, że jeszcze tylko 200 metrów a potem już w dół! I łapię się tych dwustu metrów niczym ostatniej deski ratunku ale te 200 metrów to są zdaje się metry, nazywane przeze mnie góralskimi.
[dygresja: Kiedyś przyjechaliśmy do Zakopanego z mężem bez zaklepanego noclegu. Kiedy wysiedliśmy z autokaru, podleciał do nas jakiś gość, łapiący turystów na nocleg, a że baliśmy się zostać bez noclegu to zgodziliśmy się u niego. Zapytany, gdzie ten nocleg, odpowiedział, że niedaleko, na Harendzie, jakieś 3km stąd. Jak potem sprawdziliśmy na mapie to może były 3km ale w linii prostej... a po drogach ze dwa razy tyle - od tej pory takie niedoszacowane odległości nazywam góralskimi].
No więc te góralskie 200m okazało się być dobrymi 500m a może nawet więcej, w każdym razie było to najdłuższe 200m w moim życiu ale wreszcie się skończyło i rozpoznałam miejsce, gdzie odchodzi droga lecąca wzdłuż Gubałówki... o... to był najpiękniejszy widok na świecie bo wiedziałam, że stąd (pomijając finisz) jest już tylko w dół!
Kompletnie nie zważając na niezbepieczeństwo wynikające z mokrej nawierzchni, zapierniczam w dół tą Salamandrą, na złamanie karku. Wyprzedzam najpierw kolarza, który mnie minął na końcówce podjazdu, potem jeszcze kilku innych. Ostre hamowanie przed skrętem na Nędzy Kubińca i znowu blat i ogień. W pewnym momencie widzę Kasię, którą straciłam z oczu na Słodyczkach więc zaginam na maksa, próbując ją dogonić przed ostatnim, finiszowym podjazdem bo wiem, że tam już jej nie prześcignę na pewno.
Wszystkie męki gdzieś znikły, istnieje tylko wariacki pęd szeroką ulicą i białoniebieski strój Kasi przede mną. Kiedy Kasia zakręca do mety. brakuje mi do niej kilku metrów, za zakrętem zbliżam się do niej i... odpadam. Nie starcza mi siły na zafiniszowanie, nagle uchodzi ze mnie powietrze i do mety dojeżdżam na oparach wszystkiego...
Na mecie, obie zmordowane, ściskamy sobie ręce i częstujemy się bezalkoholowym piwem, które rozdają organizatorzy. Potem spotykamy kolegę Kasi oraz Pawła z Cyklona. Mokrzy, pochłaniamy pyszny posiłek regeneracyjny, rozpamiętując poszczególne momenty wyścigu ale nie siedzimy zbyt długo, bo robi nam się zimno. Słońce co prawda wyszło ale nie grzeje na tyle mocno.
Najgorzej, najtrudniej teraz podjechać w górę do kwatery, kiedy organizm trochę odzipnął i do głosu dochodzi zmęczenie i ból mięśni ;) Turlam się w górę przeraźliwie wolno.
fot. Edyta Lesiak
Po umyciu się we wrzątku i ubraniu się, wracam na piechotę do miasteczka startowego, obejrzeć dekorację i poczekać na tombolę. Tam spotykam Babę na Rowerze i Izonę, którą kojarzę z Instagrama, Bikestats i komentarzy u Baby, a która na moim dystansie była trzecia w swojej kategorii (gratulacje!).
Wrażenia... jest ich tak wiele, że trudno mi je wszystkie tutaj zgromadzić.
Zachwycająca, wymagająca i szalona trasa no i to, co w Tatrach kocham najbardziej - widoki. Niestety, przez sporą część czasu widoków nie było z powodu chmur i deszczu, ale za to jak chmury zaczęły się rozchodzić i zamieniać w mgłę, to dopiero zrobiło się pięknie! Było strasznie, było ciężko, było cudownie.
Ciężkie podjazdy i szalone zjazdy, adrenalina, pot, zmęczenie, ból i cierpienie, szczęście, radość, satysfakcja.
Przewspaniałe dzieciaki, które w wielu miejscach na trasie darły się ile sił w płucach, "dajesz, dajesz!" "jedziesz!" "szybciej!" "daj bidon!" i przybijanie im piątek... ich uśmiechy i krzyki naprawdę dodawały sił w kryzysowych momentach, być może tylko dzięki nim przejechałam ten wyścig w siodle, kto wie?
Szalona pogoda, która dodała tej trasie jeszcze pikantności.
No i wreszcie.. wynik lepszy od spodziewanego. Chciałam przejechać całą trasę w siodle - przejechałam. Nie zeszłam z roweru na żadnym podjeździe, chociaż kilka razy musiałam naprawdę walczyć ze sobą. Pokonałam swoją słabość, swoją psychikę. Nie ma, że się nie da.
Miałam nadzieję na przejechanie trasy w 3h, nieśmiało myślałam o 2:45 a przejechałam w 2:31!
Jestem zachwycona. Piszę ten tekst po tygodniu od wyścigu a wrażenia mam w głowie wciąż, jakby to było przed chwilą.
Ten wyścig będzie chyba moim pierwszym punktem na przyszłorocznej liście startów... i o ile po jego przejechaniu myślałam - 54 km są w zupełności wystarczające żeby się upodlić, 133 km to ponad moje siły - to teraz powoli zaczyna kiełkować przewrotna myśl... że może jednak w przyszłym roku 133...?
Ta relacja jest tak długa bo tyle mam w głowie rzeczy, którymi chciałam się podzielić... W każdym razie na pewno - chcę jeszcze raz ;)
No ale słońce świeci i jest ciepło więc jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć TRR ;)
Niespiesznie szykuję się. Zjadam duże śniadanie, popijam Inką, szykuję sobie bidony. Planuję zabrać duży bidon termiczny z wodą do przedniego koszyka i mały, zwykły z izotonikiem do tylnego, z zamiarem zamiany go na bidon TRR na bufecie, oraz butelkę z wodą do kieszonki. Przy wkładaniu małego bidonu do koszyka, kiepsko skonstruowany koszyk przecina mi bidon - dziura na wylot, izotonik leje się przez dziurę. Dobrze, że mam jeszcze drugi bidon termiczny, mały. Trochę wkurzona, przelewam do niego izotonik, niestety nie mieści się cały bo bidon jest nieco mniejszy. Pięć razy zmieniam zdanie, czy zabrać ze sobą rękawki i rękawiczki - tym bardziej, że nie bardzo już mam gdzie je wepchnąć. Biorę same rękawiczki do kieszonki. Zjeżdżam z kwatery na start, pod hotel Mercure. Kurka, na zjeździe jest mocno chłodno... chyba trzeba wrócić po rękawki i rękawiczki. Zawracam. Na podjeździe robi mi się gorąco. Rezygnuję z rękawków ale rękawiczki zakładam na ręce. Zjeżdżam znowu - jest tym razem OK.
Przed startem zauważam chłopaków z Cyklona - Szymona, Mikołaja i Pawła. Gadamy chwilę, potem odprowadzam ich kawałek na start bo jadą długi dystans i startują wcześniej. Postanawiam nagrać start tego dystansu Virbem i przez to funduję sobie nieplanowany stres przedstartowy. Zostawiam rower pod drzewem i odchodzę kawałek, żeby znaleźć dobre miejsce do nagrania i robienia zdjęć. Gdy wracam po przejeździe peletonu, mojego roweru nie ma pod drzewem. Chwila konsternacji, chwila grozy i zaskoczenie... ale jak to, jak można było mi ukraść rower PRZED STARTEM? Ciekawe, bo czuję złość z powodu straty roweru przed startem a nie z powodu straty roweru w ogóle. Gdzieś z tyłu głowy jednak mam nadzieję, że tylko pomyliłam drzewa... ;) Ufff, na szczęście tak, tylko pomyliłam drzewa.
fot. Baba na Rowerze
Selfi
Start chłopaków, Mikołaj...
... i Szymon
Gdy stres z powodu niezaistniałej straty roweru odpuszcza, idę na start, po drodze poznaję Kasię. Kasia jest też z Warszawy i nigdy w życiu nigdzie nie startowała. Wcześniej rozmawiałam też z innym kolarzem z Warszawy, który nie dość, że nigdzie nie startował, to nawet nie był wcześniej w górach! Uff, nie będę może ostatnia... ;)
Start jest nietypowy - wszystkie kobiety mają prawo startu z 1 sektora. Razem z czołówką z poprzedniego TRR oraz obcokrajowcami. Ciekawi mnie taki dobór zawodników do 1 sektora - to znaczy, rozumiem, że czołówka i doceniam, że kobiety (dzięki temu mogę mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem w stawce mojej płci), ale dlaczego obcokrajowcy? o_O
Babski sektor
W sektorze jest nieco nerwowo, tylko dziewczyny z pierwszej linii dowcipkują i śmieją się. Zapewne one wiedzą, co i jak i już sobie zaplanowały, gdzie wytną ;) Te stojące z trochę bardziej z tyłu, obok mnie, z którym rozmawiam, też jadą pierwszy raz taki wyścig. Ja z kolei nieco się rozluźniam - no to co, jeśli nie dam rady przejechać wszystkiego w siodle? Czy to taka wielka ujma, zejść z roweru? Najwyżej depnę z buta, w końcu mam buty MTBowe, w których daje się chodzić, w przeciwieństwie do szosowych ;) (aczkolwiek tegoroczny etap TdF z końcówką pod Mont Ventoux pokazał, że w szosowych to nawet da się biegać...)
Start jest trochę w dół, do szlabanu, który zamyka wyjazd z parkingu Mercure. I tu niespodzianka, szlaban zamknięty! Wszyscy się zatrzymują, wśród śmiechów czekają na otwarcie szlabanu, wreszcie można jechać dalej. Jadę spokojnie, bo już wiem co mnie czeka po skręcie w Salamandrę. Nie próbuję nawet trzymać się pierwszej grupy, widzę jak odjeżdżają prawie wszystkie panie, mijających mnie panów nie liczę. Jadę spokojnie, zresztą tętno jakoś nie bardzo ma ochotę podkręcić na początku. Po 3km skręt i tutaj dopiero zaczyna być stromo, tętno zaczyna rosnąć bardzo szybko i zostaje na wysokim poziomie aż do końca pierwszego podjazdu. Te dwa strome kilometry na Gubałówkę ciągną się i ciągną, wydają się nie kończyć. Mielę na młynku i już tutaj mam pierwszą walkę ze sobą, ostatnie 500 metrów to najdłuższe 500 metrów, jakie dotychczas miałam okazję przejechać ale spinam się, wyszukuję jakieś dotychczas mi nie znane zasoby sił i wjeżdżam aż na samą górę. Kasia, która startowała za mną, na tym podjeździe mnie wyprzedza i znika przed szczytem wzniesienia.
Teraz za to czeka mnie nagroda. Bardzo długi zjazd przez Dzianisz do Chochołowa a potem na Ciche. Tego zjazdu jest z 15 kilometrów więc na stromszych odcinkach odpoczywam od pedałowania, jadąc jak szalona, starając się tylko muskać hamulce kontrolując tempo i wyprzedzając kogo się da. Cieszę się pędem, pogodą, po podjechaniu Gubałówki morale mi podskoczyło. Na bardziej płaskim, wrzucam na blat i dokręcam. Kasię wyprzedzam jeszcze na początku zjazdu ale już w Chochołowie Kasia mnie dogania, wioząc się na kole jakiegoś kolarza z Pętli Kopernika. Gdy mnie mijają, doczepiam się do pociągu i dość długo jedziemy we trójkę. Czasem Kopernik ciągnie, czasem ja, Kasia odpoczywa. W pewnym momencie tempo Kopernika zaczyna spadać więc odrywam się od pociągu i wyprzedzam go na końcówce zjazdu. Tutaj też pada mój rekord VMax - 69,1 km/h.
Za Cichem zaczyna się kolejny pięciokilometrowy podjazd. Na początku dość łagodny ale w końcówce przechodzący w niezłą ściankę na Żoki. Mimo piętnastokilometrowego zjazdu i odpoczynku, ta ścianka mocno daje się we znaki. Klnąc ten podjazd w myśli najgorszymi wyzwiskami, mimo wszystko podjeżdżam go, chociaż niewiele mi brakuje do jazdy wężykiem. Koło mnie inna kolarka podjeżdża na stojąco, dużo szybciej ode mnie. Ja również próbuję przez moment na stojąco, ale toooooo nie moja bajka, siadam znów na siodło. Jak na razie pogoda dopisuje, świeci słońce ale nie ma upału - jest idealnie. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.
fot. Baba na Rowerze
Znów zjazd, tym razem krótszy, bo tylko 6 km ale za to stromy, kręty i bardzo szybki. Zjeżdżam momentami z prędkością powyżej 60 km/h a na jednym zakręcie z ponad 40-tu muszę wyhamować do około 20, żeby nie wylecieć. W sposób kontrolowany, udaje mi się to bez problemu. Pogoda na tym zjeździe zaczyna się psuć. Wiar się wzmaga, niebo się zasnuwa i zaczyna kropić. Kropi coraz bardziej i według prognozy, powinno padać całkiem porządnie i dość długo. Pod koniec tego zjazdu asfalt już jest mocno mokry i zaczyna mi się robić zimno.
fot. Piotrkol
A potem, zgadnijcie co? Na 30tym kilometrze znów podjazd. Podobny do tego pierwszego tylko dłuższy. 6 km przez Czerwienne do bufetu na Bachledówce. Przed premią górską przed końcem podjazdu namalowany na asfalcie farbą uśmieszek a ja mielę już ostatkiem sił i wzywam wszelkich bogów, aby pozwolili mi nie zsiąść tutaj z roweru. Trochę motywacji dodaje mi widok wężykującego przede mną na stojąco kolarza i innego, prowadzącego rower. Zagryzam zęby i mijam tych kolarzy, wjeżdżam to cholerstwo w padającym deszczu i wietrze wiejącym prosto w gębę. Jestem twarda, Hard as Hell.
fot. Alina Sosnowska
Za premią podjazd się nieco wypłaszcza, najgorsze chyba już za mną. Na bufecie zatrzymuję się dla złapania oddechu, dopijam wodę z butelki, wywalam ją. Nie wymieniam bidonu bo w obu mam jeszcze picie. Mam picie, bo nie ma czasu pić - albo jest podjazd, na którym trzeba pilnować kierownicy, żeby nie myszkowała na boki, albo jest zjazd, na którym trzeba być cały czas skupionym. Momenty, w których mogę sobie pozwolić na łyk wody z bidonu są nieliczne. Przypominam sobie też o żelach a potem uświadamiam sobie, że nie wyjęłam spod zakrętek aluminiowych zawleczek... szlag! Na jednym podjeździe wyciągam żel, odkręcam zakrętkę, zrywam zębami zawleczkę ale schodzi tylko warstwa alu, warstwa z folii plastykowej zostaje. Cholera! Przebijam ją zębami, z trudem wysysam przez małą dziurkę żel. Za gapowe się płaci.
fot. Wiktor Bubniak
Przez kolejne 10 km zjazdów jest niewiele, trasa jest pofalowana ale nie daje odpocząć. Niby są jakieś odcinki w dół, ale mam odczucie jakby było cały czas pod górę, może to z powodu wiatru. I znów podjazd, i znów podjazd. Niby przed startem ze 100 razy oglądałam profil trasy i starałam się zapamiętać, kiedy rozpoczynają się i kończą podjazdy ale już wszystko mi wyleciało z głowy. Miałam sobie wydrukować i nakleić rozpiskę na ramie ale nie zrobiłam tego. Szkoda.
Podjazd i podjazd i chociaż mam w głowie, że gdzieś tu powinien być zjazd, to go nie ma... albo on był tak krótki, że go nie zauważyłam... ;) Mijam się na tym fragmencie trasy z Kasią, ona mnie wyprzedza na podjazdach, ja ją na zjazdach. Na podjazdach ruch rozgrzewa ale na zjazdach jest strasznie zimno. I sama nie wiem, czy dobrze, że nie wzięłam rękawków bo na podjazdach bym się ugotowała. Na zjazdach jednak żałuję. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy zaczyna się i kończy się ostatni podjazd na trasie - czy to był 45 kilometr, czy 48 a może 49? Jestem zrozpaczona, bo nie umiem sobie przypomnieć i przez to nie wiem, ile tego podjazdu jeszcze przede mną... I tak w myślach rozpaczając, docieram do Zębu, skąd jest mokry i śliski kawałek szalonego zjazdu a potem na Słodyczki, gdzie poluje z aparatem Baba na rowerze i gdzie Kasia ostatecznie mnie wyprzedza i znika mi z oczu. Baba coś do mnie mówi ale nie bardzo to rejestruję, pamiętam tylko że pyta, czy popchać a ja z zawziętością odpowiadam, że jak dotąd dojechałam na rowerze bez zsiadania to tutaj też dam radę.
fot. Baba na Rowerze
Gdzieś tutaj na tym podjeździe wreszcie chyba przestaje padać ale jest bardzo mokro. Przez chmury zaczyna się powoli przebijać słońce ale prawdę mówiąc od dłuższego czasu kompletnie nie zwracam uwagi na to, czy jest mokro czy sucho, w butach mam już jeziorka, z nosa mi kapie i nie wiem czy to deszcz, czy smarki a może jedno i drugie ;)
Jadę dalej, nie rozpoznając, że już trasa wróciła do początkowego odcinka, który teraz jadę w przeciwnym kierunku niż ten od startu. Patrzę głównie na nierówny tutaj asfalt, skupiam się na przepychaniu korb - i jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden, jeszcze jeden... Nie wiem, czy jest stromo, skupiam się na przepychaniu korb i staram się nie wywalić próbując otworzyć i zjeść kolejny żel. Jakiś przechodzień krzyczy do mnie, że jeszcze tylko 200 metrów a potem już w dół! I łapię się tych dwustu metrów niczym ostatniej deski ratunku ale te 200 metrów to są zdaje się metry, nazywane przeze mnie góralskimi.
[dygresja: Kiedyś przyjechaliśmy do Zakopanego z mężem bez zaklepanego noclegu. Kiedy wysiedliśmy z autokaru, podleciał do nas jakiś gość, łapiący turystów na nocleg, a że baliśmy się zostać bez noclegu to zgodziliśmy się u niego. Zapytany, gdzie ten nocleg, odpowiedział, że niedaleko, na Harendzie, jakieś 3km stąd. Jak potem sprawdziliśmy na mapie to może były 3km ale w linii prostej... a po drogach ze dwa razy tyle - od tej pory takie niedoszacowane odległości nazywam góralskimi].
No więc te góralskie 200m okazało się być dobrymi 500m a może nawet więcej, w każdym razie było to najdłuższe 200m w moim życiu ale wreszcie się skończyło i rozpoznałam miejsce, gdzie odchodzi droga lecąca wzdłuż Gubałówki... o... to był najpiękniejszy widok na świecie bo wiedziałam, że stąd (pomijając finisz) jest już tylko w dół!
Kompletnie nie zważając na niezbepieczeństwo wynikające z mokrej nawierzchni, zapierniczam w dół tą Salamandrą, na złamanie karku. Wyprzedzam najpierw kolarza, który mnie minął na końcówce podjazdu, potem jeszcze kilku innych. Ostre hamowanie przed skrętem na Nędzy Kubińca i znowu blat i ogień. W pewnym momencie widzę Kasię, którą straciłam z oczu na Słodyczkach więc zaginam na maksa, próbując ją dogonić przed ostatnim, finiszowym podjazdem bo wiem, że tam już jej nie prześcignę na pewno.
Wszystkie męki gdzieś znikły, istnieje tylko wariacki pęd szeroką ulicą i białoniebieski strój Kasi przede mną. Kiedy Kasia zakręca do mety. brakuje mi do niej kilku metrów, za zakrętem zbliżam się do niej i... odpadam. Nie starcza mi siły na zafiniszowanie, nagle uchodzi ze mnie powietrze i do mety dojeżdżam na oparach wszystkiego...
Na mecie, obie zmordowane, ściskamy sobie ręce i częstujemy się bezalkoholowym piwem, które rozdają organizatorzy. Potem spotykamy kolegę Kasi oraz Pawła z Cyklona. Mokrzy, pochłaniamy pyszny posiłek regeneracyjny, rozpamiętując poszczególne momenty wyścigu ale nie siedzimy zbyt długo, bo robi nam się zimno. Słońce co prawda wyszło ale nie grzeje na tyle mocno.
Najgorzej, najtrudniej teraz podjechać w górę do kwatery, kiedy organizm trochę odzipnął i do głosu dochodzi zmęczenie i ból mięśni ;) Turlam się w górę przeraźliwie wolno.
fot. Edyta Lesiak
Po umyciu się we wrzątku i ubraniu się, wracam na piechotę do miasteczka startowego, obejrzeć dekorację i poczekać na tombolę. Tam spotykam Babę na Rowerze i Izonę, którą kojarzę z Instagrama, Bikestats i komentarzy u Baby, a która na moim dystansie była trzecia w swojej kategorii (gratulacje!).
Wrażenia... jest ich tak wiele, że trudno mi je wszystkie tutaj zgromadzić.
Zachwycająca, wymagająca i szalona trasa no i to, co w Tatrach kocham najbardziej - widoki. Niestety, przez sporą część czasu widoków nie było z powodu chmur i deszczu, ale za to jak chmury zaczęły się rozchodzić i zamieniać w mgłę, to dopiero zrobiło się pięknie! Było strasznie, było ciężko, było cudownie.
Ciężkie podjazdy i szalone zjazdy, adrenalina, pot, zmęczenie, ból i cierpienie, szczęście, radość, satysfakcja.
Przewspaniałe dzieciaki, które w wielu miejscach na trasie darły się ile sił w płucach, "dajesz, dajesz!" "jedziesz!" "szybciej!" "daj bidon!" i przybijanie im piątek... ich uśmiechy i krzyki naprawdę dodawały sił w kryzysowych momentach, być może tylko dzięki nim przejechałam ten wyścig w siodle, kto wie?
Szalona pogoda, która dodała tej trasie jeszcze pikantności.
No i wreszcie.. wynik lepszy od spodziewanego. Chciałam przejechać całą trasę w siodle - przejechałam. Nie zeszłam z roweru na żadnym podjeździe, chociaż kilka razy musiałam naprawdę walczyć ze sobą. Pokonałam swoją słabość, swoją psychikę. Nie ma, że się nie da.
Miałam nadzieję na przejechanie trasy w 3h, nieśmiało myślałam o 2:45 a przejechałam w 2:31!
Jestem zachwycona. Piszę ten tekst po tygodniu od wyścigu a wrażenia mam w głowie wciąż, jakby to było przed chwilą.
Ten wyścig będzie chyba moim pierwszym punktem na przyszłorocznej liście startów... i o ile po jego przejechaniu myślałam - 54 km są w zupełności wystarczające żeby się upodlić, 133 km to ponad moje siły - to teraz powoli zaczyna kiełkować przewrotna myśl... że może jednak w przyszłym roku 133...?
Ta relacja jest tak długa bo tyle mam w głowie rzeczy, którymi chciałam się podzielić... W każdym razie na pewno - chcę jeszcze raz ;)
MTB Cross Maraton Piekoszów
Niedziela, 5 czerwca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 49.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 14.44 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prawie idealna pogoda na ścig, cieplutko ale nie upalnie, lekki wiaterek. Na miejscu sporo osób z Cyklona. Przyjechałam z Szymonem, oprócz nas są Damian i Ania, Paweł i Janek.
Przed startem humory dopisują..
Rozgrzewka i rekonesans. Najpierw sporo szutru i piachu...
...potem znienawidzone przeze mnie chaszczaste łąki ;)
Czułam się rano OK ale przed startem postanawiam, że postaram się jechać ciut spokojniej niż bym chciała, mając na uwadze zdechłe samopoczucie z ostatnich 2 dni - nie jest to zresztą trudne bo najpierw, zaraz po starcie, na szutrze tuż przede mną kraksa więc muszę się zatrzymać. W kraksie leży chyba Zosia Czyż ale po wstaniu tak przeklina, że dochodzę do wniosku, że to chyba nie ona (o ile można taki wniosek wysnuć po zaledwie dwóch wcześniejszych rozmowach, oczywiście).
3,2,1 Start! - fot. MTB Cross Maraton
Po szutrowym początku trasa dość szybko wpada w łąkowego singla gdzie ani się nie daje szybko jechać ani wyprzedzać. Więc początek dość spokojny. Gdy wreszcie wjeżdżam w las, dopiero zaczyna się zabawa. Fantastyczna "pływająca" ścieżka - coś w rodzaju pumptracka ale zastanawiam się, czy powstał on w naturalny sposób. Ten pumptrack najpierw prowadzi w górę i tutaj hopki nieco utrudniają jazdę, ale po jakimś czasie jest zjazd i na zjeździe można naprawdę poczuć "flow" tej trasy. Jedzie się szybko, balansując tylko ciałem - zjazd jest raczej prosty więc nie trzeba się obawiać o nagły kamień, korzeń czy wypadnięcie z zakrętu. Ten odcinek pojawia się potem jeszcze raz, na końcówce trasy i w przeciwnym kierunku jest równie fajny.
fot. kocham-kielce.pl
Na trasie pojawia się też przecudnej urody singiel w wąwozie. Jedzie się naprawdę wąską ścieżką, ściany wąwozu obok są dość wysokie i strome a całe porośnięte pięknymi, prostymi, strzelistymi drzewami. Zamiast gapić się na podłoże, podziwiam urok tego miejsca i chyba tylko fart ratuje mnie przed przeleceniem przez kierownicę, gdy przednie koło nagle spada z uskoku ;)
fot. MTB Cross Maraton
Gdzieś do 30-tego km jedzie mi się bardzo dobrze, bez napinki, trasa jest super i jest "flow", tempo jest dobre. Nawet zamierzam trochę docisnąć po zjeździe z Miedzianki, żeby poprawić czas ale wjazdo-podejście na Miedziankę mnie masakruje a zjazd mnie dobija.
Chwila oddechu po wdrapaniu się na Miedziankę
Ambitnie próbuję zjechać po kamulcach ale kończy się to efektownym OTB. Po wyścigu dopiero dowiaduję się, że podobno ten zjazd przejechał tylko nieobecny już wśród nas Marek Galiński. Dla celów maratonu zjazd został nieco poszerzony i wprawni kolarze powinni byli sobie poradzić jadąc lewą stroną. Ja także próbowałam po lewej ale nie jestem wystarczająco wprawnym kolarzem ;)
fot. Szymon Lisowski - piaszczysta końcówka zjazdu z Miedzianki
Po tej kraksie już nie daję rady mocniej jechać. Daje mi się we znaki zmęczenie i obawa przed kolejną glebą. Tej zresztą nie udaje mi się uniknąć, ta druga gleba jest po prostu idiotyczna - widząc lekko ukośnie leżące niezbyt duże drzewko uznaję, że uda mi się je przejechać bez podrzucania przedniego koła. Najwyraźniej jednak trafiam na "kąt krytyczny" i koło zamiast przejechać - ześlizguje się bokiem. Znów leżę ;)
fot. Szymon Lisowski
Podczas tych pozostałych 20km po upadku na Miedziance nic mnie nie boli, wydaje się, że na Miedziance co najwyżej leciutko się obiłam.
Na trasie ze trzy razy źle skręcam, raz trasa w ewidentny sposób źle oznaczona, bo nie tylko ja źle pojechałam. Zapewne te pomyłki kosztują mnie kilka minut.
Kolejna chwila oddechu, po wdrapaniu się na schody przy jaskini Piekło
Dwa bufety na trasie okazują się jednym - usadowionym na skrzyżowaniu pomiędzy odcinkami trasy. Za każdym razem podjeżdża się do bufetu z innej strony i odjeżdża w inną. Za pierwszym razem ignoruję bufet ale za drugim razem dobieram pełen bidon wody bo jest gorąco i czuję, że nie starczy mi wody do końca. Okazuje się to dobrym ruchem bo gdy dojeżdżam na metę dopijam już nędzną resztkę wody. Na całej trasie wytrąbiłam 2l bukłak i dwa bidony po 0,7l ;)
fot. Szymon Lisowski
Już w samochodzie w drodze powrotnej zaczynają o sobie dawać mocno znać sińce na nodze - chyba miałam więcej szczęścia niż rozumu, że nic sobie nie złamałam na tej Miedziance - dziś wylazły kolejne sińce, jeszcze na kolanie, drugiej nodze i na ramieniu i łokciu ;)
Rating dużo lepszy niż w Daleszycach ale zajęte miejsce bardzo rozczarowujące; w sumie się tego spodziewałam więc nie powinnam narzekać ;)
Przed startem humory dopisują..
Rozgrzewka i rekonesans. Najpierw sporo szutru i piachu...
...potem znienawidzone przeze mnie chaszczaste łąki ;)
Czułam się rano OK ale przed startem postanawiam, że postaram się jechać ciut spokojniej niż bym chciała, mając na uwadze zdechłe samopoczucie z ostatnich 2 dni - nie jest to zresztą trudne bo najpierw, zaraz po starcie, na szutrze tuż przede mną kraksa więc muszę się zatrzymać. W kraksie leży chyba Zosia Czyż ale po wstaniu tak przeklina, że dochodzę do wniosku, że to chyba nie ona (o ile można taki wniosek wysnuć po zaledwie dwóch wcześniejszych rozmowach, oczywiście).
3,2,1 Start! - fot. MTB Cross Maraton
Po szutrowym początku trasa dość szybko wpada w łąkowego singla gdzie ani się nie daje szybko jechać ani wyprzedzać. Więc początek dość spokojny. Gdy wreszcie wjeżdżam w las, dopiero zaczyna się zabawa. Fantastyczna "pływająca" ścieżka - coś w rodzaju pumptracka ale zastanawiam się, czy powstał on w naturalny sposób. Ten pumptrack najpierw prowadzi w górę i tutaj hopki nieco utrudniają jazdę, ale po jakimś czasie jest zjazd i na zjeździe można naprawdę poczuć "flow" tej trasy. Jedzie się szybko, balansując tylko ciałem - zjazd jest raczej prosty więc nie trzeba się obawiać o nagły kamień, korzeń czy wypadnięcie z zakrętu. Ten odcinek pojawia się potem jeszcze raz, na końcówce trasy i w przeciwnym kierunku jest równie fajny.
fot. kocham-kielce.pl
Na trasie pojawia się też przecudnej urody singiel w wąwozie. Jedzie się naprawdę wąską ścieżką, ściany wąwozu obok są dość wysokie i strome a całe porośnięte pięknymi, prostymi, strzelistymi drzewami. Zamiast gapić się na podłoże, podziwiam urok tego miejsca i chyba tylko fart ratuje mnie przed przeleceniem przez kierownicę, gdy przednie koło nagle spada z uskoku ;)
fot. MTB Cross Maraton
Gdzieś do 30-tego km jedzie mi się bardzo dobrze, bez napinki, trasa jest super i jest "flow", tempo jest dobre. Nawet zamierzam trochę docisnąć po zjeździe z Miedzianki, żeby poprawić czas ale wjazdo-podejście na Miedziankę mnie masakruje a zjazd mnie dobija.
Chwila oddechu po wdrapaniu się na Miedziankę
Ambitnie próbuję zjechać po kamulcach ale kończy się to efektownym OTB. Po wyścigu dopiero dowiaduję się, że podobno ten zjazd przejechał tylko nieobecny już wśród nas Marek Galiński. Dla celów maratonu zjazd został nieco poszerzony i wprawni kolarze powinni byli sobie poradzić jadąc lewą stroną. Ja także próbowałam po lewej ale nie jestem wystarczająco wprawnym kolarzem ;)
fot. Szymon Lisowski - piaszczysta końcówka zjazdu z Miedzianki
Po tej kraksie już nie daję rady mocniej jechać. Daje mi się we znaki zmęczenie i obawa przed kolejną glebą. Tej zresztą nie udaje mi się uniknąć, ta druga gleba jest po prostu idiotyczna - widząc lekko ukośnie leżące niezbyt duże drzewko uznaję, że uda mi się je przejechać bez podrzucania przedniego koła. Najwyraźniej jednak trafiam na "kąt krytyczny" i koło zamiast przejechać - ześlizguje się bokiem. Znów leżę ;)
fot. Szymon Lisowski
Podczas tych pozostałych 20km po upadku na Miedziance nic mnie nie boli, wydaje się, że na Miedziance co najwyżej leciutko się obiłam.
Na trasie ze trzy razy źle skręcam, raz trasa w ewidentny sposób źle oznaczona, bo nie tylko ja źle pojechałam. Zapewne te pomyłki kosztują mnie kilka minut.
Kolejna chwila oddechu, po wdrapaniu się na schody przy jaskini Piekło
Dwa bufety na trasie okazują się jednym - usadowionym na skrzyżowaniu pomiędzy odcinkami trasy. Za każdym razem podjeżdża się do bufetu z innej strony i odjeżdża w inną. Za pierwszym razem ignoruję bufet ale za drugim razem dobieram pełen bidon wody bo jest gorąco i czuję, że nie starczy mi wody do końca. Okazuje się to dobrym ruchem bo gdy dojeżdżam na metę dopijam już nędzną resztkę wody. Na całej trasie wytrąbiłam 2l bukłak i dwa bidony po 0,7l ;)
fot. Szymon Lisowski
Już w samochodzie w drodze powrotnej zaczynają o sobie dawać mocno znać sińce na nodze - chyba miałam więcej szczęścia niż rozumu, że nic sobie nie złamałam na tej Miedziance - dziś wylazły kolejne sińce, jeszcze na kolanie, drugiej nodze i na ramieniu i łokciu ;)
Rating dużo lepszy niż w Daleszycach ale zajęte miejsce bardzo rozczarowujące; w sumie się tego spodziewałam więc nie powinnam narzekać ;)