Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
PM MTB XC Kazura
Niedziela, 29 maja 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 3.67 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:23 | km/h: | 9.57 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wściekły upał, ostry atak kataru siennego i bardzo wymagająca trasa pokonały mnie dzisiaj. Mocny katar, wata w głowie, szczypiące oczy męczyły mnie tuż przed startem, mimo łyknięcia proszka antyhistaminowego. Już na pierwszym okrążeniu myślałam, że wyzionę ducha i moje serducho powiedziało stanowcze "yyyytam". Mimo dopingu ze strony Zakiego i Darka, po pierwszej rundzie zeszłam z trasy.
Ponieważ niedługo jechałam to i zdjęć niewiele, ale jak przewiniecie ten wpis do końca, to znajdziecie tam link do videorelacji z jedynego przejechanego przeze mnie okrążenia :)
Za to zdjęcia, zrobione przez Zakiego, dobrze pokazują, dlaczego męczył mnie katar...
A tutaj videorelacja:
Ponieważ niedługo jechałam to i zdjęć niewiele, ale jak przewiniecie ten wpis do końca, to znajdziecie tam link do videorelacji z jedynego przejechanego przeze mnie okrążenia :)
Za to zdjęcia, zrobione przez Zakiego, dobrze pokazują, dlaczego męczył mnie katar...
A tutaj videorelacja:
Łurzyckie Ściganie - czasówka Gassy
Niedziela, 15 maja 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 19.85 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:34 | km/h: | 35.03 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie był to za bardzo "mój" weekend.
Wczoraj robiłam test na próg mleczanowy (z pobieraniem krwi i badaniem poziomu mleczanu) i poszedł dość słabo. Tętno na progu wyszło o dobre 8 uderzeń niższe niż normalnie, moc na progu też jakoś kiepskawa. Ogólnie czułam się dość zmęczona i to nie wróżyło dobrze dzisiejszej czasówce. Mimo wszystko, miałam nadzieję, że na podium tego wyścigu załapię się po raz kolejny.
Podczas wczorajszej wizyty w Cyklonie z okazji testu, Prezes "wcisnął" mi (a ja nie opierałam się zbytnio), ostatnio mniej używane przez innych naszych zawodników, klubowe koło z pomiarem mocy, natomiast późnym wieczorem dostałam wyniki testu z opisem i zaleceniami jazdy na czasówce pod kątem mocy właśnie.
Po przeczytaniu zaleceń doszłam do wniosku, że są one dość bezsensowne. Jadąc zgodnie z wytycznymi miałabym czas zapewne w okolicy 40 minut albo więcej na 20 kilometrowej trasie a planowałam około 35 ;) Jak to skomentował Mateusz, nasz klubowy specjalista od czasówek, ta osoba, która opisywała wyniki, chyba nigdy nie jechała czasówki ;)
Postanawiam jechać jak zwykle, to znaczy głównie obserwując prędkość i tętno.
Na miejsce przyjeżdżam rowerem, tak akuracik, żeby odebrać numer startowy i zrobić rozgrzewkę (rozgrzewkę robię mniej więcej zgodnie z wytycznymi). Niestety, nie widzę nikogo od nas z klubu, co jest nieco dziwne, bo w zeszłych latach frekwencja Cyklona na tym wyścigu była całkiem niezła. Mój numer startowy jest uroczy, 69 :) Startuję chyba jako ostatnia ze wszystkich zapisanych kobiet. Kolejność startu była ustawiana według zadeklarowanego czasu, najwyraźniej ja zadeklarowałam najkrótszy (35minut) :) Osoby, które nie zadeklarowały czasu są ustawiane tak, jakby zadeklarowały 40 min więc jedzie przede mną kilka dziewczyn, które będą tajemnicą aż do ogłoszenia wyników ;)
Start z rampy. Jak zwykle, nie chcę podtrzymywania za siodło, startuję sobie sama, tradycyjnie. Muszę chyba z kimś poćwiczyć start z podtrzymania bo to z obserwacji moich wynika, że to 2-3 sekundy zysku na starcie ;)
Zaczynam dość mocno i na początku jadę nie patrząc na wskazania Garmina, dopiero gdy zaczynam czuć, że jest za mocno, zerkam. Moc grubo powyżej 200, na początku blisko 250, potem w okolicach 220. Nie mam doświadczenia ale intuicja i samopoczucie podpowiada mi, że za mocno. Tętno po pięciu minutach podobne jak na wczorajszym teście i wyżej chyba już ani dydy. Luzuję ociupinkę.
Pierwszą pętlę jedzie mi się bardzo dobrze, wyprzedzam kilkoro zawodników, którzy startowali przede mną, ale w punkcie przejazdu przez metę wychodzi około 17,5 minuty. To oznacza, że prawdopodobnie czas będzie gorszy niż zadeklarowany. Niedobrze, bo prawdę mówiąc liczyłam na to, że jednak będzie krótszy ;)
Na drugiej pętli jest mi ciężko ale jadę dość równo, wydaje mi się, że z podobną prędkością jak na pierwszej pętli, chociaż moc chyba jednak jest niższa. Może wiatr się zmienił. Tętno raczej stabilne więc staram się dalej jechać w tym rytmie. Jednak na odcinkach z wiatrem zamiast mocniej docisnąć, nieco odpuszczam. Po drodze "śmiga" mnie jeden zawodnik, w typie wagi super-ciężkiej. Obserwuję to z pewnym zdumieniem ale jednak szacun.
Na prostej wzdłuż wału powoli zaczynam tracić nadzieję na czas niższy niż 35 minut. Tym bardziej, że pod koniec jakoś wiatr zaczyna mi wiać prosto w twarz. Ostatni zakręt i krótka prosta do mety, końcówkę staram się wycisnąć z siebie wszystko co się tylko da i udaje mi się przekroczyć metę w ciągu 35 minut bez jednej sekundy ;)
Lubię cyferki, a te wyglądają fajnie. FTP z tej czasówki wyszło 200 Watów co dość mocno odbiega w górę od wczorajszego testu.
Niestety, ten wynik nie wystarcza tym razem, żeby załapać się na podium ;) Jestem 4ta, z ponad minutową stratą do podium (to jest przepaść).
Chłodno jest, więc rozgrzewam się na huśtawce w oczekiwaniu na dekorację
Od razu po zjechaniu z trasy i złapaniu chwili oddechu robię rozjazd, żeby nie rzucić pawia. Chęć rzucenia pawia oznacza, że dałam z siebie wszystko ale tym razem bezskutecznie ;) Jak wracam, widzę kręcącego się koło OSP Gassy Mateusza. Mateusz narzeka, że z powodu awarii nowego roweru musiał startować na starym więc wynik gorszy, niż mógłby być, ale poza tym jest w świetnym nastroju (jak to Mateusz). Później pojawia się Zaki, który zaplątał się tutaj podczas odbywania treningu ;)
Wracamy kawałek we trójkę.
Bossszzzz... ależ ja jestem niewymiarowa. A może to bluza jest niewymiarowa, nie wiem. Wiem za to, że głupio jest paradować w kasku czasowym po mieście, niedzielni rowerzyści mieli niezłą polewkę ;)
Wczoraj robiłam test na próg mleczanowy (z pobieraniem krwi i badaniem poziomu mleczanu) i poszedł dość słabo. Tętno na progu wyszło o dobre 8 uderzeń niższe niż normalnie, moc na progu też jakoś kiepskawa. Ogólnie czułam się dość zmęczona i to nie wróżyło dobrze dzisiejszej czasówce. Mimo wszystko, miałam nadzieję, że na podium tego wyścigu załapię się po raz kolejny.
Podczas wczorajszej wizyty w Cyklonie z okazji testu, Prezes "wcisnął" mi (a ja nie opierałam się zbytnio), ostatnio mniej używane przez innych naszych zawodników, klubowe koło z pomiarem mocy, natomiast późnym wieczorem dostałam wyniki testu z opisem i zaleceniami jazdy na czasówce pod kątem mocy właśnie.
Po przeczytaniu zaleceń doszłam do wniosku, że są one dość bezsensowne. Jadąc zgodnie z wytycznymi miałabym czas zapewne w okolicy 40 minut albo więcej na 20 kilometrowej trasie a planowałam około 35 ;) Jak to skomentował Mateusz, nasz klubowy specjalista od czasówek, ta osoba, która opisywała wyniki, chyba nigdy nie jechała czasówki ;)
Postanawiam jechać jak zwykle, to znaczy głównie obserwując prędkość i tętno.
Na miejsce przyjeżdżam rowerem, tak akuracik, żeby odebrać numer startowy i zrobić rozgrzewkę (rozgrzewkę robię mniej więcej zgodnie z wytycznymi). Niestety, nie widzę nikogo od nas z klubu, co jest nieco dziwne, bo w zeszłych latach frekwencja Cyklona na tym wyścigu była całkiem niezła. Mój numer startowy jest uroczy, 69 :) Startuję chyba jako ostatnia ze wszystkich zapisanych kobiet. Kolejność startu była ustawiana według zadeklarowanego czasu, najwyraźniej ja zadeklarowałam najkrótszy (35minut) :) Osoby, które nie zadeklarowały czasu są ustawiane tak, jakby zadeklarowały 40 min więc jedzie przede mną kilka dziewczyn, które będą tajemnicą aż do ogłoszenia wyników ;)
Start z rampy. Jak zwykle, nie chcę podtrzymywania za siodło, startuję sobie sama, tradycyjnie. Muszę chyba z kimś poćwiczyć start z podtrzymania bo to z obserwacji moich wynika, że to 2-3 sekundy zysku na starcie ;)
Zaczynam dość mocno i na początku jadę nie patrząc na wskazania Garmina, dopiero gdy zaczynam czuć, że jest za mocno, zerkam. Moc grubo powyżej 200, na początku blisko 250, potem w okolicach 220. Nie mam doświadczenia ale intuicja i samopoczucie podpowiada mi, że za mocno. Tętno po pięciu minutach podobne jak na wczorajszym teście i wyżej chyba już ani dydy. Luzuję ociupinkę.
Pierwszą pętlę jedzie mi się bardzo dobrze, wyprzedzam kilkoro zawodników, którzy startowali przede mną, ale w punkcie przejazdu przez metę wychodzi około 17,5 minuty. To oznacza, że prawdopodobnie czas będzie gorszy niż zadeklarowany. Niedobrze, bo prawdę mówiąc liczyłam na to, że jednak będzie krótszy ;)
Na drugiej pętli jest mi ciężko ale jadę dość równo, wydaje mi się, że z podobną prędkością jak na pierwszej pętli, chociaż moc chyba jednak jest niższa. Może wiatr się zmienił. Tętno raczej stabilne więc staram się dalej jechać w tym rytmie. Jednak na odcinkach z wiatrem zamiast mocniej docisnąć, nieco odpuszczam. Po drodze "śmiga" mnie jeden zawodnik, w typie wagi super-ciężkiej. Obserwuję to z pewnym zdumieniem ale jednak szacun.
Na prostej wzdłuż wału powoli zaczynam tracić nadzieję na czas niższy niż 35 minut. Tym bardziej, że pod koniec jakoś wiatr zaczyna mi wiać prosto w twarz. Ostatni zakręt i krótka prosta do mety, końcówkę staram się wycisnąć z siebie wszystko co się tylko da i udaje mi się przekroczyć metę w ciągu 35 minut bez jednej sekundy ;)
Lubię cyferki, a te wyglądają fajnie. FTP z tej czasówki wyszło 200 Watów co dość mocno odbiega w górę od wczorajszego testu.
Niestety, ten wynik nie wystarcza tym razem, żeby załapać się na podium ;) Jestem 4ta, z ponad minutową stratą do podium (to jest przepaść).
Chłodno jest, więc rozgrzewam się na huśtawce w oczekiwaniu na dekorację
Od razu po zjechaniu z trasy i złapaniu chwili oddechu robię rozjazd, żeby nie rzucić pawia. Chęć rzucenia pawia oznacza, że dałam z siebie wszystko ale tym razem bezskutecznie ;) Jak wracam, widzę kręcącego się koło OSP Gassy Mateusza. Mateusz narzeka, że z powodu awarii nowego roweru musiał startować na starym więc wynik gorszy, niż mógłby być, ale poza tym jest w świetnym nastroju (jak to Mateusz). Później pojawia się Zaki, który zaplątał się tutaj podczas odbywania treningu ;)
Wracamy kawałek we trójkę.
Bossszzzz... ależ ja jestem niewymiarowa. A może to bluza jest niewymiarowa, nie wiem. Wiem za to, że głupio jest paradować w kasku czasowym po mieście, niedzielni rowerzyści mieli niezłą polewkę ;)
PB Radzymin - odcięło mnie ale bunkry są, więc jest fajnie ;)
Niedziela, 8 maja 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 45.02 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:22 | km/h: | 19.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ten Radzymin to wyszedł tak trochę przypadkowo. Ogólnie nie bardzo mam ochotę jeździć w mazowieckich maratonach bo po dwóch sezonach w MTB Cross Maraton, Mazowsze jako teren do ścigania nie odpowiada mi za bardzo.
Ale jakoś tak wyszło, że pusty weekend. Pusty do tego stopnia, że nawet do teściów nie jedziemy bo akurat mają remont ;)
Więc padło na Radzymin.
Planowana długość trasy 45 km. No to wyścig na 2h z okładem, max 2,5h, czyli z rodzaju krótkich.
Nie mam żeli, skończyły się w Daleszycach. Zapomniałam kupić, zamówione w Cyklonie w tym tygodniu jeszcze nie przyszły. Gdy stwierdziłam w sobotę późnym popołudniem, że jednak by się przydały, to już nie było gdzie w okolicy kupić. No to sobie pomyślałam, że kupię coś przed maratonem w miasteczku startowym. Ale gdzie tam, wieczorem okazało się, że w portfelu mam tylko kasę na start i czipa ;) Pozostaje jeszcze w odwodzie Szymon, z którym mam jechać do Radzymina. Niestety, Szymon nie ma nadmiaru aby się podzielić :)
No cóż, 2,5h bez żelu powinnam przeżyć ;)
Izotonika też nie mam bo na taki krótki wyścig, po co ;)
... ja to nie wiem, czy mi ktoś mózg wyjął przed tym Radzyminem...?
No dobra, trudno. Nie mam nic.
Przed startem robimy sobie rozgrzewkę z Szymonem i Pawłem. Pogoda jest wspaniała, jest ciepełko, wieje co prawda wiatr ale czy u nas w ogóle zdarza się, że nie wieje?
Potem chłopaki gdzieś się rozjeżdżają a ja idę szukać Bogdana Saternusa (w Biurze Zawodów kazali mi się do Niego udać w celu zmiany sektora), bo nie chce mi się jechać z ostatniego sektora. Po drodze spotykam Beatę, z rozmowy wynika, że ona startuje z siódmego więc postanawiam poprosić o siódmy. Jednak inny pan, który uczestniczy w moich negocjacjach sektorowych nie chce mnie wpuścić do "swojego" siódmego (co to w ogóle znaczy?) więc ostatecznie ląduję w szóstym. A przy okazji, duży szacunek dla Bogdana, z którym "oko w oko" widziałam się dotychczas tylko raz, przy czym w PB startowałam dosłownie kilkukrotnie a mimo to, pamięta jak mam na imię :) To naprawdę miłe!
fot. Zbigniew Świderski
W moim sektorze nie widzę nikogo znajomego, miga mi jednak jakiś koszul Cyklona. Nie znam gościa ale machamy sobie. Między nami jest spory tłumek więc nawet nie próbuję się dostać do, jak się potem okazuje, Piotra, który w PB startuje regularnie.
Po starcie tempo jest naprawdę mocne. Na początek duży kawał asfaltu a potem szutry, przez pierwsze 20 minut cały czas tempo oscyluje około 30 km/h a momentami dochodzi do 35 km/h.
fot. Artur Więckowski Fotolinks.pl
Choć sporo ludzi mnie wyprzedza, to dość długo trzymam się głównej grupy. Tętno cały czas w okolicach progu i tylko od czasu do czasu, na czyimś kole, udaje się odsapnąć. Po godzinie jednak zaczyna mi być dość trudno zdzierżyć taki wysiłek i zaczynam nieco odpadać.
fot. Bike Concept
Mimo wszystko jeszcze jakiś czas ciągnę mocno, starając się dospawać do uciekającego "peletoniku" ale coraz trudniej mi to przychodzi. Na aslfatach i szutrach jeszcze jako tako, ale jak tylko wjeżdżamy w las, zdecydowanie zwalniam i po kolei kolarze mi uciekają.Trasa w pierwszej połowie raczej monotonna, szutry, leśne ścieżki, łąki, sporo asfaltu, fury piachu, trochę piachu i jeszcze więcej piachu. Przypominam sobie, dlaczego uciekłam na górskie maratony ;) Uroki Mazowsza: wertepiaste, trzęsące łąki i piach lub błoto, zależnie od warunków pogodowych. Mało urozmaiceń. No dobra... są szyszki. I piach.
Druga połowa jest ciekawsza, jest nieco interwałowo. Sporo hopek, niektóre szybkie, ze dwie do wjechania na młynku (!), niektóre dość niesympatyczne (piach), gdzieniegdzie nie udaje się po piachu wjechać i trzeba podprowadzać. Jedno wzniesienie robi na mnie spore wrażenie - tak na oko kilkanaście metrów w górę po znacznej stromiźnie (Garmin zapisał 19m w górę na około 200m w poziomie). Czegoś takiego na mazowieckim maratonie chyba nie widziałam. Wszyscy dookoła złażą z rowerów ale ja podjeżdżam. Chyba HR max osiągnięty ale daje się wjechać ;) Z tego miejsca jest naprawdę ciekawy kawałek singla, wije się pomiędzy dziwnymi budowlami, które wyglądają jak pozostałości jakichś bunkrów czy ziemianek. Ponadto wszędzie widać charakterystyczne betonowe słupy, zagięte w górnej części, po ogrodzeniu z drutu kolczastego. To jest zdecydowanie najfajniejszy kawałek tej trasy. Szkoda, że nie ma zdjęć z tamtego fragmentu, zwłaszcza z podjazdu ;)
fot. Artur Więckowski Fotolinks.pl
Kilka fajnych, krótkich zjazdów, ze dwa czy trzy nawet trochę techniczne (korzenie, piach). Końcówkę jednak jadę już zdecydowanie na odcięciu. Z braku żeli poratowałam się tylko bananem na 1 bufecie i izotonikiem na 2. Na trasie mijam się z Piotrkiem, raz on mnie wyprzedza, raz ja jego, jednak na końcowym odcinku najwyraźniej jest jeszcze bardziej odcięty ode mnie i kiedy go wyprzedzam gdzieś pół godziny przed metą to już potem go nie widzę. Szymon i Paweł startowali z wysokiego sektora więc na trasie totalnie nie ma szans na zobaczenie nawet kurzu spod ich opon ;) Wiem, że gdzieś jeszcze na trasie jest Zaki ale widziałam go tylko przed startem a potem już nie. Beaty też nie widzę.
Ostatnie kilometry to cierpienie i modlenie się o kawałek asfaltu. W dodatku w pewnym momencie po którymś podjeździe zaczynają mnie piec uda i orientuję się, że zjechało mi siodło. I to chyba dość znacznie. Postanawiam jednak nie zsiadać z roweru bo czuję się już tak zmęczona, że po poprawieniu siodła chyba już nie ruszę ;) Zresztą liczę na to, że resztki FiberGripa załapią i siodło przestanie się zsuwać. Niestety, niekomfortowa pozycja nie pomaga w jeździe, jest coraz gorzej i kilometry wloką się w nieskończoność.
Naprawdę jestem szczęśliwa, gdy widzę przy trasie napis "5km" wcześniej niż się spodziewałam (organizator przed startem podał 48 ale wygląda na to, że będzie jednak 45).
Na metę wjeżdżam ostatkiem sił, kompletnie wypruta, zajechana. Zapomniałam już, jakie są mazowieckie maratony - ogień od startu... ;)
fot. Zbigniew Świderski
Wynik niepiękny więc nie będę się nim tutaj chwalić. Jak ktoś chce wiedzieć to łatwo sprawdzić na Bikermanii ;)
Ale jakoś tak wyszło, że pusty weekend. Pusty do tego stopnia, że nawet do teściów nie jedziemy bo akurat mają remont ;)
Więc padło na Radzymin.
Planowana długość trasy 45 km. No to wyścig na 2h z okładem, max 2,5h, czyli z rodzaju krótkich.
Nie mam żeli, skończyły się w Daleszycach. Zapomniałam kupić, zamówione w Cyklonie w tym tygodniu jeszcze nie przyszły. Gdy stwierdziłam w sobotę późnym popołudniem, że jednak by się przydały, to już nie było gdzie w okolicy kupić. No to sobie pomyślałam, że kupię coś przed maratonem w miasteczku startowym. Ale gdzie tam, wieczorem okazało się, że w portfelu mam tylko kasę na start i czipa ;) Pozostaje jeszcze w odwodzie Szymon, z którym mam jechać do Radzymina. Niestety, Szymon nie ma nadmiaru aby się podzielić :)
No cóż, 2,5h bez żelu powinnam przeżyć ;)
Izotonika też nie mam bo na taki krótki wyścig, po co ;)
... ja to nie wiem, czy mi ktoś mózg wyjął przed tym Radzyminem...?
No dobra, trudno. Nie mam nic.
Przed startem robimy sobie rozgrzewkę z Szymonem i Pawłem. Pogoda jest wspaniała, jest ciepełko, wieje co prawda wiatr ale czy u nas w ogóle zdarza się, że nie wieje?
Potem chłopaki gdzieś się rozjeżdżają a ja idę szukać Bogdana Saternusa (w Biurze Zawodów kazali mi się do Niego udać w celu zmiany sektora), bo nie chce mi się jechać z ostatniego sektora. Po drodze spotykam Beatę, z rozmowy wynika, że ona startuje z siódmego więc postanawiam poprosić o siódmy. Jednak inny pan, który uczestniczy w moich negocjacjach sektorowych nie chce mnie wpuścić do "swojego" siódmego (co to w ogóle znaczy?) więc ostatecznie ląduję w szóstym. A przy okazji, duży szacunek dla Bogdana, z którym "oko w oko" widziałam się dotychczas tylko raz, przy czym w PB startowałam dosłownie kilkukrotnie a mimo to, pamięta jak mam na imię :) To naprawdę miłe!
fot. Zbigniew Świderski
W moim sektorze nie widzę nikogo znajomego, miga mi jednak jakiś koszul Cyklona. Nie znam gościa ale machamy sobie. Między nami jest spory tłumek więc nawet nie próbuję się dostać do, jak się potem okazuje, Piotra, który w PB startuje regularnie.
Po starcie tempo jest naprawdę mocne. Na początek duży kawał asfaltu a potem szutry, przez pierwsze 20 minut cały czas tempo oscyluje około 30 km/h a momentami dochodzi do 35 km/h.
fot. Artur Więckowski Fotolinks.pl
Choć sporo ludzi mnie wyprzedza, to dość długo trzymam się głównej grupy. Tętno cały czas w okolicach progu i tylko od czasu do czasu, na czyimś kole, udaje się odsapnąć. Po godzinie jednak zaczyna mi być dość trudno zdzierżyć taki wysiłek i zaczynam nieco odpadać.
fot. Bike Concept
Mimo wszystko jeszcze jakiś czas ciągnę mocno, starając się dospawać do uciekającego "peletoniku" ale coraz trudniej mi to przychodzi. Na aslfatach i szutrach jeszcze jako tako, ale jak tylko wjeżdżamy w las, zdecydowanie zwalniam i po kolei kolarze mi uciekają.Trasa w pierwszej połowie raczej monotonna, szutry, leśne ścieżki, łąki, sporo asfaltu, fury piachu, trochę piachu i jeszcze więcej piachu. Przypominam sobie, dlaczego uciekłam na górskie maratony ;) Uroki Mazowsza: wertepiaste, trzęsące łąki i piach lub błoto, zależnie od warunków pogodowych. Mało urozmaiceń. No dobra... są szyszki. I piach.
Druga połowa jest ciekawsza, jest nieco interwałowo. Sporo hopek, niektóre szybkie, ze dwie do wjechania na młynku (!), niektóre dość niesympatyczne (piach), gdzieniegdzie nie udaje się po piachu wjechać i trzeba podprowadzać. Jedno wzniesienie robi na mnie spore wrażenie - tak na oko kilkanaście metrów w górę po znacznej stromiźnie (Garmin zapisał 19m w górę na około 200m w poziomie). Czegoś takiego na mazowieckim maratonie chyba nie widziałam. Wszyscy dookoła złażą z rowerów ale ja podjeżdżam. Chyba HR max osiągnięty ale daje się wjechać ;) Z tego miejsca jest naprawdę ciekawy kawałek singla, wije się pomiędzy dziwnymi budowlami, które wyglądają jak pozostałości jakichś bunkrów czy ziemianek. Ponadto wszędzie widać charakterystyczne betonowe słupy, zagięte w górnej części, po ogrodzeniu z drutu kolczastego. To jest zdecydowanie najfajniejszy kawałek tej trasy. Szkoda, że nie ma zdjęć z tamtego fragmentu, zwłaszcza z podjazdu ;)
fot. Artur Więckowski Fotolinks.pl
Kilka fajnych, krótkich zjazdów, ze dwa czy trzy nawet trochę techniczne (korzenie, piach). Końcówkę jednak jadę już zdecydowanie na odcięciu. Z braku żeli poratowałam się tylko bananem na 1 bufecie i izotonikiem na 2. Na trasie mijam się z Piotrkiem, raz on mnie wyprzedza, raz ja jego, jednak na końcowym odcinku najwyraźniej jest jeszcze bardziej odcięty ode mnie i kiedy go wyprzedzam gdzieś pół godziny przed metą to już potem go nie widzę. Szymon i Paweł startowali z wysokiego sektora więc na trasie totalnie nie ma szans na zobaczenie nawet kurzu spod ich opon ;) Wiem, że gdzieś jeszcze na trasie jest Zaki ale widziałam go tylko przed startem a potem już nie. Beaty też nie widzę.
Ostatnie kilometry to cierpienie i modlenie się o kawałek asfaltu. W dodatku w pewnym momencie po którymś podjeździe zaczynają mnie piec uda i orientuję się, że zjechało mi siodło. I to chyba dość znacznie. Postanawiam jednak nie zsiadać z roweru bo czuję się już tak zmęczona, że po poprawieniu siodła chyba już nie ruszę ;) Zresztą liczę na to, że resztki FiberGripa załapią i siodło przestanie się zsuwać. Niestety, niekomfortowa pozycja nie pomaga w jeździe, jest coraz gorzej i kilometry wloką się w nieskończoność.
Naprawdę jestem szczęśliwa, gdy widzę przy trasie napis "5km" wcześniej niż się spodziewałam (organizator przed startem podał 48 ale wygląda na to, że będzie jednak 45).
Na metę wjeżdżam ostatkiem sił, kompletnie wypruta, zajechana. Zapomniałam już, jakie są mazowieckie maratony - ogień od startu... ;)
fot. Zbigniew Świderski
Wynik niepiękny więc nie będę się nim tutaj chwalić. Jak ktoś chce wiedzieć to łatwo sprawdzić na Bikermanii ;)
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 17 kwietnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 42.59 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:12 | km/h: | 13.31 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na początku po prostu mi się nie jedzie.
Mam wrażenie, że mam drewniane nogi, tętno nie chce się rozbujać, czuję się kompletnie bez siły a znane bywalcom tego cyklu gołoborza na wzniesieniach wywołują szczękościsk. Sporo kawałków przebywam z buta (podjazdy, kamienie, błoto). Po około godzinie biorę żel i znacznie się poprawia, a jeszcze bardziej się poprawia jak się orientuję w połowie trasy, że jadę na zablokowanym amorze, hehe ;) Po żelu naprawdę czuję, że on działa, prawie momentalnie przestaję mieć odczucie braku siły i wreszcie normalnie zaczynam jechać. Potem chyba zasadniczo już wszystko w siodle a jak zaczynam doganiać członków mojego teamu, którzy mnie wcześniej wyprzedzili to już w ogóle robi się super, motywacja i siła od razu +10 ;)
Rozgrzewka
Z ciekawych rzeczy, to na zablokowanym amorze zjeżdżam Zamczysko (po raz pierwszy włącznie z najbardziej stromym odcinkiem na samym początku) i następny taki kamienisty zjazd gdzieś z kilometr dalej. Pamiętam, że w 2014 miałam odczucie: "o matko zaraz się wywalę, ratunku, na pewno złamię sobie coś albo rozwalę sobie głowę" - bałam się wtedy strasznie ale zjechałam (poza pierwszą krótką stromizną). W 2015 na większym kole już było inaczej "no dobra, jest trochę trudno ale generalnie o co było to wielkie halo w zeszłym roku" (ale też pierwszej stromizny nie zjechałam). A w teraz to jest takie odczucie "eeee? co tu tak płasko, było stromiej? i więcej kamieni było? łatwizna" - i to mimo braku amortyzacji ;) Jeszcze chyba ze dwie osoby wyprzedzam na tych zjazdach. Aha, no i pierwszy raz po Daleszycach nie bolą mnie ręce od napinki na zjazdach, siłownia działa.
Plecy Krzycha - +10 do motywacji
Widoki z Zamczyska
Najbardziej żmudny podjazd na trasie
To tyle w telegraficznym skrócie. Zamiast pisać długą relację, poświęciłam mnóstwo czasu na obróbkę nagranego materiału video i oto co z tego wyszło:
https://www.youtube.com/watch?v=yFvgJpST48o
Stwierdzenie "daleko od podium" byłoby eufemizmem ;) Ostatnio miałam tak niski rating dwa lata temu. Moja strata do 1 miejsca to około 50 minut, masakra.
Niemniej jednak, zważywszy na fakt iż zdecydowanie nie byłam w niedzielę w dobrej dyspozycji, to poprawienie średniej prędkości na trasie o 1,1 km/h, w porównaniu do zeszłego roku jest chyba dobrym znakiem.
fot. Labbatice
fot. MTB Cross Maraton
Zadowolona jestem też bo na metę wpadłam jako pierwsza osoba z teamu po "wycinakach" (trzech naszych chłopaków jest nie do dogonienia), tuż przed Krzychem, który w zeszłym roku czekał na mnie na mecie z tekstem "ile można czekać!" ;) i sporo przed pozostałymi osobami z teamu (w sumie po mnie z teamu wjechały 4 osoby, w tym Karolina, chociaż gdyby nie drobna awaria to ona pewnie byłaby szybsza).
Warunki do ścigania idealne, słońce, niezbyt silny wiatr, cieplutko (19 stopni).
Mam wrażenie, że mam drewniane nogi, tętno nie chce się rozbujać, czuję się kompletnie bez siły a znane bywalcom tego cyklu gołoborza na wzniesieniach wywołują szczękościsk. Sporo kawałków przebywam z buta (podjazdy, kamienie, błoto). Po około godzinie biorę żel i znacznie się poprawia, a jeszcze bardziej się poprawia jak się orientuję w połowie trasy, że jadę na zablokowanym amorze, hehe ;) Po żelu naprawdę czuję, że on działa, prawie momentalnie przestaję mieć odczucie braku siły i wreszcie normalnie zaczynam jechać. Potem chyba zasadniczo już wszystko w siodle a jak zaczynam doganiać członków mojego teamu, którzy mnie wcześniej wyprzedzili to już w ogóle robi się super, motywacja i siła od razu +10 ;)
Rozgrzewka
Z ciekawych rzeczy, to na zablokowanym amorze zjeżdżam Zamczysko (po raz pierwszy włącznie z najbardziej stromym odcinkiem na samym początku) i następny taki kamienisty zjazd gdzieś z kilometr dalej. Pamiętam, że w 2014 miałam odczucie: "o matko zaraz się wywalę, ratunku, na pewno złamię sobie coś albo rozwalę sobie głowę" - bałam się wtedy strasznie ale zjechałam (poza pierwszą krótką stromizną). W 2015 na większym kole już było inaczej "no dobra, jest trochę trudno ale generalnie o co było to wielkie halo w zeszłym roku" (ale też pierwszej stromizny nie zjechałam). A w teraz to jest takie odczucie "eeee? co tu tak płasko, było stromiej? i więcej kamieni było? łatwizna" - i to mimo braku amortyzacji ;) Jeszcze chyba ze dwie osoby wyprzedzam na tych zjazdach. Aha, no i pierwszy raz po Daleszycach nie bolą mnie ręce od napinki na zjazdach, siłownia działa.
Plecy Krzycha - +10 do motywacji
Widoki z Zamczyska
Najbardziej żmudny podjazd na trasie
To tyle w telegraficznym skrócie. Zamiast pisać długą relację, poświęciłam mnóstwo czasu na obróbkę nagranego materiału video i oto co z tego wyszło:
https://www.youtube.com/watch?v=yFvgJpST48o
Stwierdzenie "daleko od podium" byłoby eufemizmem ;) Ostatnio miałam tak niski rating dwa lata temu. Moja strata do 1 miejsca to około 50 minut, masakra.
Niemniej jednak, zważywszy na fakt iż zdecydowanie nie byłam w niedzielę w dobrej dyspozycji, to poprawienie średniej prędkości na trasie o 1,1 km/h, w porównaniu do zeszłego roku jest chyba dobrym znakiem.
fot. Labbatice
fot. MTB Cross Maraton
Zadowolona jestem też bo na metę wpadłam jako pierwsza osoba z teamu po "wycinakach" (trzech naszych chłopaków jest nie do dogonienia), tuż przed Krzychem, który w zeszłym roku czekał na mnie na mecie z tekstem "ile można czekać!" ;) i sporo przed pozostałymi osobami z teamu (w sumie po mnie z teamu wjechały 4 osoby, w tym Karolina, chociaż gdyby nie drobna awaria to ona pewnie byłaby szybsza).
Warunki do ścigania idealne, słońce, niezbyt silny wiatr, cieplutko (19 stopni).
PM MTB XC Kazura - sezon start
Niedziela, 3 kwietnia 2016 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 9.98 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:51 | km/h: | 11.74 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Sezon start.
Start nie za dobry bo tuż przed wyjściem z domu mam ścięcie z Małżem i jadę na Kazurę wkurzona i z niechęcią. Wcale nie mam ochoty startować ale nie mam ochoty też być w domu. Na szczęście start opłacony więc szkoda byłoby marnować kasę na fochy ;)
Do przejechania 4 bardzo wymagające kółka po około 3,2km. W porównaniu do trasy zawodów XC sprzed dwóch lat, ciut wydłużona i utrudniona. Doszły ze dwa podjazdy i zjazdy, w tym jeden bardzo stromy podjazd i jeden bardzo stromy zjazd. Byłam jednak wcześniej na objeździe trasy i wiedziałam, że wszystko jest do przejechania przynajmniej raz (poza jednym głupim około 1,5 metrowym odcinkiem...) ;) Na zmęczeniu może być już gorzej.
fot. http://sport.ursynow.waw.pl/
Jestem źle ubrana, za ciepło. Przed wyjściem z domu wyszłam na balkon i stwierdziłam, że jest zimno i wieje ale tu, pod Kazurką, jest ciepło. Pozbywam się spod bluzy koszulki ale w bluzie i w jesiennych rękawiczkach na pewno i tak będzie mi za ciepło. Trudno, teraz już nic z tym nie zrobię.
W mojej kategorii nie spodziewałam się wysokiej frekwencji i słusznie. Startuje nas cztery - trzy Marty i Nikola. Jest spora szansa, że będę jedyną osobą poza podium ;) Ale obiecałam sobie, że nie będę ostatnia.
fot. Zaki
Oczywiście moja kategoria startuje w większej grupie, złożonej z innych kategorii damskich i grupy panów chyba Masters, natomiast ustawione jesteśmy przez organizatora na końcu stawki (akurat w moim przypadku to dobrze, nikogo nie będę blokować, przynajmniej na 1 okrążeniu).
fot. http://sport.ursynow.waw.pl/
Pierwsze okrążenie idzie mi gładko, chyba nawet jadę je na prowadzeniu mojej kategorii. Mijam się z Agnieszką Tkaczyk, którą poznałam na objeździe trasy, jednak Agnieszka odjeżdża mi kiedy na jednym sztywnym krótkim podjeździe za bardzo wytracam prędkość i muszę się podeprzeć. A sądziłam, że dotrzymam jej tempa ;)
fot. Zaki
Już pod koniec pierwszego okrążenia mam język na brodzie, interwałowość trasy naprawdę daje mi się we znaki i pokazuje, że XC to nie moja bajka ;) Ale akurat tego się spodziewałam. Jest mi strasznie gorąco, rozpinam bluzę na tyle, żeby mi biust nie wypadł ale i tak się gotuję ;)
fot. Zaki
Drugie okrążenie idzie mi już znacznie gorzej ale jednak jeszcze wszystko w siodle, no może też z jedną gdzieś podpórką. Dogania mnie Marta Mikołajczyk (Mama na rowerze), która ma świetny doping na trasie w postaci swoich dzieci. Żałuję, że ja takiego nie mam. Musi mi wystarczyć trzech czy czterech znajomych kolarskich dryblasów ;) Ale i tak fajnie, że w ogóle mam jakiś doping ;) Mijam się z Martą na tym drugim okrążeniu ale na metę okrążenia chyba wjeżdżam jeszcze przed nią.
fot. Zaki
Na trzecim okrążeniu polegam. Ze dwie gleby spowodowane szwankującymi blokami i wyplute płuca powodują, że już nie mam siły gonić Marty kiedy mnie wyprzedza (a nawet dzielę się z nią wodą tuż przed tym jak mi odjeżdża, hehe, taka ze mnie altruistka). Ze dwa razy nie daję już podjechać podjazdów i muszę podprowadzić rower.
fot. http://sport.ursynow.waw.pl/
Pozostałych dwóch zawodniczek z kategorii w ogóle chyba nie widzę ani razu od momentu startu, muszą jechać sporo wolniej.
Tuż przed metą trzeciego okrążenia mija mnie chyba kończąca wyścig pierwsza zawodniczka open (dubel, znaczy się). Widząc przy trasie szefa WKK, Błażeja, pytam go z nadzieją w głosie, czy mogę już nie jechać czwartego okrążenia i z dużą ulgą przyjmuję, że owszem, nie muszę ;)
fot. Adam Starzyński
Na mecie bardzo długo wiszę na kierownicy i zastanawiam się, czy zwymiotuję ze zmęczenia, czy może jednak mi przejdzie ;) Łapie mnie straszny kaszel, mam odczucie jakby płuca mi miały wypaść, zresztą w ogóle jechałam z niedoleczonym przeziębieniem i mam nadzieję, że nie wyjdzie z tego jakieś gorsze choróbsko.
Bardzo długo nie ma wyników, ale przynajmniej dowiaduję się, że trzy Marty dojechały do mety a Nikola chyba nie więc podzielimy się podium ;) Dekoracja dopiero na koniec wszystkich wyścigów, jestem druga (hura, nie ostatnia!) ;)
fot. Krzysiek
Start nie za dobry bo tuż przed wyjściem z domu mam ścięcie z Małżem i jadę na Kazurę wkurzona i z niechęcią. Wcale nie mam ochoty startować ale nie mam ochoty też być w domu. Na szczęście start opłacony więc szkoda byłoby marnować kasę na fochy ;)
Do przejechania 4 bardzo wymagające kółka po około 3,2km. W porównaniu do trasy zawodów XC sprzed dwóch lat, ciut wydłużona i utrudniona. Doszły ze dwa podjazdy i zjazdy, w tym jeden bardzo stromy podjazd i jeden bardzo stromy zjazd. Byłam jednak wcześniej na objeździe trasy i wiedziałam, że wszystko jest do przejechania przynajmniej raz (poza jednym głupim około 1,5 metrowym odcinkiem...) ;) Na zmęczeniu może być już gorzej.
fot. http://
Jestem źle ubrana, za ciepło. Przed wyjściem z domu wyszłam na balkon i stwierdziłam, że jest zimno i wieje ale tu, pod Kazurką, jest ciepło. Pozbywam się spod bluzy koszulki ale w bluzie i w jesiennych rękawiczkach na pewno i tak będzie mi za ciepło. Trudno, teraz już nic z tym nie zrobię.
W mojej kategorii nie spodziewałam się wysokiej frekwencji i słusznie. Startuje nas cztery - trzy Marty i Nikola. Jest spora szansa, że będę jedyną osobą poza podium ;) Ale obiecałam sobie, że nie będę ostatnia.
fot. Zaki
Oczywiście moja kategoria startuje w większej grupie, złożonej z innych kategorii damskich i grupy panów chyba Masters, natomiast ustawione jesteśmy przez organizatora na końcu stawki (akurat w moim przypadku to dobrze, nikogo nie będę blokować, przynajmniej na 1 okrążeniu).
fot. http://
Pierwsze okrążenie idzie mi gładko, chyba nawet jadę je na prowadzeniu mojej kategorii. Mijam się z Agnieszką Tkaczyk, którą poznałam na objeździe trasy, jednak Agnieszka odjeżdża mi kiedy na jednym sztywnym krótkim podjeździe za bardzo wytracam prędkość i muszę się podeprzeć. A sądziłam, że dotrzymam jej tempa ;)
fot. Zaki
Już pod koniec pierwszego okrążenia mam język na brodzie, interwałowość trasy naprawdę daje mi się we znaki i pokazuje, że XC to nie moja bajka ;) Ale akurat tego się spodziewałam. Jest mi strasznie gorąco, rozpinam bluzę na tyle, żeby mi biust nie wypadł ale i tak się gotuję ;)
fot. Zaki
Drugie okrążenie idzie mi już znacznie gorzej ale jednak jeszcze wszystko w siodle, no może też z jedną gdzieś podpórką. Dogania mnie Marta Mikołajczyk (Mama na rowerze), która ma świetny doping na trasie w postaci swoich dzieci. Żałuję, że ja takiego nie mam. Musi mi wystarczyć trzech czy czterech znajomych kolarskich dryblasów ;) Ale i tak fajnie, że w ogóle mam jakiś doping ;) Mijam się z Martą na tym drugim okrążeniu ale na metę okrążenia chyba wjeżdżam jeszcze przed nią.
fot. Zaki
Na trzecim okrążeniu polegam. Ze dwie gleby spowodowane szwankującymi blokami i wyplute płuca powodują, że już nie mam siły gonić Marty kiedy mnie wyprzedza (a nawet dzielę się z nią wodą tuż przed tym jak mi odjeżdża, hehe, taka ze mnie altruistka). Ze dwa razy nie daję już podjechać podjazdów i muszę podprowadzić rower.
fot. http://
Pozostałych dwóch zawodniczek z kategorii w ogóle chyba nie widzę ani razu od momentu startu, muszą jechać sporo wolniej.
Tuż przed metą trzeciego okrążenia mija mnie chyba kończąca wyścig pierwsza zawodniczka open (dubel, znaczy się). Widząc przy trasie szefa WKK, Błażeja, pytam go z nadzieją w głosie, czy mogę już nie jechać czwartego okrążenia i z dużą ulgą przyjmuję, że owszem, nie muszę ;)
fot. Adam Starzyński
Na mecie bardzo długo wiszę na kierownicy i zastanawiam się, czy zwymiotuję ze zmęczenia, czy może jednak mi przejdzie ;) Łapie mnie straszny kaszel, mam odczucie jakby płuca mi miały wypaść, zresztą w ogóle jechałam z niedoleczonym przeziębieniem i mam nadzieję, że nie wyjdzie z tego jakieś gorsze choróbsko.
Bardzo długo nie ma wyników, ale przynajmniej dowiaduję się, że trzy Marty dojechały do mety a Nikola chyba nie więc podzielimy się podium ;) Dekoracja dopiero na koniec wszystkich wyścigów, jestem druga (hura, nie ostatnia!) ;)
fot. Krzysiek
MTB Cross Maraton Chęciny
Niedziela, 4 października 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 46.02 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:32 | km/h: | 13.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś ostatni wyścig z cyklu w tym sezonie. Organizatorzy zamówili nam na dziś wspaniałą pogodę. Po ostatnich kilku zimnych i niesympatycznych dniach, dziś ciepełko i lampa jak na Teneryfie.
Z parkingu widać zamek królewski. Jeszcze wisi w powietrzu poranny chłodek ale robi się coraz cieplej.
Humor mi dopisuje. Dziś nie muszę się tak naprawdę ścigać, spinać i stresować. Mogę jechać zupełnie na luzie bo 1 miejsce w generalce mam już w kieszeni. W zasadzie mogłabym przyjechać tylko na dekorację generalki ale byłoby to nie w moim stylu ;) Zresztą po ostatnich dwóch wyścigach z cyklu PB, które odpuściłam sobie, mam ochotę sobie porządnie pojeździć terenowo.
Kręcę się po miasteczku startowym, witam się z Krzychem, który jako jedyny z Cyklona dziś stawił się na miejscu, z głupia frant gapię się na listę sektorową (tzn. listę osób, którym przysługuje wejście do części sektora startowego bliższej linii startu) .
...
Że co?
...
Ze zdumieniem stwierdzam, że jestem na tej liście.
Naprawdę, jestem totalnie zaskoczona bo nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby w ogóle się szukać na tej liście. Dziś naprawdę gapiłam się na nią tylko z nudów.
Tak czy siak nie wciskam się do przodu bo nie lubię jak mnie ludzie wyprzedzają, wolę wyprzedzać ;) Niemniej jednak ten fakt mile łechcze moje EGO. Ciekawa jestem, od której edycji powinnam była szukać się na tej liście ;)
Strasznie mi się chce pić, jakoś dziś zapomniałam swojej wielkiej butli z wodą więc próbuję napełnić sobie butelkę po Powerze pod kranem. Niestety, za wysoka jest. Gdy odkręcam kran techniczny w damskiej łazience, woda z niego poza laniem się do butelki leje się też bokami na podłogę, muszę to posprzątać. Poza tym odwiedzam łazienkę przed startem tyle razy, że zaczynam się zastanawiać czy nie będę miała kłopotów podczas maratonu.
Ustawiamy się z Krzychem na starcie i przez chwilę jedziemy razem. Potem gdzieś tracę Krzycha z oczu ale nawet nie wiem, czy mnie wyprzedził czy ja jego.
Trasa dość szybko wpada na szutrówkę i od razu zaczyna piąć się do góry. Pierwszy podjazd to prawie 2,5 kilometra. Niezbyt stromy ale selekcja następuje dość szybko. Na trasie od razu robi się puściej i można jechać własnym tempem. Kolejny podjazd, już w lesie, daje się poczuć w nogach i w płucach. Nie jest szczególnie długi ale za to dość stromy, tętno zbliża się do niebezpiecznych rewirów o nazwie "szybkie odcięcie". Na razie jednak jedzie mi się całkiem fajnie, zwłaszcza że za chwilę można odpocząć na dość długim zjeździe. Trzeci podjazd na przestrzeni około 11 kilometrów staje się moim gwoździem do trumny. Nie dość, że długi to jeszcze stromy. Dopinguje mnie tu Darek z CrazyRacing Team chociaż to, że to był właśnie on, uświadamiam sobie dopiero kilka kilometrów później. Chyba nie udaje mi się całego podjazdu wjechać, gdy nastromienie zwiększa się, muszę podprowadzić rower.
Podjazd pod Belnię (fot. Szymon Lisowski)
Od tego momentu trasa to jeden wielki interwał. Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd. Przy czym mówiąc "wielki" interwał mam na myśli to, że interwały (podjazdy) są dość długie, tak gdzieś około kilometrowe ;) mniej więcej tyle samo mają odpoczynki (zjazdy) ale jak wiadomo, podjazd jedzie się długo a zjeżdża się krótko. Nie ma kiedy odpocząć, tym bardziej, że na zjazdach też nie ma lekko. Jedzie mi się już o wiele gorzej ale ponieważ dziś już nie walczę o punkty to postanawiam się wyluzować i jechać tak, żeby mi było przyjemnie.
Podjazd pod Belnię (fot. Szymon Lisowski)
Trasa jest wyjątkowo trudna technicznie i wymagająca. Po Łącznej uważałam, że Łączna była najtrudniejszym maratonem w cyklu w tym roku jednak dziś zmieniam zdanie. Zdecydowanie Chęciny wygrywają w przedbiegach. Kamienie, korzenie, trudne zjazdy, trudne i ciężkie podjazdy. Ze trzy razy muszę podprowadzić rower pod górę, ze dwa razy sprowadzić bo zjazd jest zbyt stromy. Tyle prowadzenia roweru na trasie chyba ostatnio zaliczyłam w zeszłym roku!
Punkt kontrolny przy Belni (fot. Mirka Maziejuk)
Na trasie jest wiele wspaniałych fragmentów, których na pewno długo nie zapomnę:
- niemalże pumptrackowe single, gdzie przy odpowiednich umiejętnościach można jechać tylko pompując rowerem; oczywiście mnie się to nie udaje bo mimo treningów na pumptracku nie mam dobrego wyczucia momentu, w którym ten rower trzeba docisnąć lub puścić; momentami, przy dobrej prędkości człowiek ma aż ochotę tam sobie hycnąć w górę na hopce;
- arcystromy, choć może nie jakiś strasznie trudny technicznie, zjazd do wąwozu; nastromienie powoduje, że nie zjeżdżam go ale obiecuję sobie, że postaram się w przyszłym roku ;)
- stromy i trudny zjazd przy jaskini Piekło; tutaj również nie odważam się zjechać rowerem (podobnie jak w zeszłym roku w Nowinach), za to prawie zjeżdżam na tyłku z powodu luźnej gleby; w jednym miejscu podczas schodzenia rower zaczepia mi się siodłem o szelkę od plecaka - na stromym zboczu nie mam jak się uwolnić i przez chwilę się z tym szarpię, jednocześnie zjeżdżając na butach, błagając w myślach "odczep się, odczep się..."; w końcu się odczepia ;)
Studium zjazdu na butach przy Piekle (fot. Szymon Lisowski)
- fantastyczny widokowo zjazd pod koniec trasy, gdzie w całej okazałości można zobaczyć chęciński zamek
- ścieżka na skalnej półce w starym wyrobisku, gdzie po prawej stronie jest stroma pionowa ściana w górę a po lewej - stroma pionowa ściana w dół; w dole widać ciekawy architektonicznie budynek Centrum Edukacji Geologicznej; półka jest bardzo szeroka więc jadę bez obawy, ale miejscówka robi wrażenie.
Trasa jest wprost pyszna i aż do ostatnich metrów trzyma w napięciu i dostarcza wspaniałej zabawy. Ostatni podjazd kończy się dopiero kilometr przed metą a pełna zakrętów końcówka po asfalcie i kostce też daje mnóstwo frajdy.
fot. Szymon Lisowski
fot. Łukasz Maziejuk
Wpadam na metę po około 3,5 godzinach. To dużo. Mam świadomość, że wynik nie jest porażający ale nie przejmuję się, humor mam świetny. Zresztą okazuje się, że nie jest najgorzej, bo kończę jako 5 w kategorii [edit: okazało się później, że moje miejsce było jednocześnie ostatnim...].
fot. Łukasz Maziejuk
W miasteczku spotykam Darka i Asię z CrazyRacing Team. Ogarniamy się nieco z pyłu, przebieramy, jemy, pijemy kawę i czekamy na dekorację etapu a potem na dekorację generalki. Asia też wygrała w swojej kategorii. Dekoracja jest na tyle późno, że postanawiamy nie czekać na tombolę i zmywamy się. I tak z powodu korków na trasie jestem w domu dopiero około 22giej.
Z parkingu widać zamek królewski. Jeszcze wisi w powietrzu poranny chłodek ale robi się coraz cieplej.
Humor mi dopisuje. Dziś nie muszę się tak naprawdę ścigać, spinać i stresować. Mogę jechać zupełnie na luzie bo 1 miejsce w generalce mam już w kieszeni. W zasadzie mogłabym przyjechać tylko na dekorację generalki ale byłoby to nie w moim stylu ;) Zresztą po ostatnich dwóch wyścigach z cyklu PB, które odpuściłam sobie, mam ochotę sobie porządnie pojeździć terenowo.
Kręcę się po miasteczku startowym, witam się z Krzychem, który jako jedyny z Cyklona dziś stawił się na miejscu, z głupia frant gapię się na listę sektorową (tzn. listę osób, którym przysługuje wejście do części sektora startowego bliższej linii startu) .
...
Że co?
...
Ze zdumieniem stwierdzam, że jestem na tej liście.
Naprawdę, jestem totalnie zaskoczona bo nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby w ogóle się szukać na tej liście. Dziś naprawdę gapiłam się na nią tylko z nudów.
Tak czy siak nie wciskam się do przodu bo nie lubię jak mnie ludzie wyprzedzają, wolę wyprzedzać ;) Niemniej jednak ten fakt mile łechcze moje EGO. Ciekawa jestem, od której edycji powinnam była szukać się na tej liście ;)
Strasznie mi się chce pić, jakoś dziś zapomniałam swojej wielkiej butli z wodą więc próbuję napełnić sobie butelkę po Powerze pod kranem. Niestety, za wysoka jest. Gdy odkręcam kran techniczny w damskiej łazience, woda z niego poza laniem się do butelki leje się też bokami na podłogę, muszę to posprzątać. Poza tym odwiedzam łazienkę przed startem tyle razy, że zaczynam się zastanawiać czy nie będę miała kłopotów podczas maratonu.
Ustawiamy się z Krzychem na starcie i przez chwilę jedziemy razem. Potem gdzieś tracę Krzycha z oczu ale nawet nie wiem, czy mnie wyprzedził czy ja jego.
Trasa dość szybko wpada na szutrówkę i od razu zaczyna piąć się do góry. Pierwszy podjazd to prawie 2,5 kilometra. Niezbyt stromy ale selekcja następuje dość szybko. Na trasie od razu robi się puściej i można jechać własnym tempem. Kolejny podjazd, już w lesie, daje się poczuć w nogach i w płucach. Nie jest szczególnie długi ale za to dość stromy, tętno zbliża się do niebezpiecznych rewirów o nazwie "szybkie odcięcie". Na razie jednak jedzie mi się całkiem fajnie, zwłaszcza że za chwilę można odpocząć na dość długim zjeździe. Trzeci podjazd na przestrzeni około 11 kilometrów staje się moim gwoździem do trumny. Nie dość, że długi to jeszcze stromy. Dopinguje mnie tu Darek z CrazyRacing Team chociaż to, że to był właśnie on, uświadamiam sobie dopiero kilka kilometrów później. Chyba nie udaje mi się całego podjazdu wjechać, gdy nastromienie zwiększa się, muszę podprowadzić rower.
Podjazd pod Belnię (fot. Szymon Lisowski)
Od tego momentu trasa to jeden wielki interwał. Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd. Przy czym mówiąc "wielki" interwał mam na myśli to, że interwały (podjazdy) są dość długie, tak gdzieś około kilometrowe ;) mniej więcej tyle samo mają odpoczynki (zjazdy) ale jak wiadomo, podjazd jedzie się długo a zjeżdża się krótko. Nie ma kiedy odpocząć, tym bardziej, że na zjazdach też nie ma lekko. Jedzie mi się już o wiele gorzej ale ponieważ dziś już nie walczę o punkty to postanawiam się wyluzować i jechać tak, żeby mi było przyjemnie.
Podjazd pod Belnię (fot. Szymon Lisowski)
Trasa jest wyjątkowo trudna technicznie i wymagająca. Po Łącznej uważałam, że Łączna była najtrudniejszym maratonem w cyklu w tym roku jednak dziś zmieniam zdanie. Zdecydowanie Chęciny wygrywają w przedbiegach. Kamienie, korzenie, trudne zjazdy, trudne i ciężkie podjazdy. Ze trzy razy muszę podprowadzić rower pod górę, ze dwa razy sprowadzić bo zjazd jest zbyt stromy. Tyle prowadzenia roweru na trasie chyba ostatnio zaliczyłam w zeszłym roku!
Punkt kontrolny przy Belni (fot. Mirka Maziejuk)
Na trasie jest wiele wspaniałych fragmentów, których na pewno długo nie zapomnę:
- niemalże pumptrackowe single, gdzie przy odpowiednich umiejętnościach można jechać tylko pompując rowerem; oczywiście mnie się to nie udaje bo mimo treningów na pumptracku nie mam dobrego wyczucia momentu, w którym ten rower trzeba docisnąć lub puścić; momentami, przy dobrej prędkości człowiek ma aż ochotę tam sobie hycnąć w górę na hopce;
- arcystromy, choć może nie jakiś strasznie trudny technicznie, zjazd do wąwozu; nastromienie powoduje, że nie zjeżdżam go ale obiecuję sobie, że postaram się w przyszłym roku ;)
- stromy i trudny zjazd przy jaskini Piekło; tutaj również nie odważam się zjechać rowerem (podobnie jak w zeszłym roku w Nowinach), za to prawie zjeżdżam na tyłku z powodu luźnej gleby; w jednym miejscu podczas schodzenia rower zaczepia mi się siodłem o szelkę od plecaka - na stromym zboczu nie mam jak się uwolnić i przez chwilę się z tym szarpię, jednocześnie zjeżdżając na butach, błagając w myślach "odczep się, odczep się..."; w końcu się odczepia ;)
Studium zjazdu na butach przy Piekle (fot. Szymon Lisowski)
- fantastyczny widokowo zjazd pod koniec trasy, gdzie w całej okazałości można zobaczyć chęciński zamek
- ścieżka na skalnej półce w starym wyrobisku, gdzie po prawej stronie jest stroma pionowa ściana w górę a po lewej - stroma pionowa ściana w dół; w dole widać ciekawy architektonicznie budynek Centrum Edukacji Geologicznej; półka jest bardzo szeroka więc jadę bez obawy, ale miejscówka robi wrażenie.
Trasa jest wprost pyszna i aż do ostatnich metrów trzyma w napięciu i dostarcza wspaniałej zabawy. Ostatni podjazd kończy się dopiero kilometr przed metą a pełna zakrętów końcówka po asfalcie i kostce też daje mnóstwo frajdy.
fot. Szymon Lisowski
fot. Łukasz Maziejuk
Wpadam na metę po około 3,5 godzinach. To dużo. Mam świadomość, że wynik nie jest porażający ale nie przejmuję się, humor mam świetny. Zresztą okazuje się, że nie jest najgorzej, bo kończę jako 5 w kategorii [edit: okazało się później, że moje miejsce było jednocześnie ostatnim...].
fot. Łukasz Maziejuk
W miasteczku spotykam Darka i Asię z CrazyRacing Team. Ogarniamy się nieco z pyłu, przebieramy, jemy, pijemy kawę i czekamy na dekorację etapu a potem na dekorację generalki. Asia też wygrała w swojej kategorii. Dekoracja jest na tyle późno, że postanawiamy nie czekać na tombolę i zmywamy się. I tak z powodu korków na trasie jestem w domu dopiero około 22giej.
Rowerem na Śnieżkę - zimno,mokro i do domu daleko ;)
Niedziela, 6 września 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 13.53 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:35 | km/h: | 8.55 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam, podobnie jak w zeszłym roku, wjazd na Śnieżkę wykorzystać jako pretekst do spędzenia tygodnia urlopu w Karpaczu. Z Mężem, bez Zająca. Mąż jednak zdezerterował a więc pojechałam do Karpacza sama, na 3 dni. Nocleg w znanym już sobie miejscu, w dolnej części Karpacza.
Prognozy zapowiadały w niedzielę załamanie pogody. Zimno (max 15 stopni w Karpaczu, około 0 na Śnieżce), silny wiatr i deszcz w Karpaczu a śnieg na górze. Wierzyć mi się nie chciało, gdy dotarłam na miejsce w sobotę po południu, że faktycznie tak będzie.
Około 18 stopni i lampa, że aż miło. Nie czekając aż się ściemni, pojechałam rozkręcić nogę przed jutrem. Oczywiście z założeń treningu nic nie wyszło bo tu się nie da jeździć w niskiej strefie tętna. Jest tylko albo w górę albo w dół. Więc żeby nie zarżnąć się przed jutrem trochę skróciłam trening ale zaliczyłam Orlinek i zjazd stokiem spod wyciągu na Kopę.
W niedzielę budzę się wcześnie. Chyba z nerwów. Denerwuję się tym wyścigiem już od kilku dni, co w tej chwili jest u mnie nietypowym zjawiskiem bo od dawna nie denerwowałam się tak przed startem. Być może ogromne pragnienie poprawienia zeszłorocznego wyniku a być może obawa o warunki pogodowe. Skoro wstałam to postanawiam udać się na piechotę do biura zawodów. Mam niedaleko a to pozwoli się przekonać jaka obecnie jest aura.
Jest zimno. 5-7 stopni, buro i ponuro. Momentami wychodzi słońce ale zaraz się chowa. Od czasu do czasu spada kilka kropel deszczu.
Odbieram pakiet startowy, podpytuję o pogodę. Panowie wydający papierki z oświadczeniem twierdzą, że chmura idzie do góry i będzie dobrze. Jakoś nie jestem przekonana. Wracam do chaty i kilka razy przepakowuję swój zestaw ciuchów do ubrania na górze. Kilka razy też zmieniam plan na ubranie się na wyścig. Kompletnie nie mam pomysłu. W końcu decyduję się na krótkie ciuchy z potówką pod spodem a do nich rękawki i nogawki oraz buffa zasłaniającego uszy i szyję a także jesienne rękawiczki. Do plecaczka wrzucam bluzę, wiatrówkę, dodatkowe spodenki i ocieplacze na buty i letnie długie rękawiczki (pierwotny plan zakładał, że w nich pojadę a jesienne wrzucę do plecaka; nie mam innego zestawu więc wrzucam te letnie bo dochodzę do wniosku, że mogą się przydać). Jeszcze coś wyciągam z plecaka i wkładam, robi się bałagan. W ferworze pakowania i stresie nie zwracam uwagi, że dodatkowe spodenki zostały na łóżku.
Jadę do biura zawodów, skąd ma nastąpić start honorowy. Przyczepiam numery startowe - jeden na kierownicy, drugi na sztycy i zdaję ubrania do wwiezienia na górę. Nie ma nikogo znajomego. Chyba gdzieś jest Grzegorz, z którym znamy się z Fejsbuka ale ponieważ nie znam go osobiście to nie umiem go wypatrzyć. Próbuję nawiązać rozmowę z kimś ale mam wrażenie, że zawodnicy niezbyt rozmowni. Tylko jeden gość jest przychylnie nastawiony więc gawędzimy sobie o pogodzie, o rowerach i o... nartach ;) Od słowa do słowa okazuje się, że ten gość to prezydent Poznania i już nie wiem, czy kontynuować zwracanie się do niego per "Ty" czy przejść na "Panie Prezydencie".
Jest zimno. Dopóki stałam pod dachem i zasłonięta filarem budynku, było OK ale teraz, gdy stoję już w grupie przed startem to nie dość, że owiewa mnie zimny wiatr to przekonuję się, że już pada. I to pada coraz mocniej.
Start honorowy spod hotelu Relaks to króciutki przejazd pod Bachusa. Życzymy sobie z Panem Prezydentem powodzenia i gubimy się z oczu. Pod Bachusem znowu trochę stania, naprawdę zaczyna mi być już zimno ale wiem, że zaraz się rozgrzeję bo czeka mnie w zasadzie tylko podjazd.
Wreszcie można jechać. Start ostry w moim przypadku nie różni się bardzo od zeszłorocznego startu honorowego z tego miejsca. Po prostu jadę swoim tempem. Na początku nie mogę się rozgrzać, tętno nie chce wskoczyć na właściwe rejestry, ale po kilkunastu minutach robi mi się ciepło. Nawet zaczynam żałować, że mam założonego na uszy i brodę buffa. Nie zdejmuję go jednak bo wiem, że gdy zrobi się zimniej to nie będę mogła go założyć nie zatrzymując się. A zatrzymanie się na tej trasie skutkuje trudnością z ruszeniem ;)
O ile w zeszłym roku na asfaltowym odcinku miałam wrażenie, że wszyscy mnie przeganiają, to w tym roku jadę stale w pewnej grupie, co chyba jest dobrą oznaką. Pierwszy trudny odcinek to fragment od zjechania z asfaltu do Świątyni Wang i trochę powyżej. Nachylenie tutaj jest znaczne i już sporo osób schodzi z rowerów, ja jednak jadę, na młynku co prawda, ale bez większych kłopotów. Tętno już wskoczyło gdzie trzeba i trzymam je w ryzach. Do Wang docieram w bardzo dobrym czasie, po około 25 minutach. Jest to więcej niż 1/3 dystansu. Oczywiście dalej będzie trudniej ale ten czas daje mi szanse na dojechanie w około 1,5h na szczyt. W zeszłym roku co prawda ten punkt osiągnęłam wcześniej ale też dojazdówka po asfalcie była nieco krótsza.
Dopóki trasa biegnie pomiędzy drzewami, jest OK. Odczucie temperatury w miarę komfortowe, buff zawinięty dookoła uszu już nie przeszkadza tylko przyjemnie osłania od podmuchów. Deszcz leje cały czas i to coraz mocniej, ale tutaj nie jest to tak mocno odczuwalne.
Wszystkie fot. z trasy w tym wpisie - Rowerem na Śnieżkę. Na żadnym mnie nie ma ale postanowiłam wrzucić kilka zdjęć, na których niewiele widać, dla zobrazowania ogromu kataklizmu ;)
Nieciekawie zaczyna się robić gdy trasa wychodzi na odsłonięty teren. Deszcz leje prawie poziomo, podmuchy wiatru są tak silne, że trzeba mocno oporować rowerem, żeby nie dać się zwiać na skraj kamienistej drogi, co zresztą nie zawsze się udaje. Wielu zawodników jedzie tropem węża, równie wielu prowadzi rowery. Jest strasznie zimno a przy przemoczonych ciuchach odczucie jest naprawdę niefajne.
Przy Akademickiej Strzesze wieje tak mocno, że czuję jak odmarza mi prawa połowa twarzy. Gile w nosie zamarzają. Tak już zostaje aż do szczytu, mimo zmian kierunku jazdy. Po prostu nie ma kiedy odmarznąć. Ręce są tak zgrabiałe, że nie daje się zmieniać biegów ale też nie ma wielkiej potrzeby bo tutaj to już się nie da inaczej niż na młynku. Ja też zaliczam czasem pobocze w wyniku podmuchów wiatru ale udaje mi się cały czas jechać.
Mięśnie nie nadążają z rozgrzewaniem się i coraz trudniej się pedałuje. Ramiona ledwo radzą sobie z kierownicą. Warunki są mega hardkorowe, jeszcze w dodatku zaczyna padać śnieg z deszczem a potem śnieg. W życiu nie jechałam w czymś takim! Wiatr jest tak silny, że na nielicznych odcinkach w dół trzeba pedałować, żeby się nie zatrzymać i jedzie się ze 20 km/h, nie szybciej. Na szczęście na zjeździe do Domu Śląskiego kierunek wiatru tak nie przeszkadza, można tutaj się sporo rozpędzić. Turystów jest niewielu więc też nie trzeba pilnować hebli. A... heble, zapomniałabym o heblach, tuż przed startem okazało się, że nie mam tylnego hamulca więc jadę trochę jak na śmierć ;) ale nie hamuję tutaj, próbuję odzyskać minuty stracone na poprzednich odcinkach.
Na licznik spoglądam tylko w pierwszej części trasy, potem przestaję. Po pierwsze, licznik jest cały zapadany i trzeba go przecierać, żeby coś zobaczyć, a na to nie ma czasu bo trzeba trzymać kierownicę, żeby nie zwiało z trasy. Po drugie, zapadane mam również całe okulary i przecieranie ich już niewiele daje bo są też zaparowane wewnątrz i tylko czasem odparowują. Są momenty, kiedy jadę kompletnie na ślepo ale nie chcę ich zdjąć bo to niewiele pomoże - w tych warunkach całe oczy będą załzawione i też nic nie będzie widać. To już wolę w okularach.
Za Domem Śląskim jest ostatni, najtrudniejszy chyba odcinek. Zbocze bardzo wystawione na wiatr, napier... śniegiem, wąsko a w dodatku z naprzeciwka zjeżdżają zawodnicy, którzy już zdobyli szczyt. Walczę z wiatrem i sama ze sobą, żeby nie zejść z roweru. Przegrywam tę walkę na ostatnich metrach, przed ostatnim zakrętem - gdy podmuch wiatru dosłownie zwiewa mnie z roweru. Wiatr przy tak powolnym tempie zatrzymuje mnie w miejscu. Nie zdążam się wypiąć i walę się na bok. Gdy wstaję, przekonuję się, że kamienie na drodze są chyba oblodzone. Jest tu stromo więc nie próbuję wsiadać już na rower tylko mozolnie wpycham go pod ostatnią prostą. Nogi ślizgają się, bloki od butów nie ułatwiają sytuacji. Tuż za mną jeden z zawodników powtarza mój manewr, tj. zwala się z roweru w dokładnie taki sam sposób jak ja to zrobiłam.
Wreszcie meta. Tutaj człowiek z obsługi wyścigu odpina mi tylny numer z czipem i każe zawracać od razu do Domu Śląskiego. Nie ma "fety" na szczycie, jak w zeszłym roku. Zresztą, kto by fetował w takich warunkach ;)
Nie bardzo zwracam uwagę na czas na liczniku, chyba poniżej 1:40 ale nie jestem pewna.
Kawałeczek ześlizguję się na butach skrajem drogi ale potem dochodzę do wniosku, że koła mają jednak lepszą przyczepność. Wsiadam i zjeżdżam do Domu Śląskiego rowerem, odmrażając sobie chyba twarz już do końca. Staram się zjeżdżać szybko, żeby jak najszybciej schować się do schroniska ale muszę uważać bo zawodnicy wciąż jeszcze wjeżdżają z jednej strony trasy a z mojej strony sporo osób prowadzi rowery.
Gdy dojeżdżam do Domu Śląskiego, ledwo schodzę z roweru - jestem tak zesztywniała. Zejście po malutkiej skarpie z drogi na bok jest trudne w takim stanie. Wreszcie, zostawiam rower pod schroniskiem i wchodzę do środka.
W środku tłum. Jedni się przebierają, inni jedzą ciasto i piją herbatę. Odbieram swój worek z rzeczami, choć ledwo udaje mi się podać swój numer - wargi mam zamarznięte tak, że ledwo jestem w stanie coś wyartykułować. Jak po znieczuleniu u dentysty.
Wchodzę z rzeczami głębiej i trzęsąc się, próbuję się "doubierać". Z góry pozbywam się tylko przemoczonej wierzchniej koszulki, potówkę zostawiam i zakładam na wierzch bluzę z windstopperem i wiatrówkę. O zgrozo, zauważam brak spodenek. Szukam ich nieco panicznie ale im bardziej ich szukam tych bardziej ich nie ma. No cóż, tyłek zatem mi zmarznie na zjeździe jeszcze bardziej. Zakładam jeszcze ocieplacze na buty i zmieniam rękawiczki na letnie. Te jesienne są całkowicie przemoczone i chyba nie ma sensu ich ponownie zakładać. Wypijam ciepłą herbatę, ktoś częstuje mnie czekoladą. Widzę zawodnika, któremu ręce z zimna tak się trzęsą, że nie jest w stanie się napić herbaty.
Sprawdzam na telefonie, która godzina - tj. ile zostało do zjazdu na dół. Przy okazji odbieram smsa z wynikiem. 1:35:46, 3 w kategorii. To poprawia mi trochę humor. Miałam co prawda nadzieję, że uda mi się w 1,5h ale w tych warunkach to i tak dobrze, że pobiłam zeszłoroczny czas. W dodatku na ciut dłuższej trasie.
Tymczasem idzie wieść przez zgromadzony tłum, że pierwsza grupa już zjeżdża do Karpacza. Ponieważ nie sądzę, aby od pobytu tutaj zrobiło mi się cieplej, zbieram się szybko i gonię tę grupę. Gdy wychodzę ze schroniska natychmiast robi mi się przenikliwie zimno. Na szczęście rozgrzewam się szybko bo z Domu Śląskiego najpierw trzeba kawałek wjechać pod górę, żeby potem zjechać.
Tym razem śnieg zamienia się w grad. Na podjeździe tak to nie przeszkadza ale w dalszej części jest chyba jeszcze bardziej hardkorowo niż wcześniej. Na zjeździe nie bardzo są okazje, żeby się rozgrzać. Zjeżdżam dość szybko, aby jak najszybciej znaleźć się na dole, pamiętając jednak o niedziałąjącym hamulcu. Mimo tego, że im niżej tym cieplej, jest mi tak zimno, że aż mi lata szczęka na wszystkie strony. Nie jestem w stanie zdrętwiałymi palcami zmieniać biegów. Najgorzej jest w samym Karpaczu, gdzie zjeżdżam naprawdę szybko. Mogłabym odbić gdzieś i skręcić do domu ale nie chcę ryzykować dyskwalifikacji, dlatego zjeżdżam ze wszystkimi do bazy. Tutaj dowiaduję się, że do dekoracji jeszcze godzina więc wracam do domu. Ciepły prysznic i szybkie ubranie się w ciepłe ciuchy pozwalają trochę odżyć. Wracam rowerem już spokojnie do bazy, wciągam przepyszny posiłek regeneracyjny (naprawdę, takiego dobrego to nie było na żadnych zawodach!), odbieram "medal" za udział - który jest kawałkiem granitu z pamiątkową tabliczką. Dobrze, że nie dawali tego na górze ;)
Czekając na dekorację rozmawiam z jedną dziewczyną - jechała prawie 2,5h! I w dodatku nie dojechała na szczyt bo organizatorzy zdecydowali się zamknąć ten odcinek w pewnym momencie. Szacun, naprawdę, ja ledwo zdzierżyłam te 1,5h...
Dekoracja jest w warunkach nieco polowych, bo z powodu pogody przeniesiono ją do wnętrza hotelu. Jest ciasno i stolik z nagrodami ustawiono w ciasnym ciemnym kącie, pod filarem. Czekam, czekam i nagle - zaskoczenie, jestem druga!
Po dekoracji podpytuję, czy to nie pomyłka - bo w sms było, że 3cia. Nie, po prostu jedna zawodniczka została zdyskwalifikowana za nieregulaminowy zjazd ze Śnieżki.
I wiecie co, jestem dziś naprawdę przeszczęśliwa. Ten wyścig to był punkt kulminacyjny sezonu, celem było pobicie zeszłorocznego czasu i to się udało. Udało się wskoczyć na podium. Było ciężko, było hardkorowo, ale było warto. :)
Prognozy zapowiadały w niedzielę załamanie pogody. Zimno (max 15 stopni w Karpaczu, około 0 na Śnieżce), silny wiatr i deszcz w Karpaczu a śnieg na górze. Wierzyć mi się nie chciało, gdy dotarłam na miejsce w sobotę po południu, że faktycznie tak będzie.
Około 18 stopni i lampa, że aż miło. Nie czekając aż się ściemni, pojechałam rozkręcić nogę przed jutrem. Oczywiście z założeń treningu nic nie wyszło bo tu się nie da jeździć w niskiej strefie tętna. Jest tylko albo w górę albo w dół. Więc żeby nie zarżnąć się przed jutrem trochę skróciłam trening ale zaliczyłam Orlinek i zjazd stokiem spod wyciągu na Kopę.
W niedzielę budzę się wcześnie. Chyba z nerwów. Denerwuję się tym wyścigiem już od kilku dni, co w tej chwili jest u mnie nietypowym zjawiskiem bo od dawna nie denerwowałam się tak przed startem. Być może ogromne pragnienie poprawienia zeszłorocznego wyniku a być może obawa o warunki pogodowe. Skoro wstałam to postanawiam udać się na piechotę do biura zawodów. Mam niedaleko a to pozwoli się przekonać jaka obecnie jest aura.
Jest zimno. 5-7 stopni, buro i ponuro. Momentami wychodzi słońce ale zaraz się chowa. Od czasu do czasu spada kilka kropel deszczu.
Odbieram pakiet startowy, podpytuję o pogodę. Panowie wydający papierki z oświadczeniem twierdzą, że chmura idzie do góry i będzie dobrze. Jakoś nie jestem przekonana. Wracam do chaty i kilka razy przepakowuję swój zestaw ciuchów do ubrania na górze. Kilka razy też zmieniam plan na ubranie się na wyścig. Kompletnie nie mam pomysłu. W końcu decyduję się na krótkie ciuchy z potówką pod spodem a do nich rękawki i nogawki oraz buffa zasłaniającego uszy i szyję a także jesienne rękawiczki. Do plecaczka wrzucam bluzę, wiatrówkę, dodatkowe spodenki i ocieplacze na buty i letnie długie rękawiczki (pierwotny plan zakładał, że w nich pojadę a jesienne wrzucę do plecaka; nie mam innego zestawu więc wrzucam te letnie bo dochodzę do wniosku, że mogą się przydać). Jeszcze coś wyciągam z plecaka i wkładam, robi się bałagan. W ferworze pakowania i stresie nie zwracam uwagi, że dodatkowe spodenki zostały na łóżku.
Jadę do biura zawodów, skąd ma nastąpić start honorowy. Przyczepiam numery startowe - jeden na kierownicy, drugi na sztycy i zdaję ubrania do wwiezienia na górę. Nie ma nikogo znajomego. Chyba gdzieś jest Grzegorz, z którym znamy się z Fejsbuka ale ponieważ nie znam go osobiście to nie umiem go wypatrzyć. Próbuję nawiązać rozmowę z kimś ale mam wrażenie, że zawodnicy niezbyt rozmowni. Tylko jeden gość jest przychylnie nastawiony więc gawędzimy sobie o pogodzie, o rowerach i o... nartach ;) Od słowa do słowa okazuje się, że ten gość to prezydent Poznania i już nie wiem, czy kontynuować zwracanie się do niego per "Ty" czy przejść na "Panie Prezydencie".
Jest zimno. Dopóki stałam pod dachem i zasłonięta filarem budynku, było OK ale teraz, gdy stoję już w grupie przed startem to nie dość, że owiewa mnie zimny wiatr to przekonuję się, że już pada. I to pada coraz mocniej.
Start honorowy spod hotelu Relaks to króciutki przejazd pod Bachusa. Życzymy sobie z Panem Prezydentem powodzenia i gubimy się z oczu. Pod Bachusem znowu trochę stania, naprawdę zaczyna mi być już zimno ale wiem, że zaraz się rozgrzeję bo czeka mnie w zasadzie tylko podjazd.
Wreszcie można jechać. Start ostry w moim przypadku nie różni się bardzo od zeszłorocznego startu honorowego z tego miejsca. Po prostu jadę swoim tempem. Na początku nie mogę się rozgrzać, tętno nie chce wskoczyć na właściwe rejestry, ale po kilkunastu minutach robi mi się ciepło. Nawet zaczynam żałować, że mam założonego na uszy i brodę buffa. Nie zdejmuję go jednak bo wiem, że gdy zrobi się zimniej to nie będę mogła go założyć nie zatrzymując się. A zatrzymanie się na tej trasie skutkuje trudnością z ruszeniem ;)
O ile w zeszłym roku na asfaltowym odcinku miałam wrażenie, że wszyscy mnie przeganiają, to w tym roku jadę stale w pewnej grupie, co chyba jest dobrą oznaką. Pierwszy trudny odcinek to fragment od zjechania z asfaltu do Świątyni Wang i trochę powyżej. Nachylenie tutaj jest znaczne i już sporo osób schodzi z rowerów, ja jednak jadę, na młynku co prawda, ale bez większych kłopotów. Tętno już wskoczyło gdzie trzeba i trzymam je w ryzach. Do Wang docieram w bardzo dobrym czasie, po około 25 minutach. Jest to więcej niż 1/3 dystansu. Oczywiście dalej będzie trudniej ale ten czas daje mi szanse na dojechanie w około 1,5h na szczyt. W zeszłym roku co prawda ten punkt osiągnęłam wcześniej ale też dojazdówka po asfalcie była nieco krótsza.
Dopóki trasa biegnie pomiędzy drzewami, jest OK. Odczucie temperatury w miarę komfortowe, buff zawinięty dookoła uszu już nie przeszkadza tylko przyjemnie osłania od podmuchów. Deszcz leje cały czas i to coraz mocniej, ale tutaj nie jest to tak mocno odczuwalne.
Wszystkie fot. z trasy w tym wpisie - Rowerem na Śnieżkę. Na żadnym mnie nie ma ale postanowiłam wrzucić kilka zdjęć, na których niewiele widać, dla zobrazowania ogromu kataklizmu ;)
Nieciekawie zaczyna się robić gdy trasa wychodzi na odsłonięty teren. Deszcz leje prawie poziomo, podmuchy wiatru są tak silne, że trzeba mocno oporować rowerem, żeby nie dać się zwiać na skraj kamienistej drogi, co zresztą nie zawsze się udaje. Wielu zawodników jedzie tropem węża, równie wielu prowadzi rowery. Jest strasznie zimno a przy przemoczonych ciuchach odczucie jest naprawdę niefajne.
Przy Akademickiej Strzesze wieje tak mocno, że czuję jak odmarza mi prawa połowa twarzy. Gile w nosie zamarzają. Tak już zostaje aż do szczytu, mimo zmian kierunku jazdy. Po prostu nie ma kiedy odmarznąć. Ręce są tak zgrabiałe, że nie daje się zmieniać biegów ale też nie ma wielkiej potrzeby bo tutaj to już się nie da inaczej niż na młynku. Ja też zaliczam czasem pobocze w wyniku podmuchów wiatru ale udaje mi się cały czas jechać.
Mięśnie nie nadążają z rozgrzewaniem się i coraz trudniej się pedałuje. Ramiona ledwo radzą sobie z kierownicą. Warunki są mega hardkorowe, jeszcze w dodatku zaczyna padać śnieg z deszczem a potem śnieg. W życiu nie jechałam w czymś takim! Wiatr jest tak silny, że na nielicznych odcinkach w dół trzeba pedałować, żeby się nie zatrzymać i jedzie się ze 20 km/h, nie szybciej. Na szczęście na zjeździe do Domu Śląskiego kierunek wiatru tak nie przeszkadza, można tutaj się sporo rozpędzić. Turystów jest niewielu więc też nie trzeba pilnować hebli. A... heble, zapomniałabym o heblach, tuż przed startem okazało się, że nie mam tylnego hamulca więc jadę trochę jak na śmierć ;) ale nie hamuję tutaj, próbuję odzyskać minuty stracone na poprzednich odcinkach.
Na licznik spoglądam tylko w pierwszej części trasy, potem przestaję. Po pierwsze, licznik jest cały zapadany i trzeba go przecierać, żeby coś zobaczyć, a na to nie ma czasu bo trzeba trzymać kierownicę, żeby nie zwiało z trasy. Po drugie, zapadane mam również całe okulary i przecieranie ich już niewiele daje bo są też zaparowane wewnątrz i tylko czasem odparowują. Są momenty, kiedy jadę kompletnie na ślepo ale nie chcę ich zdjąć bo to niewiele pomoże - w tych warunkach całe oczy będą załzawione i też nic nie będzie widać. To już wolę w okularach.
Za Domem Śląskim jest ostatni, najtrudniejszy chyba odcinek. Zbocze bardzo wystawione na wiatr, napier... śniegiem, wąsko a w dodatku z naprzeciwka zjeżdżają zawodnicy, którzy już zdobyli szczyt. Walczę z wiatrem i sama ze sobą, żeby nie zejść z roweru. Przegrywam tę walkę na ostatnich metrach, przed ostatnim zakrętem - gdy podmuch wiatru dosłownie zwiewa mnie z roweru. Wiatr przy tak powolnym tempie zatrzymuje mnie w miejscu. Nie zdążam się wypiąć i walę się na bok. Gdy wstaję, przekonuję się, że kamienie na drodze są chyba oblodzone. Jest tu stromo więc nie próbuję wsiadać już na rower tylko mozolnie wpycham go pod ostatnią prostą. Nogi ślizgają się, bloki od butów nie ułatwiają sytuacji. Tuż za mną jeden z zawodników powtarza mój manewr, tj. zwala się z roweru w dokładnie taki sam sposób jak ja to zrobiłam.
Wreszcie meta. Tutaj człowiek z obsługi wyścigu odpina mi tylny numer z czipem i każe zawracać od razu do Domu Śląskiego. Nie ma "fety" na szczycie, jak w zeszłym roku. Zresztą, kto by fetował w takich warunkach ;)
Nie bardzo zwracam uwagę na czas na liczniku, chyba poniżej 1:40 ale nie jestem pewna.
Kawałeczek ześlizguję się na butach skrajem drogi ale potem dochodzę do wniosku, że koła mają jednak lepszą przyczepność. Wsiadam i zjeżdżam do Domu Śląskiego rowerem, odmrażając sobie chyba twarz już do końca. Staram się zjeżdżać szybko, żeby jak najszybciej schować się do schroniska ale muszę uważać bo zawodnicy wciąż jeszcze wjeżdżają z jednej strony trasy a z mojej strony sporo osób prowadzi rowery.
Gdy dojeżdżam do Domu Śląskiego, ledwo schodzę z roweru - jestem tak zesztywniała. Zejście po malutkiej skarpie z drogi na bok jest trudne w takim stanie. Wreszcie, zostawiam rower pod schroniskiem i wchodzę do środka.
W środku tłum. Jedni się przebierają, inni jedzą ciasto i piją herbatę. Odbieram swój worek z rzeczami, choć ledwo udaje mi się podać swój numer - wargi mam zamarznięte tak, że ledwo jestem w stanie coś wyartykułować. Jak po znieczuleniu u dentysty.
Wchodzę z rzeczami głębiej i trzęsąc się, próbuję się "doubierać". Z góry pozbywam się tylko przemoczonej wierzchniej koszulki, potówkę zostawiam i zakładam na wierzch bluzę z windstopperem i wiatrówkę. O zgrozo, zauważam brak spodenek. Szukam ich nieco panicznie ale im bardziej ich szukam tych bardziej ich nie ma. No cóż, tyłek zatem mi zmarznie na zjeździe jeszcze bardziej. Zakładam jeszcze ocieplacze na buty i zmieniam rękawiczki na letnie. Te jesienne są całkowicie przemoczone i chyba nie ma sensu ich ponownie zakładać. Wypijam ciepłą herbatę, ktoś częstuje mnie czekoladą. Widzę zawodnika, któremu ręce z zimna tak się trzęsą, że nie jest w stanie się napić herbaty.
Sprawdzam na telefonie, która godzina - tj. ile zostało do zjazdu na dół. Przy okazji odbieram smsa z wynikiem. 1:35:46, 3 w kategorii. To poprawia mi trochę humor. Miałam co prawda nadzieję, że uda mi się w 1,5h ale w tych warunkach to i tak dobrze, że pobiłam zeszłoroczny czas. W dodatku na ciut dłuższej trasie.
Tymczasem idzie wieść przez zgromadzony tłum, że pierwsza grupa już zjeżdża do Karpacza. Ponieważ nie sądzę, aby od pobytu tutaj zrobiło mi się cieplej, zbieram się szybko i gonię tę grupę. Gdy wychodzę ze schroniska natychmiast robi mi się przenikliwie zimno. Na szczęście rozgrzewam się szybko bo z Domu Śląskiego najpierw trzeba kawałek wjechać pod górę, żeby potem zjechać.
Tym razem śnieg zamienia się w grad. Na podjeździe tak to nie przeszkadza ale w dalszej części jest chyba jeszcze bardziej hardkorowo niż wcześniej. Na zjeździe nie bardzo są okazje, żeby się rozgrzać. Zjeżdżam dość szybko, aby jak najszybciej znaleźć się na dole, pamiętając jednak o niedziałąjącym hamulcu. Mimo tego, że im niżej tym cieplej, jest mi tak zimno, że aż mi lata szczęka na wszystkie strony. Nie jestem w stanie zdrętwiałymi palcami zmieniać biegów. Najgorzej jest w samym Karpaczu, gdzie zjeżdżam naprawdę szybko. Mogłabym odbić gdzieś i skręcić do domu ale nie chcę ryzykować dyskwalifikacji, dlatego zjeżdżam ze wszystkimi do bazy. Tutaj dowiaduję się, że do dekoracji jeszcze godzina więc wracam do domu. Ciepły prysznic i szybkie ubranie się w ciepłe ciuchy pozwalają trochę odżyć. Wracam rowerem już spokojnie do bazy, wciągam przepyszny posiłek regeneracyjny (naprawdę, takiego dobrego to nie było na żadnych zawodach!), odbieram "medal" za udział - który jest kawałkiem granitu z pamiątkową tabliczką. Dobrze, że nie dawali tego na górze ;)
Czekając na dekorację rozmawiam z jedną dziewczyną - jechała prawie 2,5h! I w dodatku nie dojechała na szczyt bo organizatorzy zdecydowali się zamknąć ten odcinek w pewnym momencie. Szacun, naprawdę, ja ledwo zdzierżyłam te 1,5h...
Dekoracja jest w warunkach nieco polowych, bo z powodu pogody przeniesiono ją do wnętrza hotelu. Jest ciasno i stolik z nagrodami ustawiono w ciasnym ciemnym kącie, pod filarem. Czekam, czekam i nagle - zaskoczenie, jestem druga!
Po dekoracji podpytuję, czy to nie pomyłka - bo w sms było, że 3cia. Nie, po prostu jedna zawodniczka została zdyskwalifikowana za nieregulaminowy zjazd ze Śnieżki.
I wiecie co, jestem dziś naprawdę przeszczęśliwa. Ten wyścig to był punkt kulminacyjny sezonu, celem było pobicie zeszłorocznego czasu i to się udało. Udało się wskoczyć na podium. Było ciężko, było hardkorowo, ale było warto. :)
MTB Cross Maraton Łączna - porachunki wyrównane
Niedziela, 30 sierpnia 2015 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 41.81 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:27 | km/h: | 12.12 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z Łączną miałam do wyrównania rachunki z zeszłego roku, kiedy to psychika mi kompletnie siadła z powodu dużej ilości błota, zapchanych bloków i wielu gleb tym spowodowanych. Wówczas wycofałam się z wyścigu.
W tym roku jest sucho jak pieprz, spodziewam się, że dziś na trasie błota nie będzie.
Trasa w Łącznej zapowiada się wymagająco. Dystans może niezbyt długi, bo 42 kilometry, za to obfituje w przewyższenia. Prawie 1200 m w pionie, to chyba najbardziej bogaty w przewyższenia maraton z cyklu.
Przed startem spotykam Cyklonów, między innymi Prezesa, który szykuje się na dystans Master choć nie jest przekonany, czy na sprzęcie, z którym przyjechał, uda mu się przetrwać trasę ;)
Początek jest nieco zmodyfikowany w stosunku do zeszłego roku. Ilość asfaltu na starcie zmniejszona do minimum. Trasa szybko ucieka w teren ale tak wczesny ciasny zakręt w lewo w polną dróżkę powoduje utworzenie się mega korka. Udaje mi się tu nie zejść z roweru. Potem już jest podobnie jak w zeszłym roku - głównie pod górę po odsłoniętym zboczu. Długie, mozolne podjazdy po łąkach i polach, po zbitych, suchych muldach. Krótkie, ostre zjazdy. Pyli się niemiłosiernie, kurz zgrzyta w zębach a upał rozgrzewa mózg do czerwoności. Nie mogę się doczekać wjechania w las!
Trasa chowa się w lesie dopiero po godzinie. Wreszcie można trochę odsapnąć od słońca, choć w lesie z kolei brakuje przewiewu. Sama nie wiem już, co lepsze. Upał ale trochę wiatru na zboczach czy duchota w lesie.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie - Szymon Lisowski
Dopiero tutaj jednak zaczyna się zabawa. Zarówno podjazdy jak i zjazdy robią się bardziej techniczne. Najeżone korzeniami i koleinami podjazdy, zjazdy pełne kamieni. Zjazdy są wprost bajeczne ale trzeba na nich mocno uważać.
Na jednym z pierwszych zwalniam, bo widzę z boku "wyglebionego" zawodnika. Pytam, czy wszystko OK ale nie reaguje, tylko toczy błędnym wzrokiem dookoła. Pytam drugi raz - nic. No dobra, zatrzymuję się, pytam ponownie. Dopiero chyba wtedy zwraca na mnie uwagę, trzyma się za ramię i stęka, że chyba obojczyk. Pytam czy zadzwonić po pomoc, coś mamrocze. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas jeszcze jeden zawodnik. Dzwonię po pomoc a kolega deklaruje, że zostanie z poszkodowanym. Pytam więc jeszcze tylko czy nie trzeba im zostawić picia i po otrzymaniu odpowiedzi negatywnej, jadę dalej.
Jadę, ale postanawiam się nie spinać, bo takie sytuacje naprawdę dają do myślenia. Czy warto ryzykować poważną kontuzją? Chyba nie.
Niedługo potem, w okolicach bufetu, jest kapitalny zjazd, po którym banan na twarzy jest chyba większy od niej ;) Obiecałam sobie, że nie będę się spinać ale no... nie mogę tego podarować! It's FUN!
Takich zjazdów jest kilka, są też łatwiejsze, bardziej singletrackowe. Radość z faktu, że je wszystkie zjeżdżam jest niesamowita. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie po czymś takim jechać i jeszcze w dodatku wyprzedzać innych ;)
W pewnym momencie na chwilę z lasu trasa wypada na asfalt i pnie się pod górę. Wjeżdżam w jakieś znajomo wyglądające miejsce. Hmmm, szperam przez moment w pamięci (bo przecież byłam w okolicy niedawno na wakacjach) i rzucam do akurat stojącego z boku trasy faceta: "Czy to Klonów?" - Potwierdza. Ha, mówię Wam, to strasznie fajne uczucie, jak się rozpozna podczas wyścigu miejsce, w którym się było wycieczkowo i w głowie ułoży się - gdzie właściwie jestem :)
Na około 30tym kilometrze zaliczam w durny sposób OTB. Otóż, przede mną pojawia się leżące w poprzek niewielkie drzewo (do przejechania) ale jest na nim białoczerwona taśma (tzn. "tu nie jedź"). Zwalniam więc mocno, rozglądając się za oznaczeniami, w którą stronę nam jechać. No i na tyle mocno zwalniam, a przy okazji na tyle mocno nie patrzę na nawierzchnię, że nagle koło zatrzymuje się na niedużym kamieniu a mnie wysadza z siodła niczym z katapulty. Przy upadku uderzam się dość mocno górną częścią uda, chyba w inny kamień. Wstaję, ale udo boli jak piekło. Przez chwilę prowadzę rower, żeby dojść do siebie po upadku. Przejeżdżający zawodnicy pytają, czy wszystko OK, macham im ręką żeby jechali.
W końcu siadam znów na rower ale udo mnie bardzo boli. Niezbyt mogę mocniej nadepnąć na pedały. Podjazdy na najlżejszym możliwym przełożeniu, na prostych ledwo pedałuję, na zjazdach zaciskam zęby, bo wstrząsy powodują naprawdę mocny ból. Ale jadę.
Las kończy się dopiero po kolejnych prawie 2 godzinach jazdy. Teraz już znów po polu ale zasadniczo w dół. Ten fragment trasy jest zdecydowanie najłatwiejszy ale i tak z powodu bólu po upadku ciężko mi się jedzie.
Docieram na metę po około 3,5h. W sumie to nie jestem zbyt zadowolona ze swojej jazdy ale cieszę się, że przejechałam tę trasę. Jechało mi się dość słabo, być może swój udział miał w tym przedweekendowy wyjazd integracyjny a już na pewno kraksa w trakcie.
Nie ukrywam, że to była najtrudniejsza technicznie i najbardziej wymagająca kondycyjnie trasa, jaką w życiu przejechałam. Dlatego tym bardziej cieszę się, że ją przejechałam.
Po dojechaniu na metę od razu zawijam do namiotu medycznego, z prośbą o zimny oprysk uda. Niewiele to pomaga. Po umyciu się (łał, jest łazienka!) odwiedzam ich jeszcze raz, tym razem proszę o Altacet. Z mojego doświadczenia wynika, że to najlepszy specyfik poglebowy, choć trzeba go stosować bardzo szybko po uderzeniu się. Tym razem w namiocie spotykam zawodnika, do którego wzywałam karetkę na trasie. Zabandażowana górna część ciała z ramieniem i unieruchomioną ręką. Najwyraźniej faktycznie obojczyk.
Moje porachunki z Łączną wyrównane, choć nie w sposób satysfakcjonujący. Byłam pierwsza i ostatnia bo w mojej kategorii wystartowałam tylko ja. W open 7/14 więc bez rewelacji ale za to rating bardzo dobry - najlepszy ze wszystkich tras "technicznych" w tym roku. Za to dobrze dziś zapunktował Kamil z Cyklona - był 4 w kategorii. Szkoda, że Cyklony tak mało udzielają się w tym cyklu.
W tym roku jest sucho jak pieprz, spodziewam się, że dziś na trasie błota nie będzie.
Trasa w Łącznej zapowiada się wymagająco. Dystans może niezbyt długi, bo 42 kilometry, za to obfituje w przewyższenia. Prawie 1200 m w pionie, to chyba najbardziej bogaty w przewyższenia maraton z cyklu.
Przed startem spotykam Cyklonów, między innymi Prezesa, który szykuje się na dystans Master choć nie jest przekonany, czy na sprzęcie, z którym przyjechał, uda mu się przetrwać trasę ;)
Początek jest nieco zmodyfikowany w stosunku do zeszłego roku. Ilość asfaltu na starcie zmniejszona do minimum. Trasa szybko ucieka w teren ale tak wczesny ciasny zakręt w lewo w polną dróżkę powoduje utworzenie się mega korka. Udaje mi się tu nie zejść z roweru. Potem już jest podobnie jak w zeszłym roku - głównie pod górę po odsłoniętym zboczu. Długie, mozolne podjazdy po łąkach i polach, po zbitych, suchych muldach. Krótkie, ostre zjazdy. Pyli się niemiłosiernie, kurz zgrzyta w zębach a upał rozgrzewa mózg do czerwoności. Nie mogę się doczekać wjechania w las!
Trasa chowa się w lesie dopiero po godzinie. Wreszcie można trochę odsapnąć od słońca, choć w lesie z kolei brakuje przewiewu. Sama nie wiem już, co lepsze. Upał ale trochę wiatru na zboczach czy duchota w lesie.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie - Szymon Lisowski
Dopiero tutaj jednak zaczyna się zabawa. Zarówno podjazdy jak i zjazdy robią się bardziej techniczne. Najeżone korzeniami i koleinami podjazdy, zjazdy pełne kamieni. Zjazdy są wprost bajeczne ale trzeba na nich mocno uważać.
Na jednym z pierwszych zwalniam, bo widzę z boku "wyglebionego" zawodnika. Pytam, czy wszystko OK ale nie reaguje, tylko toczy błędnym wzrokiem dookoła. Pytam drugi raz - nic. No dobra, zatrzymuję się, pytam ponownie. Dopiero chyba wtedy zwraca na mnie uwagę, trzyma się za ramię i stęka, że chyba obojczyk. Pytam czy zadzwonić po pomoc, coś mamrocze. W międzyczasie zatrzymuje się koło nas jeszcze jeden zawodnik. Dzwonię po pomoc a kolega deklaruje, że zostanie z poszkodowanym. Pytam więc jeszcze tylko czy nie trzeba im zostawić picia i po otrzymaniu odpowiedzi negatywnej, jadę dalej.
Jadę, ale postanawiam się nie spinać, bo takie sytuacje naprawdę dają do myślenia. Czy warto ryzykować poważną kontuzją? Chyba nie.
Niedługo potem, w okolicach bufetu, jest kapitalny zjazd, po którym banan na twarzy jest chyba większy od niej ;) Obiecałam sobie, że nie będę się spinać ale no... nie mogę tego podarować! It's FUN!
Takich zjazdów jest kilka, są też łatwiejsze, bardziej singletrackowe. Radość z faktu, że je wszystkie zjeżdżam jest niesamowita. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie po czymś takim jechać i jeszcze w dodatku wyprzedzać innych ;)
W pewnym momencie na chwilę z lasu trasa wypada na asfalt i pnie się pod górę. Wjeżdżam w jakieś znajomo wyglądające miejsce. Hmmm, szperam przez moment w pamięci (bo przecież byłam w okolicy niedawno na wakacjach) i rzucam do akurat stojącego z boku trasy faceta: "Czy to Klonów?" - Potwierdza. Ha, mówię Wam, to strasznie fajne uczucie, jak się rozpozna podczas wyścigu miejsce, w którym się było wycieczkowo i w głowie ułoży się - gdzie właściwie jestem :)
Na około 30tym kilometrze zaliczam w durny sposób OTB. Otóż, przede mną pojawia się leżące w poprzek niewielkie drzewo (do przejechania) ale jest na nim białoczerwona taśma (tzn. "tu nie jedź"). Zwalniam więc mocno, rozglądając się za oznaczeniami, w którą stronę nam jechać. No i na tyle mocno zwalniam, a przy okazji na tyle mocno nie patrzę na nawierzchnię, że nagle koło zatrzymuje się na niedużym kamieniu a mnie wysadza z siodła niczym z katapulty. Przy upadku uderzam się dość mocno górną częścią uda, chyba w inny kamień. Wstaję, ale udo boli jak piekło. Przez chwilę prowadzę rower, żeby dojść do siebie po upadku. Przejeżdżający zawodnicy pytają, czy wszystko OK, macham im ręką żeby jechali.
W końcu siadam znów na rower ale udo mnie bardzo boli. Niezbyt mogę mocniej nadepnąć na pedały. Podjazdy na najlżejszym możliwym przełożeniu, na prostych ledwo pedałuję, na zjazdach zaciskam zęby, bo wstrząsy powodują naprawdę mocny ból. Ale jadę.
Las kończy się dopiero po kolejnych prawie 2 godzinach jazdy. Teraz już znów po polu ale zasadniczo w dół. Ten fragment trasy jest zdecydowanie najłatwiejszy ale i tak z powodu bólu po upadku ciężko mi się jedzie.
Docieram na metę po około 3,5h. W sumie to nie jestem zbyt zadowolona ze swojej jazdy ale cieszę się, że przejechałam tę trasę. Jechało mi się dość słabo, być może swój udział miał w tym przedweekendowy wyjazd integracyjny a już na pewno kraksa w trakcie.
Nie ukrywam, że to była najtrudniejsza technicznie i najbardziej wymagająca kondycyjnie trasa, jaką w życiu przejechałam. Dlatego tym bardziej cieszę się, że ją przejechałam.
Po dojechaniu na metę od razu zawijam do namiotu medycznego, z prośbą o zimny oprysk uda. Niewiele to pomaga. Po umyciu się (łał, jest łazienka!) odwiedzam ich jeszcze raz, tym razem proszę o Altacet. Z mojego doświadczenia wynika, że to najlepszy specyfik poglebowy, choć trzeba go stosować bardzo szybko po uderzeniu się. Tym razem w namiocie spotykam zawodnika, do którego wzywałam karetkę na trasie. Zabandażowana górna część ciała z ramieniem i unieruchomioną ręką. Najwyraźniej faktycznie obojczyk.
Moje porachunki z Łączną wyrównane, choć nie w sposób satysfakcjonujący. Byłam pierwsza i ostatnia bo w mojej kategorii wystartowałam tylko ja. W open 7/14 więc bez rewelacji ale za to rating bardzo dobry - najlepszy ze wszystkich tras "technicznych" w tym roku. Za to dobrze dziś zapunktował Kamil z Cyklona - był 4 w kategorii. Szkoda, że Cyklony tak mało udzielają się w tym cyklu.
MTB Cross Maraton Zagnańsk
Niedziela, 9 sierpnia 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Uczestnicy
Km: | 48.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:30 | km/h: | 19.40 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czekam na pojawienie się jakichś zdjęć ze mną i czekam ale chyba się nie doczekam... ;)
Więc relacja tym razem uboga w zdjęcia.
Zeszłoroczny Zagnańsk jechałam 3h i to był najszybszy mój maraton z cyklu. Trasę zapamiętałam jako dość prostą, głównie szutry i bruki, z niewielką ilością elementów technicznych i wieloma fragmentami, na których można było się nieźle rozpędzić. Były długie podjazdy i równie długie zjazdy. Zapamiętałam również półgodzinne wkurzanie się na błoto i moje pierwsze spotkanie z Myszą.
Długotrwała sucha i gorąca pogoda zapowiadały, że tym razem błota nie będzie, zaś moje tegoroczne wyniki napawały nadzieją, że tym razem będzie mniej niż 3h. Nastawiona jestem bojowo, na przynajmniej 20-minutową poprawkę zeszłorocznego czasu a po cichu mam nadzieję, że znów będę w Top3.
Gdy czekam sobie w cieniu wita się ze mną MartinK ale tak ogólnie nie bardzo jest z kim pogadać. Znajomych nie widać. Dopiero już w sektorze odnajduję Janka i Janusza z Cyklona i tam też dopiero zaczynają się rozmowy między zawodnikami. Jest drobne opóźnienie w starcie bo coś nie zagrało w rejestracji zawodników. Brama startowa coś nie bangla i prawie zawala mi się na głowę ;)
Start jest szybki, bardzo szybki. Asfalt, szuter, strasznie wszyscy pędzą ale postanawiam się nie spinać, bo dziś, mimo osłabiającego upału, czuję się mocna - wiem, że i tak będę stopniowo doganiać uciekinierów. Zresztą, nie bardzo widzę jakieś panie a w końcu nie ścigam się bezpośrednio z facetami.
Po wjechaniu w las przypominam sobie ten początkowy fragment. Długi podjazd leśną, przeoraną sprzętem drwali i pełną rozpadlin drogą. W zeszłym roku w dużej części przebrnęłam ten fragment z buta bo było na tyle dużo błota, że nie opłacało się na nim męczyć mięśni. W tym roku jest sucho, choć można przy odrobinie fantazji znaleźć miejsca, gdzie da się upećkać. Przypominam sobie też miejsce, gdzie spotkałam Myszę, która podniosła mnie wówczas na duchu, zwiastując rychły zjazd na szuter.
W momentach, gdzie są zjazdy, puszczam hamulce i czasem ponosi mnie na kamyczkach i kamieniach. Lecę na oślep, w którymś momencie gubię butelkę z izotonikiem. Jakiś koleś wrzeszczy do mnie "bidon zgubiłaś!" ale ja z obłędem w oczach lecę po tych kamieniach i tylko powtarzam sobie "nie hamuj, nie hamuj...".
Gdy wreszcie wyjeżdżam na spokojniejszy fragment, gość mnie dogania i powtarza znowu, że bidon zgubiłam. Ale macham tylko ręką i mówię "trudno" bo nie bardzo mam ochotę po niego wracać.
Na szutrze wykręcam, ile daje radę. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach wyprzedzam jeszcze bardziej, dokręcając z blatu. To jest długi odcinek, momentami jadę tam powyżej 50 km/h. Wreszcie, po dłuższej chwili takiej szalonej jazdy, oczekiwany zakręt w las. Tu stoi jakiś gość i krzyczy, że w lewo. Zwalniam przed zakrętem a on proponuje mi piwo (bo woda mu się skończyła). Odmawiam jednak bo przy tym upale po łyku piwa chyba bym dalej nie pojechała ;)
Dalszego fragmentu po lesie nie pamiętam z zeszłego roku. Być może wówczas skupiałam się na innych aspektach trasy. Ale tym razem, upajam się przecudownym, wijącym się i biegnącym głównie w dół singlem między drzewami. Naturalne (chyba) hopki są idealne do wykorzystania umiejętności (może małych, ale jednak) zdobytych na Kazurce.
Ponieważ mam odczucie, że zbyt szybko wypijam wodę z bukłaka, zatrzymuję się na bufecie, który jest gdzieś około 27 kilometra. Dopełniam bukłak, wypijam jeszcze dwa kubeczki izotonika i chcę lecieć dalej, kiedy ktoś wylewa mi na głowę i kark pół butelki ciepłej (ble!) wody. Proszę, żeby nie lał bo to żadna przyjemność. Wizyta na bufecie trwa pewnie ze dwie, może trzy minuty i jadę dalej.
Do słynnej Bramy Piekieł dojeżdżam z silnym postanowieniem, że zjadę tamtędy... ale wymiękam tuż przed zjazdem :) Oj w końcu to nie grzech, widziałam na blogu MartinK że on też tamtędy szedł ;) Za bramą stoją ludzie spisujący numery startowe i proponują polanie wodą. O, tak, to się na pewno przyda.
Potem znowu szuter i tego szutru jest dziś dużo a przeplata się z brukowanymi drogami, które wytłukują dłonie do granic możliwości - mimo amortyzowanego widelca. Nie chcę wiedzieć, co czują osoby na sztywniakach (ciekawe, czy takie dziś jadą).
W drugiej połowie trasy sporo szutrami pod górę ale mam dużo siły. Dalej wyprzedzam innych zawodników i dokręcam na zjazdach. Doganiam też jedną zawodniczkę i mijamy się kilkukrotnie w tej części trasy. W jednym miejscu nawet zamieniamy kilka słów bo trasa jest w niezbyt dobry sposób oznaczona. Zostawiam ją jednak w tyle na ostatnim brukowanym odcinku i potem już jej nie widzę aż do mety.
Na asfaltowej końcówce mam jeszcze tyle siły, żeby wykręcić powyżej 35 km/h i wyprzedzić kilku zmęczonych panów. Wjeżdżam na ostatni fragment przy ogrodzeniu huty w Samsonowie samotnie i samotnie wjeżdżam na metę.
Ponieważ w trakcie jazdy szwankował mi Garmin (wyłączył się ze dwa razy) to nie wiem koniec końców jaki mam czas, ale jestem pewna że jest to poniżej 3h. Po odetchnięciu, zjedzeniu i wypłukaniu się w basenie z wodą rozstawionym przez strażaków (dzięki!) sprawdzam wyniki... i... urwałam pół godziny! W dodatku jestem pierwsza w kategorii. I... druga open!
Nie bardzo wierzę tym wynikom ale czekam na dekorację, która - dla odmiany - odbywa się wcześniej niż zwykle ;)
Dekoracja potwierdza - jestem pierwsza... na całe dwie zawodniczki w kategorii ;) Trochę jestem tym zawiedziona ale wynik w open 2/10 bardzo mnie cieszy, zwłaszcza że strata bardzo niewielka (około 45 sekund).
Dochodzę do wniosku, po raz kolejny, że zatrzymywanie się na bufecie z reguły źle odbija się na wyniku. Od mojego pierwszego maratonu, w którym otarłam się o podium, staram się nie zatrzymywać nigdzie na trasie bo czasem kilka sekund może zaważyć na zajętej lokacie. Jednak dziś, postój na bufecie był koniecznością - inaczej woda skończyłaby mi się na długo przed metą (i tak się skończyła ale na szczęście pół godziny do mety bez picia wytrwałam).
Jestem mega szczęśliwa, głównie z tego powodu, że widzę ogromny progres od zeszłego roku.
Dzięki, Łukasz, vivat Oxygencycling!
Więc relacja tym razem uboga w zdjęcia.
Zeszłoroczny Zagnańsk jechałam 3h i to był najszybszy mój maraton z cyklu. Trasę zapamiętałam jako dość prostą, głównie szutry i bruki, z niewielką ilością elementów technicznych i wieloma fragmentami, na których można było się nieźle rozpędzić. Były długie podjazdy i równie długie zjazdy. Zapamiętałam również półgodzinne wkurzanie się na błoto i moje pierwsze spotkanie z Myszą.
Długotrwała sucha i gorąca pogoda zapowiadały, że tym razem błota nie będzie, zaś moje tegoroczne wyniki napawały nadzieją, że tym razem będzie mniej niż 3h. Nastawiona jestem bojowo, na przynajmniej 20-minutową poprawkę zeszłorocznego czasu a po cichu mam nadzieję, że znów będę w Top3.
Gdy czekam sobie w cieniu wita się ze mną MartinK ale tak ogólnie nie bardzo jest z kim pogadać. Znajomych nie widać. Dopiero już w sektorze odnajduję Janka i Janusza z Cyklona i tam też dopiero zaczynają się rozmowy między zawodnikami. Jest drobne opóźnienie w starcie bo coś nie zagrało w rejestracji zawodników. Brama startowa coś nie bangla i prawie zawala mi się na głowę ;)
Start jest szybki, bardzo szybki. Asfalt, szuter, strasznie wszyscy pędzą ale postanawiam się nie spinać, bo dziś, mimo osłabiającego upału, czuję się mocna - wiem, że i tak będę stopniowo doganiać uciekinierów. Zresztą, nie bardzo widzę jakieś panie a w końcu nie ścigam się bezpośrednio z facetami.
Po wjechaniu w las przypominam sobie ten początkowy fragment. Długi podjazd leśną, przeoraną sprzętem drwali i pełną rozpadlin drogą. W zeszłym roku w dużej części przebrnęłam ten fragment z buta bo było na tyle dużo błota, że nie opłacało się na nim męczyć mięśni. W tym roku jest sucho, choć można przy odrobinie fantazji znaleźć miejsca, gdzie da się upećkać. Przypominam sobie też miejsce, gdzie spotkałam Myszę, która podniosła mnie wówczas na duchu, zwiastując rychły zjazd na szuter.
W momentach, gdzie są zjazdy, puszczam hamulce i czasem ponosi mnie na kamyczkach i kamieniach. Lecę na oślep, w którymś momencie gubię butelkę z izotonikiem. Jakiś koleś wrzeszczy do mnie "bidon zgubiłaś!" ale ja z obłędem w oczach lecę po tych kamieniach i tylko powtarzam sobie "nie hamuj, nie hamuj...".
Gdy wreszcie wyjeżdżam na spokojniejszy fragment, gość mnie dogania i powtarza znowu, że bidon zgubiłam. Ale macham tylko ręką i mówię "trudno" bo nie bardzo mam ochotę po niego wracać.
Na szutrze wykręcam, ile daje radę. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach wyprzedzam jeszcze bardziej, dokręcając z blatu. To jest długi odcinek, momentami jadę tam powyżej 50 km/h. Wreszcie, po dłuższej chwili takiej szalonej jazdy, oczekiwany zakręt w las. Tu stoi jakiś gość i krzyczy, że w lewo. Zwalniam przed zakrętem a on proponuje mi piwo (bo woda mu się skończyła). Odmawiam jednak bo przy tym upale po łyku piwa chyba bym dalej nie pojechała ;)
Dalszego fragmentu po lesie nie pamiętam z zeszłego roku. Być może wówczas skupiałam się na innych aspektach trasy. Ale tym razem, upajam się przecudownym, wijącym się i biegnącym głównie w dół singlem między drzewami. Naturalne (chyba) hopki są idealne do wykorzystania umiejętności (może małych, ale jednak) zdobytych na Kazurce.
Ponieważ mam odczucie, że zbyt szybko wypijam wodę z bukłaka, zatrzymuję się na bufecie, który jest gdzieś około 27 kilometra. Dopełniam bukłak, wypijam jeszcze dwa kubeczki izotonika i chcę lecieć dalej, kiedy ktoś wylewa mi na głowę i kark pół butelki ciepłej (ble!) wody. Proszę, żeby nie lał bo to żadna przyjemność. Wizyta na bufecie trwa pewnie ze dwie, może trzy minuty i jadę dalej.
Do słynnej Bramy Piekieł dojeżdżam z silnym postanowieniem, że zjadę tamtędy... ale wymiękam tuż przed zjazdem :) Oj w końcu to nie grzech, widziałam na blogu MartinK że on też tamtędy szedł ;) Za bramą stoją ludzie spisujący numery startowe i proponują polanie wodą. O, tak, to się na pewno przyda.
Potem znowu szuter i tego szutru jest dziś dużo a przeplata się z brukowanymi drogami, które wytłukują dłonie do granic możliwości - mimo amortyzowanego widelca. Nie chcę wiedzieć, co czują osoby na sztywniakach (ciekawe, czy takie dziś jadą).
W drugiej połowie trasy sporo szutrami pod górę ale mam dużo siły. Dalej wyprzedzam innych zawodników i dokręcam na zjazdach. Doganiam też jedną zawodniczkę i mijamy się kilkukrotnie w tej części trasy. W jednym miejscu nawet zamieniamy kilka słów bo trasa jest w niezbyt dobry sposób oznaczona. Zostawiam ją jednak w tyle na ostatnim brukowanym odcinku i potem już jej nie widzę aż do mety.
Na asfaltowej końcówce mam jeszcze tyle siły, żeby wykręcić powyżej 35 km/h i wyprzedzić kilku zmęczonych panów. Wjeżdżam na ostatni fragment przy ogrodzeniu huty w Samsonowie samotnie i samotnie wjeżdżam na metę.
Ponieważ w trakcie jazdy szwankował mi Garmin (wyłączył się ze dwa razy) to nie wiem koniec końców jaki mam czas, ale jestem pewna że jest to poniżej 3h. Po odetchnięciu, zjedzeniu i wypłukaniu się w basenie z wodą rozstawionym przez strażaków (dzięki!) sprawdzam wyniki... i... urwałam pół godziny! W dodatku jestem pierwsza w kategorii. I... druga open!
Nie bardzo wierzę tym wynikom ale czekam na dekorację, która - dla odmiany - odbywa się wcześniej niż zwykle ;)
Dekoracja potwierdza - jestem pierwsza... na całe dwie zawodniczki w kategorii ;) Trochę jestem tym zawiedziona ale wynik w open 2/10 bardzo mnie cieszy, zwłaszcza że strata bardzo niewielka (około 45 sekund).
Dochodzę do wniosku, po raz kolejny, że zatrzymywanie się na bufecie z reguły źle odbija się na wyniku. Od mojego pierwszego maratonu, w którym otarłam się o podium, staram się nie zatrzymywać nigdzie na trasie bo czasem kilka sekund może zaważyć na zajętej lokacie. Jednak dziś, postój na bufecie był koniecznością - inaczej woda skończyłaby mi się na długo przed metą (i tak się skończyła ale na szczęście pół godziny do mety bez picia wytrwałam).
Jestem mega szczęśliwa, głównie z tego powodu, że widzę ogromny progres od zeszłego roku.
Dzięki, Łukasz, vivat Oxygencycling!
MTB Cross Maraton Pińczów XC
Niedziela, 19 lipca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 16.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:19 | km/h: | 12.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jadę do Pińczowa z niedaleka, bo akurat w tym terminie zaplanowany miałam urlop więc od wczoraj zalogowana jestem w Świętej Katarzynie, koło Bodzentyna. Stąd tylko godzinka jazdy do Pińczowa.
Jadę totalnie wyluzowana, bo z moich dotychczasowych doświadczeń z XC wynika, że dojadę na metę ostatnia. Jeszcze w piątek dodałabym "... i będę szczęśliwa, jeśli mnie nie zdublują" ale teraz już nie dodam bo w piątek organizator ogłosił, że zmniejsza liczbę okrążeń dla mojej kategorii z trzech (23km) do dwóch (16,5km). Nie wierzę, że na takim dystansie ktoś mógłby mnie zdublować (no, może Ula Luboińska...). Z jednej strony jestem nieco zawiedziona - co, tak krótko, nawet się rozgrzać nie zdążę ;) Z drugiej strony jednak na forum MTB Cross Maraton ktoś napisał, że pętla jest nieco hardkorowa i że się bardzo cieszy, że jedzie tylko dwa kółka (i to mężczyzna napisał!). Więc takie trochę mam mieszane uczucia. Niemniej jednak i tak jestem nastawiona na bycie ostatnią i planuję to potraktować jak mocny, dobry, trening.
Na miejsce startu dojeżdżam grubo przed czasem. Ludzi niewiele, co nie dziwi - bo męskie kategorie startują dopiero o 13:00 a dziecięce i kobiece dwie-trzy godziny wcześniej. Niedaleko mnie parkuję Crazy-van, którzy przywiózł Asię i Darka z Crazy Racing Team. Gawędzimy chwilę, potem ja idę odebrać pasek na numer startowy (oznaczenie kategorii)
Kobiet, jak to zwykle w XC bywa, niewiele. Całe 13 sztuk. K2 (6 pań) jedzie trzy okrążenia i startuje 5 minut przed naszą siódemką (która obejmuje wszystkie pozostałe kategorie kobiece, dwa kółka). Atmosfera przed startem wesoła a każda uważa, że dojedzie na końcu ;) Zdaje się, że na ten wyścig nie przyjechała żadna specjalistka od XC ;)
(fot. Michał Senderowski)
Początek po starcie niezbyt szybki, chyba każda "cyka się" wyjść na prowadzenie już na początku. Ja ruszam dość leniwie ale już po chwili jadę na przedzie z jeszcze dwoma dziewczynami. Po pierwszych dwóch zakrętach zostaję sama na przodzie a tamte jakoś się ociągają. Dochodzę do wniosku, że skoro już tak wyszło, to niech tak zostanie - będę miała lepszą pozycję na pierwszym podjeździe.
(fot. Michał Senderowski)
Przyspieszam trochę i zostawiam dziewczyny na lekkim asfaltowym podjeździe. Gdy wreszcie dojazdówka do pętli zamienia się w teren i jest pierwszy mocniejszy podjazd, oglądam się - kolejna za mną zawodniczka jest dobrych kilkadziesiąt metrów za mną. To mi daje trochę kopa i mocno wspinam się na tę pierwszą górkę. Jest dość długa i stroma, końcówki nie udaje mi się zdobyć na rowerze ale dobiegam do końca, wsiadam znów na rower i lecę dalej.
Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, trasa obliczona chyba na wywołanie zawału serca. Do tego strome techniczne zjazdy. Po jakichś dwudziestu minutach dochodzę do poziomu tętna, które dotychczas uważałam za swoje TMax i od tej pory tętno nie spada mi zanadto. Pierwszy stromy zjazd i trochę się cykam, wolę jednak zsunąć się tu na butach. Okazuje się on jednak prostszy od kolejnego - długiego, krętego, wąskiego singla między drzewami, z luźną, lekko mokrą po burzy glebą. Ten drugi zjeżdżam, na hamulcu i bez sterowności, ale i tak jest szybciej niż gdybym złaziła go na piechotę. Na pętli jest trochę muld wytrącających z rytmu, trochę sekcji zjazd/podjazd, które powodują, że nie ma gdzie odpocząć.
(fot. Michał Senderowski)
Większość trasy przebiega na odsłoniętym terenie a upał daje się we znaki już od pierwszych minut wyścigu, Jest jeden fajny przelot w kształcie "U" - szeroki, szutrowy, bardzo stromy zjazd a zaraz po nim podjazd o podobnej stromiźnie. Jedyną możliwością, aby to podjechać jest zjechanie bez użycia hamulców - tak też robię, co wywołuje gorący doping sędziów (bo zaraz za "U" jest punkt kontrolny).
Pierwszą pętlę w całości przejeżdżam na pierwszej pozycji, pod koniec dubluję nawet ostatnią zawodniczkę z K2, ale moja rywalka powoli zbliża się do mnie. Moje tętno zaczyna wychodzić poza skalę, moje zmęczenie również. W dwóch miejscach nie daję rady, muszę się na kilka sekund po prostu zatrzymać i "wyzipać".
(fot. Paweł Kowalik)
W drugim takim miejscu dopędza mnie i przegania kobietka, która jechała za mną. Doganiam ją na tym stromym zjeździe, który poprzednim razem zeszłam ale zaraz mi ucieka. Potem doganiam ją na tym drugim trudnym zjeździe, tutaj dubluję przy okazji kolejną zawodniczkę z K2... wyraźnie na zjazdach jestem lepsza od mojej rywalki ale po tym zjeździe ona znowu mi ucieka. Nie starcza mi siły żeby za nią gonić. Gdy dojeżdżam i przelatuję przez "U" w podobnym stylu co na pierwszej pętli, sędziowie już kierują mnie w lewo (tj. do mety). Tu czekają mnie już tylko zjazdy, choć też nie należą do najłatwiejszych. W jednym miejscu nawet wylatuję z trasy. Na prostych dopedałowuję ile mogę. I znów doganiam tamtą kobietkę. Dopadam ją na końcówce. Niepotrzebnie wrzeszczę do niej "dawaj, dawajj!". Być może gdybym nie wrzasnęła to by się później zorientowała ;)
Obie wycinamy sprint na maksa, ale ona jest w nieco lepszej pozycji - przed prostą do mety jest jeszcze zakręt w lewo i ona jest po wewnętrznej tego zakrętu. Muszę przejechać zakręt szerszym łukiem i odpadam kilka metrów. Nie mam siły już na nowo się rozpędzać. Patrycja wygrywa ze mną o 4 sekundy.
Wjeżdżam na metę z bananem na twarzy, ale jestem tak zmasakrowana, że prawie spadam z roweru. Tuż za metą zwalam się na chodnik przy scenie i tylko trzymam rower, żeby się na mnie nie przewrócił.
Mirra widzi mnie ze sceny i woła pomoc medyczną, która zaraz się zjawia ale powoli już dochodzę do siebie. Hiperwentylacja, zdarza mi się czasem ;)
Tym razem wyniki są od razu - sms, że jestem druga w zasadzie nie potrzebny bo rywalizacja była tutaj jak na talerzu. Jakoś tylko nie dociera do mnie jeszcze, że jestem również druga w open (w mojej grupie) ;) Zresztą przez najbliższe pół godziny w ogóle mało co do mnie dociera, mój mózg najwyraźniej się wyłączył. Dopiero, gdy mój organizm zaczyna funkcjonować normalnie, po polaniu się wodą i wypiciu hektolitrów izotonika z bufetu, zaczynam się cieszyć. No bo jak tu się nie cieszyć, skoro się zakładało bycie ostatnią :)
Odczucia są cudowne. I chyba zintensyfikowane walką na ostatnich metrach. Taka bezpośrednia rywalizacja "kiera w kierę" nie zdarza się na maratonach - tam każdy w zasadzie jedzie sam, poza ścisłą czołówką panów. To fantastyczne uczucie, chcę jeszcze raz :)
Kat: 2/3, Open: 2/7
Jadę totalnie wyluzowana, bo z moich dotychczasowych doświadczeń z XC wynika, że dojadę na metę ostatnia. Jeszcze w piątek dodałabym "... i będę szczęśliwa, jeśli mnie nie zdublują" ale teraz już nie dodam bo w piątek organizator ogłosił, że zmniejsza liczbę okrążeń dla mojej kategorii z trzech (23km) do dwóch (16,5km). Nie wierzę, że na takim dystansie ktoś mógłby mnie zdublować (no, może Ula Luboińska...). Z jednej strony jestem nieco zawiedziona - co, tak krótko, nawet się rozgrzać nie zdążę ;) Z drugiej strony jednak na forum MTB Cross Maraton ktoś napisał, że pętla jest nieco hardkorowa i że się bardzo cieszy, że jedzie tylko dwa kółka (i to mężczyzna napisał!). Więc takie trochę mam mieszane uczucia. Niemniej jednak i tak jestem nastawiona na bycie ostatnią i planuję to potraktować jak mocny, dobry, trening.
Na miejsce startu dojeżdżam grubo przed czasem. Ludzi niewiele, co nie dziwi - bo męskie kategorie startują dopiero o 13:00 a dziecięce i kobiece dwie-trzy godziny wcześniej. Niedaleko mnie parkuję Crazy-van, którzy przywiózł Asię i Darka z Crazy Racing Team. Gawędzimy chwilę, potem ja idę odebrać pasek na numer startowy (oznaczenie kategorii)
Kobiet, jak to zwykle w XC bywa, niewiele. Całe 13 sztuk. K2 (6 pań) jedzie trzy okrążenia i startuje 5 minut przed naszą siódemką (która obejmuje wszystkie pozostałe kategorie kobiece, dwa kółka). Atmosfera przed startem wesoła a każda uważa, że dojedzie na końcu ;) Zdaje się, że na ten wyścig nie przyjechała żadna specjalistka od XC ;)
(fot. Michał Senderowski)
Początek po starcie niezbyt szybki, chyba każda "cyka się" wyjść na prowadzenie już na początku. Ja ruszam dość leniwie ale już po chwili jadę na przedzie z jeszcze dwoma dziewczynami. Po pierwszych dwóch zakrętach zostaję sama na przodzie a tamte jakoś się ociągają. Dochodzę do wniosku, że skoro już tak wyszło, to niech tak zostanie - będę miała lepszą pozycję na pierwszym podjeździe.
(fot. Michał Senderowski)
Przyspieszam trochę i zostawiam dziewczyny na lekkim asfaltowym podjeździe. Gdy wreszcie dojazdówka do pętli zamienia się w teren i jest pierwszy mocniejszy podjazd, oglądam się - kolejna za mną zawodniczka jest dobrych kilkadziesiąt metrów za mną. To mi daje trochę kopa i mocno wspinam się na tę pierwszą górkę. Jest dość długa i stroma, końcówki nie udaje mi się zdobyć na rowerze ale dobiegam do końca, wsiadam znów na rower i lecę dalej.
Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, trasa obliczona chyba na wywołanie zawału serca. Do tego strome techniczne zjazdy. Po jakichś dwudziestu minutach dochodzę do poziomu tętna, które dotychczas uważałam za swoje TMax i od tej pory tętno nie spada mi zanadto. Pierwszy stromy zjazd i trochę się cykam, wolę jednak zsunąć się tu na butach. Okazuje się on jednak prostszy od kolejnego - długiego, krętego, wąskiego singla między drzewami, z luźną, lekko mokrą po burzy glebą. Ten drugi zjeżdżam, na hamulcu i bez sterowności, ale i tak jest szybciej niż gdybym złaziła go na piechotę. Na pętli jest trochę muld wytrącających z rytmu, trochę sekcji zjazd/podjazd, które powodują, że nie ma gdzie odpocząć.
(fot. Michał Senderowski)
Większość trasy przebiega na odsłoniętym terenie a upał daje się we znaki już od pierwszych minut wyścigu, Jest jeden fajny przelot w kształcie "U" - szeroki, szutrowy, bardzo stromy zjazd a zaraz po nim podjazd o podobnej stromiźnie. Jedyną możliwością, aby to podjechać jest zjechanie bez użycia hamulców - tak też robię, co wywołuje gorący doping sędziów (bo zaraz za "U" jest punkt kontrolny).
Pierwszą pętlę w całości przejeżdżam na pierwszej pozycji, pod koniec dubluję nawet ostatnią zawodniczkę z K2, ale moja rywalka powoli zbliża się do mnie. Moje tętno zaczyna wychodzić poza skalę, moje zmęczenie również. W dwóch miejscach nie daję rady, muszę się na kilka sekund po prostu zatrzymać i "wyzipać".
(fot. Paweł Kowalik)
W drugim takim miejscu dopędza mnie i przegania kobietka, która jechała za mną. Doganiam ją na tym stromym zjeździe, który poprzednim razem zeszłam ale zaraz mi ucieka. Potem doganiam ją na tym drugim trudnym zjeździe, tutaj dubluję przy okazji kolejną zawodniczkę z K2... wyraźnie na zjazdach jestem lepsza od mojej rywalki ale po tym zjeździe ona znowu mi ucieka. Nie starcza mi siły żeby za nią gonić. Gdy dojeżdżam i przelatuję przez "U" w podobnym stylu co na pierwszej pętli, sędziowie już kierują mnie w lewo (tj. do mety). Tu czekają mnie już tylko zjazdy, choć też nie należą do najłatwiejszych. W jednym miejscu nawet wylatuję z trasy. Na prostych dopedałowuję ile mogę. I znów doganiam tamtą kobietkę. Dopadam ją na końcówce. Niepotrzebnie wrzeszczę do niej "dawaj, dawajj!". Być może gdybym nie wrzasnęła to by się później zorientowała ;)
Obie wycinamy sprint na maksa, ale ona jest w nieco lepszej pozycji - przed prostą do mety jest jeszcze zakręt w lewo i ona jest po wewnętrznej tego zakrętu. Muszę przejechać zakręt szerszym łukiem i odpadam kilka metrów. Nie mam siły już na nowo się rozpędzać. Patrycja wygrywa ze mną o 4 sekundy.
Wjeżdżam na metę z bananem na twarzy, ale jestem tak zmasakrowana, że prawie spadam z roweru. Tuż za metą zwalam się na chodnik przy scenie i tylko trzymam rower, żeby się na mnie nie przewrócił.
Mirra widzi mnie ze sceny i woła pomoc medyczną, która zaraz się zjawia ale powoli już dochodzę do siebie. Hiperwentylacja, zdarza mi się czasem ;)
Tym razem wyniki są od razu - sms, że jestem druga w zasadzie nie potrzebny bo rywalizacja była tutaj jak na talerzu. Jakoś tylko nie dociera do mnie jeszcze, że jestem również druga w open (w mojej grupie) ;) Zresztą przez najbliższe pół godziny w ogóle mało co do mnie dociera, mój mózg najwyraźniej się wyłączył. Dopiero, gdy mój organizm zaczyna funkcjonować normalnie, po polaniu się wodą i wypiciu hektolitrów izotonika z bufetu, zaczynam się cieszyć. No bo jak tu się nie cieszyć, skoro się zakładało bycie ostatnią :)
Odczucia są cudowne. I chyba zintensyfikowane walką na ostatnich metrach. Taka bezpośrednia rywalizacja "kiera w kierę" nie zdarza się na maratonach - tam każdy w zasadzie jedzie sam, poza ścisłą czołówką panów. To fantastyczne uczucie, chcę jeszcze raz :)
Kat: 2/3, Open: 2/7