Wpisy archiwalne w kategorii
wyścigi
Dystans całkowity: | 3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%) |
Czas w ruchu: | 226:17 |
Średnia prędkość: | 16.37 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1111 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 10674 kcal |
Liczba aktywności: | 89 |
Średnio na aktywność: | 41.61 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
PB Wąchock - miękkie nogi
Niedziela, 5 lipca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 28.44 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:49 | km/h: | 15.66 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Te zawody zapowiadały się kiepsko. Cały tydzień byłam mega zdechła i ledwo kręciłam kulasami. Poważnie zastanawiałam się nad tym, czy by sobie nie odpuścić. Ale jak to, odpuścić pierwszy etap Korony Świętokrzyskiej, w której ostrzę sobie od dawna zęby na dobre miejsce w generalce?
Pozostawiłam decyzję na sobotni trening. Gdyby było nadal tak słabo jak przez ostatnie kilka dni, odpuszczam. Jeśli będzie choć trochę lepiej - jadę. No i słowo się rzekło, kobyłka u płotu, sobotni trening nie był taki zły... W dodatku wstępnie ustawiłam się z Anią, że jedziemy razem więc głupio mi było w ostatniej chwili odwołać ;)
Mówiłam już, że PolandBike ma jedną, niezaprzeczalną przewagę nad MTB Cross Maratonem? Jest nią późny start. Więc nawet jak zawody są daleko od domu, można się wyspać. Wyspałam się oczywiście o tyle o ile dał mi Zając ale to już normalka, że wstajemy koło ósmej ;)
Ania zajeżdża pod mój blok trochę przed czasem i ładujemy mój rower na dach. Stoi strasznie krzywo i uchwyt wygląda, jakby miał się rozpaść, ale trzyma się mocno. Nie mam zaufania do uchwytów na dach ale nie mam wyjścia. Podczas jazdy obserwuję swój rower na cieniu i wygląda, że jest wszystko OK. Ania jest idealną osobą do towarzystwa, rozmawia nam się świetnie, na różne tematy chociaż głównie chyba na okołorowerowe.
Dojeżdżamy na miejsce dość wcześnie i bez problemu znajdujemy miejsce do zaparkowania samochodu. Mamy jeszcze czas na objechanie fragmentu trasy. Jedziemy po strzałkach i wracamy tą samą trasą, żeby się nie spóźnić na start. Niestety, musimy się teraz rozstać bo nie jedziemy z tego samego sektora.
Wracamy z objazdu trasy (fot. Anna Rzadkowska, fotolinks.pl)
Wchodzimy do sektorów tuż przed startem więc rozgrzewka nie idzie na marne. Tylko kilka minut czekania i jadę.
Wyjazd z terenu opactwa cystersów przez kurtynę wodną (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)
Już na starcie jadę jak jakaś snuja. Jeszcze przed zjazdem z kostki prowadzącej do opactwa odjeżdża mi czołówka sektora i muszę ich gonić a nie jest to łatwe bo na początek mamy zaserwowany podjazd asfaltem. Jak się okazuje, objechany przez nas fragment trasy wcale nie był fragmentem początkowym.
Jedzie mi się ciężko i zaczynam żałować, że jednak nie zrezygnowałam z tego startu. Na trzecim kilometrze czuję się, jakbym już była na trzydziestym. Szwankująca tylna przerzutka nie ułatwia sprawy i nie dość, że podjazdy jadę jak nie ja to jeszcze nie wskakują mi lekkie przełożenia. Mimo to, jednak jadę, mielę - ale jadę. Trasa jest prosta technicznie ale dość interwałowa. Spodziewałam się lżejszej ale też moja dyspozycja jest nietęga więc zapewne po prostu tak to odczuwam. Planowałam jechać, jak zwykle, dystans Max ale zaczynam rozważać zjechanie na Mini. Upał miał być moim sprzymierzeńcem ale tym razem tylko pogarsza sprawę. Jest chyba ze 35 stopni w cieniu i woda z bukłaka znika błyskawicznie - dobrze, że mam jej dużo.
Po pół godzinie postanawiam zaeksperymentować i zżeram Endurosnaka (zwykle jadę na Carbosnakach, wciągając je co około godzinę). Ten żel jest przeznaczony do powolnego uwalniania cukru więc nie liczę, że zadziała od razu ale za to liczę, że jak zadziała - to na dłużej.
Na około 6tym kilometrze zaczynam już poważnie skłaniać się do Mini. Według informacji o trasie mam na to jeszcze dwa kilometry więc moje zdziwienie jest ogromne, gdy rozjazd Mini/Max wyskakuje na mnie znienacka 500 metrów dalej ;) Postawiona pod ścianą, zjeżdżam na Mini. Za zakrętem czeka na mnie kawałek odpoczynku, szeroki zjazd po szutrze.
Kawałek szutru, od razu lepiej się jedzie (fot. Zbigniew Świderski)
Chwila odpoczynku i znowu tyrka na dość błotnistej trasie. Duża część trasy biegnie po drogach, gdzie trzeba jechać środkiem na wybrzuszeniu pomiędzy wyjeżdżonymi błotnymi koleinami. Nie lubię tego, zawsze się spinam, żeby z tego wybrzuszenia nie zjechać a jest to nader łatwe - zwłaszcza gdy jest błoto. Mimo panującego od kilku dni upału błota jest zaskakująco dużo. Oczywiście nie ma błotnej masakry ale i tak błota jest dużo. I dalej - podjazd, zjazd, podjazd zjazd - trochę lasem, trochę szutrami, trochę łąkami. Gdy ma człowiek siłę oderwać wzrok od drogi, to można pooglądać widoki. Są też i ciekawsze fragmenty, na przykład zjazd trawiastym wąwozem po bandach z kamieniami. Łapię tam mega flow i popylam ile wlezie ;)
fot. Zbigniew Świderski
W drugiej połowie trasy zaczyna mi się trochę lepiej jechać. Chyba Endurosnak zaczyna działać. Nie jest idealnie ale jako tako. Są nawet momenty, że zaczynam żałować zjechania na Mini. Tym bardziej, że jeśli chcę powalczyć w klasyfikacji górskiej to będę musiała pozostałe dwa etapy Korony przejechać również na Mini. Chyba, że potraktuję ten etap jako niebyły i postaram się o jak najlepszy wyniki na tych pozostałych... eeech, nie wiem. Tak sobie jadę i pomiędzy jednym a drugim mieleniem rozmyślam sobie nad koleją rzeczy ;)
[edit: jechało mi się lepiej również z tego powodu, że było bardziej z górki...]
Zejść ze skarpy, przenieść rower, wdrapać się ponownie na skarpę. Legendy mówią, że niektórzy tu jechali ;) (fot. Edyta Lesiak, fotolinks.pl)
Po przeprawie z buta przez strumyk docieram wreszcie do miejsca, gdzie wjechałyśmy z Anią przed startem - więc teraz jadę już znanym fragmentem trasy. W samej końcówce jednak jeszcze czeka mnie chyba najtrudniejszy na tej trasie zjazd, przypominający nieco te łatwiejsze z MTB Cross Maratonu. Dość stromy zjazd z wyżłobionymi przez wodę rowkami i pełen luźnych kamieni różnej wielkości. Po obczajeniu najlepszego toru jazdy, pokonuję zjazd w sposób niemalże nonszalancki ;)
Najtrudniejszy zjazd na trasie - zwalniam żeby wybrać tor jazdy (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)
Ostatni fragment to objechanie jeziorka po ścieżce rowerowej i wreszcie wjazd na metę po bruku. Zaraz za matą wszyscy rzucają się z głową w strumień wody z kurtyny wodnej. Ja też. Chłodzę się dość długo bo przez ostatnie kilkanaście minut miałam wrażenie, że łapie mnie udar słoneczny (miałam okazję poznać dość dobrze objawy udaru słonecznego). Gdy już kończę chłodzić ugotowany mózg, płuczę się jeszcze trochę z błota.
Za moment dostaję sms z wynikiem i trochę jestem zaskoczona - 5 miejsce, mimo beznadziejnej jazdy, wynik w sumie nienajgorszy.
Rower myję sikawką z wozu strażackiego, w międzyczasie zachwalając chłopakom z kolejki trasy MTB Cross Maraton.
Pod bufetem spotykamy się z Anią, która na metę dotarła niedługo po mnie. Jeszcze uzupełnienie węglowodanów i wracamy do domu.
[edit: ostatecznie w kategorii 6/20, open 11/46]
Pozostawiłam decyzję na sobotni trening. Gdyby było nadal tak słabo jak przez ostatnie kilka dni, odpuszczam. Jeśli będzie choć trochę lepiej - jadę. No i słowo się rzekło, kobyłka u płotu, sobotni trening nie był taki zły... W dodatku wstępnie ustawiłam się z Anią, że jedziemy razem więc głupio mi było w ostatniej chwili odwołać ;)
Mówiłam już, że PolandBike ma jedną, niezaprzeczalną przewagę nad MTB Cross Maratonem? Jest nią późny start. Więc nawet jak zawody są daleko od domu, można się wyspać. Wyspałam się oczywiście o tyle o ile dał mi Zając ale to już normalka, że wstajemy koło ósmej ;)
Ania zajeżdża pod mój blok trochę przed czasem i ładujemy mój rower na dach. Stoi strasznie krzywo i uchwyt wygląda, jakby miał się rozpaść, ale trzyma się mocno. Nie mam zaufania do uchwytów na dach ale nie mam wyjścia. Podczas jazdy obserwuję swój rower na cieniu i wygląda, że jest wszystko OK. Ania jest idealną osobą do towarzystwa, rozmawia nam się świetnie, na różne tematy chociaż głównie chyba na okołorowerowe.
Dojeżdżamy na miejsce dość wcześnie i bez problemu znajdujemy miejsce do zaparkowania samochodu. Mamy jeszcze czas na objechanie fragmentu trasy. Jedziemy po strzałkach i wracamy tą samą trasą, żeby się nie spóźnić na start. Niestety, musimy się teraz rozstać bo nie jedziemy z tego samego sektora.
Wracamy z objazdu trasy (fot. Anna Rzadkowska, fotolinks.pl)
Wchodzimy do sektorów tuż przed startem więc rozgrzewka nie idzie na marne. Tylko kilka minut czekania i jadę.
Wyjazd z terenu opactwa cystersów przez kurtynę wodną (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)
Już na starcie jadę jak jakaś snuja. Jeszcze przed zjazdem z kostki prowadzącej do opactwa odjeżdża mi czołówka sektora i muszę ich gonić a nie jest to łatwe bo na początek mamy zaserwowany podjazd asfaltem. Jak się okazuje, objechany przez nas fragment trasy wcale nie był fragmentem początkowym.
Jedzie mi się ciężko i zaczynam żałować, że jednak nie zrezygnowałam z tego startu. Na trzecim kilometrze czuję się, jakbym już była na trzydziestym. Szwankująca tylna przerzutka nie ułatwia sprawy i nie dość, że podjazdy jadę jak nie ja to jeszcze nie wskakują mi lekkie przełożenia. Mimo to, jednak jadę, mielę - ale jadę. Trasa jest prosta technicznie ale dość interwałowa. Spodziewałam się lżejszej ale też moja dyspozycja jest nietęga więc zapewne po prostu tak to odczuwam. Planowałam jechać, jak zwykle, dystans Max ale zaczynam rozważać zjechanie na Mini. Upał miał być moim sprzymierzeńcem ale tym razem tylko pogarsza sprawę. Jest chyba ze 35 stopni w cieniu i woda z bukłaka znika błyskawicznie - dobrze, że mam jej dużo.
Po pół godzinie postanawiam zaeksperymentować i zżeram Endurosnaka (zwykle jadę na Carbosnakach, wciągając je co około godzinę). Ten żel jest przeznaczony do powolnego uwalniania cukru więc nie liczę, że zadziała od razu ale za to liczę, że jak zadziała - to na dłużej.
Na około 6tym kilometrze zaczynam już poważnie skłaniać się do Mini. Według informacji o trasie mam na to jeszcze dwa kilometry więc moje zdziwienie jest ogromne, gdy rozjazd Mini/Max wyskakuje na mnie znienacka 500 metrów dalej ;) Postawiona pod ścianą, zjeżdżam na Mini. Za zakrętem czeka na mnie kawałek odpoczynku, szeroki zjazd po szutrze.
Kawałek szutru, od razu lepiej się jedzie (fot. Zbigniew Świderski)
Chwila odpoczynku i znowu tyrka na dość błotnistej trasie. Duża część trasy biegnie po drogach, gdzie trzeba jechać środkiem na wybrzuszeniu pomiędzy wyjeżdżonymi błotnymi koleinami. Nie lubię tego, zawsze się spinam, żeby z tego wybrzuszenia nie zjechać a jest to nader łatwe - zwłaszcza gdy jest błoto. Mimo panującego od kilku dni upału błota jest zaskakująco dużo. Oczywiście nie ma błotnej masakry ale i tak błota jest dużo. I dalej - podjazd, zjazd, podjazd zjazd - trochę lasem, trochę szutrami, trochę łąkami. Gdy ma człowiek siłę oderwać wzrok od drogi, to można pooglądać widoki. Są też i ciekawsze fragmenty, na przykład zjazd trawiastym wąwozem po bandach z kamieniami. Łapię tam mega flow i popylam ile wlezie ;)
fot. Zbigniew Świderski
W drugiej połowie trasy zaczyna mi się trochę lepiej jechać. Chyba Endurosnak zaczyna działać. Nie jest idealnie ale jako tako. Są nawet momenty, że zaczynam żałować zjechania na Mini. Tym bardziej, że jeśli chcę powalczyć w klasyfikacji górskiej to będę musiała pozostałe dwa etapy Korony przejechać również na Mini. Chyba, że potraktuję ten etap jako niebyły i postaram się o jak najlepszy wyniki na tych pozostałych... eeech, nie wiem. Tak sobie jadę i pomiędzy jednym a drugim mieleniem rozmyślam sobie nad koleją rzeczy ;)
[edit: jechało mi się lepiej również z tego powodu, że było bardziej z górki...]
Zejść ze skarpy, przenieść rower, wdrapać się ponownie na skarpę. Legendy mówią, że niektórzy tu jechali ;) (fot. Edyta Lesiak, fotolinks.pl)
Po przeprawie z buta przez strumyk docieram wreszcie do miejsca, gdzie wjechałyśmy z Anią przed startem - więc teraz jadę już znanym fragmentem trasy. W samej końcówce jednak jeszcze czeka mnie chyba najtrudniejszy na tej trasie zjazd, przypominający nieco te łatwiejsze z MTB Cross Maratonu. Dość stromy zjazd z wyżłobionymi przez wodę rowkami i pełen luźnych kamieni różnej wielkości. Po obczajeniu najlepszego toru jazdy, pokonuję zjazd w sposób niemalże nonszalancki ;)
Najtrudniejszy zjazd na trasie - zwalniam żeby wybrać tor jazdy (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)
Ostatni fragment to objechanie jeziorka po ścieżce rowerowej i wreszcie wjazd na metę po bruku. Zaraz za matą wszyscy rzucają się z głową w strumień wody z kurtyny wodnej. Ja też. Chłodzę się dość długo bo przez ostatnie kilkanaście minut miałam wrażenie, że łapie mnie udar słoneczny (miałam okazję poznać dość dobrze objawy udaru słonecznego). Gdy już kończę chłodzić ugotowany mózg, płuczę się jeszcze trochę z błota.
Za moment dostaję sms z wynikiem i trochę jestem zaskoczona - 5 miejsce, mimo beznadziejnej jazdy, wynik w sumie nienajgorszy.
Rower myję sikawką z wozu strażackiego, w międzyczasie zachwalając chłopakom z kolejki trasy MTB Cross Maraton.
Pod bufetem spotykamy się z Anią, która na metę dotarła niedługo po mnie. Jeszcze uzupełnienie węglowodanów i wracamy do domu.
[edit: ostatecznie w kategorii 6/20, open 11/46]
MTB Cross Maraton Kielce - poziomki, jagody, strumyki i podjazdy
Niedziela, 28 czerwca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 40.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:55 | km/h: | 14.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Start maratonu dziś spod galerii Korona w Kielcach. Dość nietypowe miejsce, jak na taką imprezę, bo zwykle starty i meta są albo gdzieś w oddaleniu od miasta albo z jakiegoś stadionu, albo w parku. A tu - prawie środek miasta, tłum rowerzystów przewalających się przez oszklony budynek, gdzie mieści się biuro zawodów. Parking galerii udostępniony dla zawodników - super, samochód nie będzie nagrzany jak piekarnik, gdy wrócę.
Przed startem spotykam Sołtysa, wita się ze mną również Martink. Gawędzę z zawodnikami z Crazy Racing Team, robię rozgrzewkę na pochyłym wejściu do galerii. W sektorze poznaję Janusza, który wraca do ścigania po dłuższej przerwie. Rozmawiamy... o wypadkach na trasie i chyba w złą godzinę bo niedługo po starcie, jeszcze na rundzie honorowej, on zaczepia się z jakimś innym zawodnikiem i obaj szlifują asfalt. Zwalniam, pytam czy wszystko OK ale Janusz macha, że mam jechać, znaczy - chyba OK.
Ten drobny incydent znacząco wpływa na moją dzisiejszą jazdę. Jadę na "pół gwizdka", zachowawczo. Tam, gdzie mogłabym puścić heble - hamuję; tam gdzie mogłabym dokręcić - nie robię tego. Błoto staram się omijać, czasem na piechotę. W jedynym miejscu, gdzie postanawiam objechać błotny rów niestandardową ścieżką (do łagodnej i wyjeżdżonej - kolejka), natykam się na niespodziankę - błoto jest głębsze niż by się wydawało i przednie koło zasysa mi się. Robię efektowne OTB i cud jakiś, że w błocie całe są tylko rękawiczki a nie moja facjata ;) W błocie za to jest cała kierownica, włącznie z Garminem i manetkami. OTB musiało wyglądać poważnie, bo kilka osób pyta się, czy jestem cała a mnie nie stało się kompletnie nic bo lądowanie było bardzo miękkie (warstwa błota była tam jak puchowa kołdra).
Chociaż gleba była niegroźna, chwilę zajmuje mi dojście do siebie - przez ten czas prowadzę rower po wybrzuszeniu między koleinami i tam łapie mnie Mazi z nieszczęsnymi, krępującymi zdjęciami ;) Oczywiście moja prośba, żeby nie robił mi krępujących zdjęć skutkuje zrobieniem aż trzech ;)
Fot. Łukasz Maziejuk
Tam z tyłu widać, gdzie był rów z błotem (kolejka do przejazdu)
Trasa bardzo urokliwa i niezbyt trudna, za to wymagająca kondycyjnie. Bardzo ciepło ale w skutecznym schłodzeniu pomaga kilkakrotny przejazd przez strumyk. Niestety, po takim przejeździe wjeżdża się zaraz na łachę piachu. Zastanawiam się głośno, co bardziej szkodzi napędowi - woda + piach czy błoto + błoto... ;)
Trochę po lasach, trochę po łąkach. Zapachy w lesie oszałamiające - głównie poziomkowe, na łące natomiast kolorowo od maków, chabrów i innych kolorowych kwiatów, których nie znam. Rosną też ogromne dmuchawce, jak piłki do tenisa. W lesie ludzie zbierają jagody i pozdrawiają jadących.
W pamięć zapada mi jeden podjazd. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, ciągnie się i ciągnie... potem jest przez kilkanaście sekund w dół... a potem znowu w górę. O Bogowie! Ale cały podjechałam :)
Podjechałam też stok w Kielcach. Nie "zakosami" tylko w osi. Na małej tarczy i powoli, ale podjechałam. Nawierzchnia tam była niefajna - zmuldziała ubita trawa, łąka. Niestety, kolejność jazdy w tym miejscu była męcząca - najpierw karkołomny zjazd a potem podjazd. Powinno być odwrotnie, żeby człowiek przynajmniej miał nagrodę za wjechanie ;)
Trochę czuję się zawiedziona bo spodziewałam się, że chociaż kawałeczek trasy będzie po sławnych trasach downhillowych na Telegrafie a tu "gucio"... szkoda.
Meta (fot. Grzegorz Śmiech)
Oczekiwanie na wyniki przedłuża się. I tak na MTB Cross Maraton dekoracje są późno ale dziś to już naprawdę przesada. Coś nie zagrało w pomiarze czasu, dużo ludzi przychodzi do biura zawodów z reklamacjami. Ja czekam bo jak przebrałam się i przyszłam sprawdzić wyniki to zobaczyłam, że mam 3 miejsce. Więc czekam cierpliwie, licząc na to, że to się nie zmieni w wyniku czyjejś reklamacji ;) Funduje sobie pyszną kawę i czytam zakupiony w Empiku Bike (biuro zawodów w galerii handlowej ma swoje zalety).
Dekoracja jednak mnie obejmuje ;) Dostaję medal i jakieś gadżety do czyszczenia łańcucha.
[edit po korekcie wyników 1/07: K open: 10/25, kat: 4/8]
Przed startem spotykam Sołtysa, wita się ze mną również Martink. Gawędzę z zawodnikami z Crazy Racing Team, robię rozgrzewkę na pochyłym wejściu do galerii. W sektorze poznaję Janusza, który wraca do ścigania po dłuższej przerwie. Rozmawiamy... o wypadkach na trasie i chyba w złą godzinę bo niedługo po starcie, jeszcze na rundzie honorowej, on zaczepia się z jakimś innym zawodnikiem i obaj szlifują asfalt. Zwalniam, pytam czy wszystko OK ale Janusz macha, że mam jechać, znaczy - chyba OK.
Ten drobny incydent znacząco wpływa na moją dzisiejszą jazdę. Jadę na "pół gwizdka", zachowawczo. Tam, gdzie mogłabym puścić heble - hamuję; tam gdzie mogłabym dokręcić - nie robię tego. Błoto staram się omijać, czasem na piechotę. W jedynym miejscu, gdzie postanawiam objechać błotny rów niestandardową ścieżką (do łagodnej i wyjeżdżonej - kolejka), natykam się na niespodziankę - błoto jest głębsze niż by się wydawało i przednie koło zasysa mi się. Robię efektowne OTB i cud jakiś, że w błocie całe są tylko rękawiczki a nie moja facjata ;) W błocie za to jest cała kierownica, włącznie z Garminem i manetkami. OTB musiało wyglądać poważnie, bo kilka osób pyta się, czy jestem cała a mnie nie stało się kompletnie nic bo lądowanie było bardzo miękkie (warstwa błota była tam jak puchowa kołdra).
Chociaż gleba była niegroźna, chwilę zajmuje mi dojście do siebie - przez ten czas prowadzę rower po wybrzuszeniu między koleinami i tam łapie mnie Mazi z nieszczęsnymi, krępującymi zdjęciami ;) Oczywiście moja prośba, żeby nie robił mi krępujących zdjęć skutkuje zrobieniem aż trzech ;)
Fot. Łukasz Maziejuk
Tam z tyłu widać, gdzie był rów z błotem (kolejka do przejazdu)
Trasa bardzo urokliwa i niezbyt trudna, za to wymagająca kondycyjnie. Bardzo ciepło ale w skutecznym schłodzeniu pomaga kilkakrotny przejazd przez strumyk. Niestety, po takim przejeździe wjeżdża się zaraz na łachę piachu. Zastanawiam się głośno, co bardziej szkodzi napędowi - woda + piach czy błoto + błoto... ;)
Trochę po lasach, trochę po łąkach. Zapachy w lesie oszałamiające - głównie poziomkowe, na łące natomiast kolorowo od maków, chabrów i innych kolorowych kwiatów, których nie znam. Rosną też ogromne dmuchawce, jak piłki do tenisa. W lesie ludzie zbierają jagody i pozdrawiają jadących.
W pamięć zapada mi jeden podjazd. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, ciągnie się i ciągnie... potem jest przez kilkanaście sekund w dół... a potem znowu w górę. O Bogowie! Ale cały podjechałam :)
Podjechałam też stok w Kielcach. Nie "zakosami" tylko w osi. Na małej tarczy i powoli, ale podjechałam. Nawierzchnia tam była niefajna - zmuldziała ubita trawa, łąka. Niestety, kolejność jazdy w tym miejscu była męcząca - najpierw karkołomny zjazd a potem podjazd. Powinno być odwrotnie, żeby człowiek przynajmniej miał nagrodę za wjechanie ;)
Trochę czuję się zawiedziona bo spodziewałam się, że chociaż kawałeczek trasy będzie po sławnych trasach downhillowych na Telegrafie a tu "gucio"... szkoda.
Meta (fot. Grzegorz Śmiech)
Oczekiwanie na wyniki przedłuża się. I tak na MTB Cross Maraton dekoracje są późno ale dziś to już naprawdę przesada. Coś nie zagrało w pomiarze czasu, dużo ludzi przychodzi do biura zawodów z reklamacjami. Ja czekam bo jak przebrałam się i przyszłam sprawdzić wyniki to zobaczyłam, że mam 3 miejsce. Więc czekam cierpliwie, licząc na to, że to się nie zmieni w wyniku czyjejś reklamacji ;) Funduje sobie pyszną kawę i czytam zakupiony w Empiku Bike (biuro zawodów w galerii handlowej ma swoje zalety).
Dekoracja jednak mnie obejmuje ;) Dostaję medal i jakieś gadżety do czyszczenia łańcucha.
[edit po korekcie wyników 1/07: K open: 10/25, kat: 4/8]
PB Nadarzyn
Niedziela, 31 maja 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 50.19 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:14 | km/h: | 22.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak ja lubię, dla odmiany, czasem "wystąpić" na mazowieckim maratonie. Może mają takie maratony swoje wady (np. dzikie tłumy na starcie i na trasie, dopóki stawka się nie poukłada... w przypadku startu z dalszego sektora - korki związane z gorszymi umięjetnościami zaawodników...) ale mają też zalety (niezaprzeczalną zaletą jest fakt, że nie trzeba wstawać o 6 rano, drugą - że spotyka się mnóstwo znajomych). Ponieważ teraz mam sporą przerwę pomiędzy startami w MTB Cross Maraton, to postanowiłam się przejechać do Nadarzyna. Raz, że noga musi się kręcić, dwa - że może uda mi się zdobyć punkty dla teamu a trzy - że chcę się porównać ze sobą samą z zeszłego roku.
Trasę w Nadarzynie zapamiętałam z zeszłego roku jako płaską, nudną i bez żadnych wyzwań technicznych. Więc nastawiona jestem na zaginkę od samego początku. Tymczasem, kręcę się po miasteczku i wypatruję Cyklonów. Jest między innymi Michał, Łukasz, Damian, Karolina, po jakimś czasie również dociera Adam i Małgosia oraz jeszcze jedna nowa koleżanka, Ania. Pogaduchy odchodzą w najlepsze, czas ucieka a tymczasem przydałoby się zapuścić żurawia na trasę. Ania decyduje mi się towarzyszyć więc jedziemy razem. Na pierwszych kilometrach jest kilka niedużych kałuż, podobnie jak w zeszłym roku. Przejeżdżamy kawałek i wracamy żeby zobaczyć końcówkę a potem rozjeżdżamy się do sektorów, bo już pora.
Po Otwocku spadłam do 8 sektora, podobnie jak Michał - którego tu spotykam. Cieszę się, że tu jest bo mam z kim pogadać (reszta Cyklona w innych sektorach) a poza tym może jest szansa że będziemy się wspierać na trasie (o ile startujący tłum nas nie rozdzieli). Dogadujemy się, że będziemy się starali jechać razem.
Po starcie jest tłoczno. Jakoś wyjeżdżam trochę przed Michała i staram się przebijać przez ludzi jadących rządkiem "po śladach". Gdzie się da, omijam bokiem, nawet trochę po chaszczach.
Jaka ja mała przy tych wszystkich rosłych chłopach (fot. Artur Więckowski)
Na początku nie oglądam się więc nie wiem czy Michał jedzie za mną, ale gdy po jakimś czasie, gdy się trochę poluźnia, sprawdzam - nie widzę go za sobą. No cóż - ustaliliśmy, że jakby co - nie czekamy na siebie. Ponieważ nie wiem, czy Michała tylko zablokował tłum czy może miał jakąś awarię, to nie czekam i jadę swoje.
Niedługo po starcie, na jakimś zakręcie mam lekką kolizję z potężnym zawodnikiem, który zahacza mnie chyba kierownicą, próbując wejść w zakręt przede mną. Przez moment widzę się już leżącą ale odzyskuję równowagę i jadę dalej, nie daję się wyprzedzić.
Bardzo możliwe, że to była właśnie ta sytuacja... (fot. Zbigniew Świderski)
Jedzie mi się bardzo fajnie, chociaż brakuje mi przewyższeń, bo już się przyzwyczaiłam że są. Tutaj ich po prostu nie ma. Jest to - poza fragmentem w żwirowni - chyba najbardziej płaski maraton na świecie. Nawet w Lesie Kabackim nie jest tak płasko ;) Leśne dukty, szutry, od czasu do czasu leśna ścieżka. Tak ogólnie to paradosalnie - trasa jest dość niebezpieczna bo zachęca do bardzo szybkiej jazdy co skutkować może wypadkiem - zwłaszcza przy jeździe w grupie albo na zakręcie. Mijam zresztą na trasie trzy razy "wysypanych" zawodników, w tym jednego chyba poważnie "wysypanego" - bo najpierw widzę stojącą z boku trasy, tuż przed szutrowym zakrętem, kobietę machającą rękami. Zwalniam - i dobrze - bo za chwilę widzę leżącego zawodnika a przy nim grupkę ludzi. Przejeżdżam ten fragment dość spokojnie i za chwilę widzę idę osobę z obsługi trasy, która pyta mnie czy karetka już jest. Nie było.
W niektórych miejscach warto trochę odpocząć (fot. Valery Hrodz)
Na tej trasie najfajniejszym fragmentem jest żwirownia. Pierwsza pętla prowadzi przez nią identycznie jak w zeszłym roku ale druga jest nieco zmodyfikowana i jedzie się po kapitalnym pumptracku. W pobliżu po hopkach jeżdżą motocykliści. Za wyjątkiem bardzo stromego piaszczystego nasypu na drugiej pętli, całą resztę żwirowni pokonuję bezproblemowo w siodle a na pumptracku stosuję tricki z Kazurki. Generalnie mam naprawdę zabawę na tym fragmencie. Fajny też jest niedługi singiel na dojeździe do parku - mety. Na dole krótkiego stromego zjazdu stoją ludzie i dopingują. Strasznie lubię takie miejsca ale rzadko się zdarzają takie sytuacje na maratonach MTB.
Michał odnajduje się w czarnomagiczny sposób w okolicach 37 kilometra. Na pytanie, gdzie się podziewał całą trasę, żartuje sobie, że specjalnie został z tyłu, żeby mieć większą satysfakcję z dogonienia mnie ;) A tak naprawdę - został przyblokowany po starcie i stracił sporo czasu przebijając się. Dalej jedziemy już razem, wzajemnie motywując się do szybszej jazdy. Najpierw ja namawiam Michała, żeby pogonić gościa z przodu. Michał daje w palnik i nie jestem w stanie utrzymać mu koła - ale chyba po niedługim czasie kończy mu się boost ;) Nie dogania tego gościa a nawet daje się wyprzedzić dwóm kolejnym i udaje mi się go dogonić. Teraz ja mam chyba więcej siły więc Michał jedzie za mną. Po jakimś czasie ja trochę wyrywam bo widzę z przodu kobietę i postanawiam ją "łyknąć", co przychodzi mi bez większych problemów. W międzyczasie Michał odżywa i wyrywa do przodu, znów zostawiając mnie bezczelnie z tyłu. Aż do mety próbuję go gonić ale już mi się nie udaje i w efekcie Michał dojeżdża kilka sekund przede mną.
Po dojechaniu na mete mam zdrętwiałe dwa małe palce prawej ręki. To chyba oznacza, że z Guru fittingiem coś poszło nie tak. Nie będę na razie jednak jednoznacznie wyrokować bo być może co innego było powodem. Muszę jeszcze pojeździć.
Sms z wynikami przychodzi bardzo szybko - 5 miejsce, czas 2:14:56. Gorszy niż zeszłoroczny ale też trasa była sporo dłuższa. Średnia w każdym razie wyższa.
Pomaratonowy melanż upływa bardzo przyjemnie. Siedzimy całą ekipą, szamiemy makaron i ciastka, gadamy sobie. Potem ja jeszcze idę poklaskać Karolinie na podium w MINI i wreszcie rozjeżdżamy się do domu.
[edit: open 12/27, kat. 5/11; rating w kategorii 89,5% to jest o wiele lepiej niż w zeszłym roku; dołożyłam się do punktów drużynowych i awans do 5 sektora - zadowolona]
Trasę w Nadarzynie zapamiętałam z zeszłego roku jako płaską, nudną i bez żadnych wyzwań technicznych. Więc nastawiona jestem na zaginkę od samego początku. Tymczasem, kręcę się po miasteczku i wypatruję Cyklonów. Jest między innymi Michał, Łukasz, Damian, Karolina, po jakimś czasie również dociera Adam i Małgosia oraz jeszcze jedna nowa koleżanka, Ania. Pogaduchy odchodzą w najlepsze, czas ucieka a tymczasem przydałoby się zapuścić żurawia na trasę. Ania decyduje mi się towarzyszyć więc jedziemy razem. Na pierwszych kilometrach jest kilka niedużych kałuż, podobnie jak w zeszłym roku. Przejeżdżamy kawałek i wracamy żeby zobaczyć końcówkę a potem rozjeżdżamy się do sektorów, bo już pora.
Po Otwocku spadłam do 8 sektora, podobnie jak Michał - którego tu spotykam. Cieszę się, że tu jest bo mam z kim pogadać (reszta Cyklona w innych sektorach) a poza tym może jest szansa że będziemy się wspierać na trasie (o ile startujący tłum nas nie rozdzieli). Dogadujemy się, że będziemy się starali jechać razem.
Po starcie jest tłoczno. Jakoś wyjeżdżam trochę przed Michała i staram się przebijać przez ludzi jadących rządkiem "po śladach". Gdzie się da, omijam bokiem, nawet trochę po chaszczach.
Jaka ja mała przy tych wszystkich rosłych chłopach (fot. Artur Więckowski)
Na początku nie oglądam się więc nie wiem czy Michał jedzie za mną, ale gdy po jakimś czasie, gdy się trochę poluźnia, sprawdzam - nie widzę go za sobą. No cóż - ustaliliśmy, że jakby co - nie czekamy na siebie. Ponieważ nie wiem, czy Michała tylko zablokował tłum czy może miał jakąś awarię, to nie czekam i jadę swoje.
Niedługo po starcie, na jakimś zakręcie mam lekką kolizję z potężnym zawodnikiem, który zahacza mnie chyba kierownicą, próbując wejść w zakręt przede mną. Przez moment widzę się już leżącą ale odzyskuję równowagę i jadę dalej, nie daję się wyprzedzić.
Bardzo możliwe, że to była właśnie ta sytuacja... (fot. Zbigniew Świderski)
Jedzie mi się bardzo fajnie, chociaż brakuje mi przewyższeń, bo już się przyzwyczaiłam że są. Tutaj ich po prostu nie ma. Jest to - poza fragmentem w żwirowni - chyba najbardziej płaski maraton na świecie. Nawet w Lesie Kabackim nie jest tak płasko ;) Leśne dukty, szutry, od czasu do czasu leśna ścieżka. Tak ogólnie to paradosalnie - trasa jest dość niebezpieczna bo zachęca do bardzo szybkiej jazdy co skutkować może wypadkiem - zwłaszcza przy jeździe w grupie albo na zakręcie. Mijam zresztą na trasie trzy razy "wysypanych" zawodników, w tym jednego chyba poważnie "wysypanego" - bo najpierw widzę stojącą z boku trasy, tuż przed szutrowym zakrętem, kobietę machającą rękami. Zwalniam - i dobrze - bo za chwilę widzę leżącego zawodnika a przy nim grupkę ludzi. Przejeżdżam ten fragment dość spokojnie i za chwilę widzę idę osobę z obsługi trasy, która pyta mnie czy karetka już jest. Nie było.
W niektórych miejscach warto trochę odpocząć (fot. Valery Hrodz)
Na tej trasie najfajniejszym fragmentem jest żwirownia. Pierwsza pętla prowadzi przez nią identycznie jak w zeszłym roku ale druga jest nieco zmodyfikowana i jedzie się po kapitalnym pumptracku. W pobliżu po hopkach jeżdżą motocykliści. Za wyjątkiem bardzo stromego piaszczystego nasypu na drugiej pętli, całą resztę żwirowni pokonuję bezproblemowo w siodle a na pumptracku stosuję tricki z Kazurki. Generalnie mam naprawdę zabawę na tym fragmencie. Fajny też jest niedługi singiel na dojeździe do parku - mety. Na dole krótkiego stromego zjazdu stoją ludzie i dopingują. Strasznie lubię takie miejsca ale rzadko się zdarzają takie sytuacje na maratonach MTB.
Michał odnajduje się w czarnomagiczny sposób w okolicach 37 kilometra. Na pytanie, gdzie się podziewał całą trasę, żartuje sobie, że specjalnie został z tyłu, żeby mieć większą satysfakcję z dogonienia mnie ;) A tak naprawdę - został przyblokowany po starcie i stracił sporo czasu przebijając się. Dalej jedziemy już razem, wzajemnie motywując się do szybszej jazdy. Najpierw ja namawiam Michała, żeby pogonić gościa z przodu. Michał daje w palnik i nie jestem w stanie utrzymać mu koła - ale chyba po niedługim czasie kończy mu się boost ;) Nie dogania tego gościa a nawet daje się wyprzedzić dwóm kolejnym i udaje mi się go dogonić. Teraz ja mam chyba więcej siły więc Michał jedzie za mną. Po jakimś czasie ja trochę wyrywam bo widzę z przodu kobietę i postanawiam ją "łyknąć", co przychodzi mi bez większych problemów. W międzyczasie Michał odżywa i wyrywa do przodu, znów zostawiając mnie bezczelnie z tyłu. Aż do mety próbuję go gonić ale już mi się nie udaje i w efekcie Michał dojeżdża kilka sekund przede mną.
Po dojechaniu na mete mam zdrętwiałe dwa małe palce prawej ręki. To chyba oznacza, że z Guru fittingiem coś poszło nie tak. Nie będę na razie jednak jednoznacznie wyrokować bo być może co innego było powodem. Muszę jeszcze pojeździć.
Sms z wynikami przychodzi bardzo szybko - 5 miejsce, czas 2:14:56. Gorszy niż zeszłoroczny ale też trasa była sporo dłuższa. Średnia w każdym razie wyższa.
Pomaratonowy melanż upływa bardzo przyjemnie. Siedzimy całą ekipą, szamiemy makaron i ciastka, gadamy sobie. Potem ja jeszcze idę poklaskać Karolinie na podium w MINI i wreszcie rozjeżdżamy się do domu.
[edit: open 12/27, kat. 5/11; rating w kategorii 89,5% to jest o wiele lepiej niż w zeszłym roku; dołożyłam się do punktów drużynowych i awans do 5 sektora - zadowolona]
MTB Cross Maraton Sandomierz - sady kwitnące interwałami
Niedziela, 17 maja 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 47.93 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:49 | km/h: | 17.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
To już chyba zaczyna być norma. Gdy bladym świtem jadę autem do Sandomierza to jest buro i siąpi. Buro jest przez cały czas a siąpi prawie cały czas. Mimo to, nastrój mam dobry bo prognoza ICMu mówiła, że koło jedenastej ma się rozpogodzić (chociaż nie wygląda). Nastrój mam dobry a nastawienie do tego wyścigu jakoś też. Nie rujnuje mi go nawet pobudka Zająca o 4:30 rano i siedzenie koło jego łóżeczka aż zaśnie. Pierwszy raz w życiu w ogóle nie denerwuję się startem. To dziwne, bo jednak zawsze jest jakaś nerwówka. Być może jest to spowodowane perspektywą łatwej technicznie trasy (ponoć taka jest), podczas gdy przerobiłam już kilka o znacznym (jak dla mnie) stopniu trudności.
Faktycznie, dziś prognoza ICMu sprawdza się co do joty - rozchmurza się powoli i zaczyna nawet wychodzić słonko jak dojeżdżam do Sandomierza. Po drodze znów jestem zauroczona przez Iłżę a na miejscu - przez sandomierskie stare miasto.
Parkuję przy ul. Podwale, bardzo blisko biura zawodów. Nazwa ulicy mówi sama za siebie, do biura zawodów i miejsca startów trzeba się wdrapać na wzgórze, na którym ulokowany jest rynek. Podjeżdżam sobie rowerem ale można też wejść urokliwymi schodami z rowerem na ramieniu. Ten podjazd będę pokonywać dojeżdżając do mety z trasy maratonu. Już podczas tego pierwszego podjazdu mam wrażenie, że tylne koło buja więc trochę podpompowuję.
Mam okazję wreszcie pogadać osobiście z Mateuszem - Fejs swojego czasu tak usilnie mi go proponował jako znajomego, że w końcu go dodałam - chociaż nie byłam pewna czy faktycznie się znamy. Miałam tylko podejrzenia, że widzieliśmy się kilka razy na treningach techniki organizowanych kiedyś przez WKK.
Pogoda jest śmieszna - gdy słońce świeci to można się ugotować a gdy zasłania je chmura i jeszcze wiatr zawieje, robi się dość zimno. Mam wątpliwości czy jechać w rękawkach ale po rozgrzewce wrzucam rękawki do kieszonki kamela.
Na rozgrzewkę robię kilkanaście małych kółek po nachylonym rynku i znowu mam wrażenie, że mnie coś buja więc podpompowuję drugi raz. Po kolejnych kilku kółkach odczucie się powtarza. Łapię kolarzy stojących koło sektora i pytam, czy mają lepszą pompkę. Pompki użycza mi Przemek z Mybike.pl - gdy zabieram się za pompowanie wyrywam sobie zawór od wentyla. Niech to szlag! Do startu zostało tylko 10 minut i Przemek pomaga mi z szybką wymianą dętki (dzięki!). Nie to, żebym sama nie potrafiła ale z pomocą idzie szybciej.
Udaje mi się stanąć w "bez-sektorze" dosłownie dwie minuty przed startem. Uf!
Start jest w dół po bruku i trzeba uważać, żeby na nikogo nie wpaść ani żeby koło nie uciekło spod tyłka na zakręcie, jednak dość szybko trasa wpada na szeroką szutrówkę. Nie daje się jednak jechać stałym tempem bo cały czas jest podjazd - zjazd - podjazd - zjazd. Mały przestój robi się, gdy szutrówka nagle skręca w wąską ścieżkę, za którą jest przejazd po drewnianych deskach przez mały strumyk. Ponieważ jeszcze na tym etapie grupa jest spora, robi się korek i muszę zejść z roweru. Ale jest to moje jedyne zejście z roweru podczas całej trasy (!).
Faktycznie, trasa - w porównaniu do znanych mi tras MTB Cross Maraton, jest łatwa jak kaszka z mleczkiem. Jedyne trudności to wyskakujące znienacka zestawy "ostry zakręt + podjazd". Poza tym prowadzi cały czas szutrami i sadami. Jest sucho i pyli się niemożebnie, w niektórych momentach niewiele widać spoza kurzu. Gdzieniegdzie wjeżdżamy w urokliwe wąwozy, podobne do tych koło Kazimierza. Podjazdy są dość krótkie ale jest ich dużo - mogą dać się we znaki. Mimo to, na podjazdach z reguły wyprzedzam innych zawodników. Za to zjazdy, do poszalenia - większość prosta po szutrach, niektóre z większymi kamieniami ale już tworzę lepszą jedność z rowerem niż w zeszłym roku więc na zjazdach tylko dodaję gazu... i też wyprzedzam ;)
Dostaję nawet komplement od jednego z zawodników, że konkretnie zapierniczam :) To tuż po tym, jak dogania mnie za przejazdem przez strumyk z wrzuconymi do niego luźnymi pieńkami i gałęziami (dla ułatwienia przejazdu). Tam jemu przednie koło zapada się w przerwę pomiędzy tymi gałązkami a moje przejeżdża bez problemu (przewaga 27,5).
Sadami... (punkt kontrolny, fot. Łukasz Maziejuk)
Po około godzinie jazdy wokół mnie się nieco poluźnia, ale trudno mi jest stwierdzić, czy to peletonik mi uciekł czy ja uciekłam peletonikowi. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
Pogoda dopisuje. Słońce świeci, tylko od czasu do czasu przysłaniają je obłoki. Za to cały czas bardzo mocno wieje. Przez pierwszą połowę trasy wiatr, do spółki z podjazdami, nie dają odetchnąć - nawet na zjazdach trzeba dopedałowywać. Ale za to w drugiej połowie, gdy trasa zakręca już w stronę startu - to jest zupełnie inna jazda (może to jest powód, dla którego przez całą trasę mnie dziś nie odcięło).
Jedzie mi się doskonale, jak nigdy. Czuję moc i świeżość w nogach, które chyba tęskniły już za porządną jazdą po dwudniowej przypadkowej przerwie w tygodniu.
Pod koniec trasy mijam się co i rusz z tymi samym ludźmi. Każde z nas chce być wcześniej na mecie ale tuż przed metą czekają jeszcze dwa podjazdy. Jeden, dłuższy, kilkuminutowy i drugi krótki - już na finiszu. Na obu podjazdach jeszcze wyprzedzam dwie czy trzy osoby.
Mocny finisz na podjeździe (fot. Rower-Sport Kielce)
Wjeżdżam na metę z "bananem" na twarzy. Zadowolona jestem z czasu, z pogody, z samopoczucia... i ogólnie ze wszystkiego. I w zasadzie jest mi wszystko jedno czy będę pierwsza, piąta czy ostatnia. Bawiłam się cudownie.
Po pożarciu makaronu udaję się do biura zawodów w celu sprawdzenia wyników. Wiszące już kartki obejmują wyniki zawodników, którzy przyjechali w czasie 2:44. U mnie na liczniku mniej więcej 2:49. Z ciekawości sprawdzam, ile kobiet w mojej kategorii jest już na tej liście i z zaskoczeniem stwierdzam, że żadna. Co więcej, w ogóle są na niej tylko dwie panie. Chyba zatem mam szansę znowu załapać się na dekorację. Piąta, a może nawet czwarta? Hih, byłoby fajnie :)
Czekam pod biurem zawodów na dowieszenie kolejnej kartki ale tej ani widu ani słychu, a ja zaczynam marznąć. Pogoda, choć słoneczna, jest nieco zdradliwa - zwłaszcza dla stygnącego organizmu - bo jak tylko słonko znika za chmurą to zaczyna wiać i robi się niezbyt przyjemnie. Mimo to, czekam jeszcze, rozmawiając z innymi zawodnikami, które też przychodzą sprawdzić wyniki. Między innymi z sympatyczną grupą z Crazy Racing Team. Asia, Magda i kolega, którego dziewczyny przedstawiły mi trzema imionami więc nie wiem w końcu jak ma na imię ;)
Gdy w końcu gęsia skórka przeważa nad chęcią zobaczenia wyniku, zjeżdżam rowerem do auta. Zostawiam rower, przebieram się w cieplejsze rzeczy i wracam pod biuro zawodów. Nadal nie ma kolejnej kartki więc idę na rynek z postanowieniem zjedzenia czegoś pysznego w którejś z knajpek. W jednej z nich siedzą Crejzole więc dołączam do nich. Wcinamy placki ziemniaczane i inne pyszności i czekamy na dekorację, która się mocno opóźnia. Gdyby nie to, że liczę na jakiś mały medal, pewnie bym się urwała do domu.
Gdy wreszcie jest dekoracja, to na czwartym plasuje się Asia. I tu ciarki przechodzą mi po plecach bo z rozmowy wiem, że obie Crejzolki miały czas gorszy ode mnie! Faktycznie, na drugie miejsce podium wchodzi Magda a ja nie mogę uwierzyć, gdy zostaję wywołana na najwyższy stopień podium!
Banan (fot. www.kocham-kielce.pl)
Dystans: 48 km, czas: 02:49:34
Pozycja kat: 1/6, open 4/15 WOW!
Faktycznie, dziś prognoza ICMu sprawdza się co do joty - rozchmurza się powoli i zaczyna nawet wychodzić słonko jak dojeżdżam do Sandomierza. Po drodze znów jestem zauroczona przez Iłżę a na miejscu - przez sandomierskie stare miasto.
Parkuję przy ul. Podwale, bardzo blisko biura zawodów. Nazwa ulicy mówi sama za siebie, do biura zawodów i miejsca startów trzeba się wdrapać na wzgórze, na którym ulokowany jest rynek. Podjeżdżam sobie rowerem ale można też wejść urokliwymi schodami z rowerem na ramieniu. Ten podjazd będę pokonywać dojeżdżając do mety z trasy maratonu. Już podczas tego pierwszego podjazdu mam wrażenie, że tylne koło buja więc trochę podpompowuję.
Mam okazję wreszcie pogadać osobiście z Mateuszem - Fejs swojego czasu tak usilnie mi go proponował jako znajomego, że w końcu go dodałam - chociaż nie byłam pewna czy faktycznie się znamy. Miałam tylko podejrzenia, że widzieliśmy się kilka razy na treningach techniki organizowanych kiedyś przez WKK.
Pogoda jest śmieszna - gdy słońce świeci to można się ugotować a gdy zasłania je chmura i jeszcze wiatr zawieje, robi się dość zimno. Mam wątpliwości czy jechać w rękawkach ale po rozgrzewce wrzucam rękawki do kieszonki kamela.
Na rozgrzewkę robię kilkanaście małych kółek po nachylonym rynku i znowu mam wrażenie, że mnie coś buja więc podpompowuję drugi raz. Po kolejnych kilku kółkach odczucie się powtarza. Łapię kolarzy stojących koło sektora i pytam, czy mają lepszą pompkę. Pompki użycza mi Przemek z Mybike.pl - gdy zabieram się za pompowanie wyrywam sobie zawór od wentyla. Niech to szlag! Do startu zostało tylko 10 minut i Przemek pomaga mi z szybką wymianą dętki (dzięki!). Nie to, żebym sama nie potrafiła ale z pomocą idzie szybciej.
Udaje mi się stanąć w "bez-sektorze" dosłownie dwie minuty przed startem. Uf!
Start jest w dół po bruku i trzeba uważać, żeby na nikogo nie wpaść ani żeby koło nie uciekło spod tyłka na zakręcie, jednak dość szybko trasa wpada na szeroką szutrówkę. Nie daje się jednak jechać stałym tempem bo cały czas jest podjazd - zjazd - podjazd - zjazd. Mały przestój robi się, gdy szutrówka nagle skręca w wąską ścieżkę, za którą jest przejazd po drewnianych deskach przez mały strumyk. Ponieważ jeszcze na tym etapie grupa jest spora, robi się korek i muszę zejść z roweru. Ale jest to moje jedyne zejście z roweru podczas całej trasy (!).
Faktycznie, trasa - w porównaniu do znanych mi tras MTB Cross Maraton, jest łatwa jak kaszka z mleczkiem. Jedyne trudności to wyskakujące znienacka zestawy "ostry zakręt + podjazd". Poza tym prowadzi cały czas szutrami i sadami. Jest sucho i pyli się niemożebnie, w niektórych momentach niewiele widać spoza kurzu. Gdzieniegdzie wjeżdżamy w urokliwe wąwozy, podobne do tych koło Kazimierza. Podjazdy są dość krótkie ale jest ich dużo - mogą dać się we znaki. Mimo to, na podjazdach z reguły wyprzedzam innych zawodników. Za to zjazdy, do poszalenia - większość prosta po szutrach, niektóre z większymi kamieniami ale już tworzę lepszą jedność z rowerem niż w zeszłym roku więc na zjazdach tylko dodaję gazu... i też wyprzedzam ;)
Dostaję nawet komplement od jednego z zawodników, że konkretnie zapierniczam :) To tuż po tym, jak dogania mnie za przejazdem przez strumyk z wrzuconymi do niego luźnymi pieńkami i gałęziami (dla ułatwienia przejazdu). Tam jemu przednie koło zapada się w przerwę pomiędzy tymi gałązkami a moje przejeżdża bez problemu (przewaga 27,5).
Sadami... (punkt kontrolny, fot. Łukasz Maziejuk)
Po około godzinie jazdy wokół mnie się nieco poluźnia, ale trudno mi jest stwierdzić, czy to peletonik mi uciekł czy ja uciekłam peletonikowi. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
Pogoda dopisuje. Słońce świeci, tylko od czasu do czasu przysłaniają je obłoki. Za to cały czas bardzo mocno wieje. Przez pierwszą połowę trasy wiatr, do spółki z podjazdami, nie dają odetchnąć - nawet na zjazdach trzeba dopedałowywać. Ale za to w drugiej połowie, gdy trasa zakręca już w stronę startu - to jest zupełnie inna jazda (może to jest powód, dla którego przez całą trasę mnie dziś nie odcięło).
Jedzie mi się doskonale, jak nigdy. Czuję moc i świeżość w nogach, które chyba tęskniły już za porządną jazdą po dwudniowej przypadkowej przerwie w tygodniu.
Pod koniec trasy mijam się co i rusz z tymi samym ludźmi. Każde z nas chce być wcześniej na mecie ale tuż przed metą czekają jeszcze dwa podjazdy. Jeden, dłuższy, kilkuminutowy i drugi krótki - już na finiszu. Na obu podjazdach jeszcze wyprzedzam dwie czy trzy osoby.
Mocny finisz na podjeździe (fot. Rower-Sport Kielce)
Wjeżdżam na metę z "bananem" na twarzy. Zadowolona jestem z czasu, z pogody, z samopoczucia... i ogólnie ze wszystkiego. I w zasadzie jest mi wszystko jedno czy będę pierwsza, piąta czy ostatnia. Bawiłam się cudownie.
Po pożarciu makaronu udaję się do biura zawodów w celu sprawdzenia wyników. Wiszące już kartki obejmują wyniki zawodników, którzy przyjechali w czasie 2:44. U mnie na liczniku mniej więcej 2:49. Z ciekawości sprawdzam, ile kobiet w mojej kategorii jest już na tej liście i z zaskoczeniem stwierdzam, że żadna. Co więcej, w ogóle są na niej tylko dwie panie. Chyba zatem mam szansę znowu załapać się na dekorację. Piąta, a może nawet czwarta? Hih, byłoby fajnie :)
Czekam pod biurem zawodów na dowieszenie kolejnej kartki ale tej ani widu ani słychu, a ja zaczynam marznąć. Pogoda, choć słoneczna, jest nieco zdradliwa - zwłaszcza dla stygnącego organizmu - bo jak tylko słonko znika za chmurą to zaczyna wiać i robi się niezbyt przyjemnie. Mimo to, czekam jeszcze, rozmawiając z innymi zawodnikami, które też przychodzą sprawdzić wyniki. Między innymi z sympatyczną grupą z Crazy Racing Team. Asia, Magda i kolega, którego dziewczyny przedstawiły mi trzema imionami więc nie wiem w końcu jak ma na imię ;)
Gdy w końcu gęsia skórka przeważa nad chęcią zobaczenia wyniku, zjeżdżam rowerem do auta. Zostawiam rower, przebieram się w cieplejsze rzeczy i wracam pod biuro zawodów. Nadal nie ma kolejnej kartki więc idę na rynek z postanowieniem zjedzenia czegoś pysznego w którejś z knajpek. W jednej z nich siedzą Crejzole więc dołączam do nich. Wcinamy placki ziemniaczane i inne pyszności i czekamy na dekorację, która się mocno opóźnia. Gdyby nie to, że liczę na jakiś mały medal, pewnie bym się urwała do domu.
Gdy wreszcie jest dekoracja, to na czwartym plasuje się Asia. I tu ciarki przechodzą mi po plecach bo z rozmowy wiem, że obie Crejzolki miały czas gorszy ode mnie! Faktycznie, na drugie miejsce podium wchodzi Magda a ja nie mogę uwierzyć, gdy zostaję wywołana na najwyższy stopień podium!
Banan (fot. www.kocham-kielce.pl)
Dystans: 48 km, czas: 02:49:34
Pozycja kat: 1/6, open 4/15 WOW!
Łurzyckie Ściganie ITT Opacz
Niedziela, 3 maja 2015 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 20.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:34 | km/h: | 35.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dojazd do Opaczy na spokojnie rowerkiem. Uznałam że jak się ogarnę to wyjdę. Jak nie zdążę przed zamknięciem trasy na jej objazd to dramatu nie będzie bo co najwyżej może mnie zaskoczyć jakaś nowa dziura. Dlatego guzdram się rano straszliwie, jak nie ja. Śniadanko, kawusia itede ;)
Dojeżdżam na miejsce w dość spokojnym tempie, a po oględzinach listy startowej przed zawodami jadę z myślą: dziś to wygram.
Na miejscu jestem tuż przed dziesiątą więc czasu na objazd trasy już nie mam ale jest chwila na pogadanie z Mateuszem po odbiorze numeru startowego. Razem robimy rozgrzewkę na "bocznym torze". Mateusz we mnie wierzy i utwierdza mnie w przekonaniu, że dzisiaj wygram ;)
Jadę dziś z lemondką (podobnie jak na drugiej czasówce z cyklu, w zeszłym roku) oraz pierwszy raz w kasku do jazdy na czas. Zarówno lemondka jak i kask to klubowy sprzęt Cyklona (czerpię pożytki z bycia członkiem tegoż), przeznaczony do wypożyczania właśnie na tego typu okazje :)
Aura jest dziwna, na słońcu gorąco, w cieniu wietrznie i chłodno. Jednak po dojeździe i rozgrzewce decyduję, że pojadę bez rękawiczek (trochę się ślizgają na lemondce, wolę mieć pewny chwyt).
Czas przed startem mija dość szybko i nagle orientuję się, że już jest 10:40, ups, zaraz startuję! Szybko lecę jeszcze na dogrzewkę i gdy wracam to akurat wyczytują mój numer. Wdrapuję się zatem na rampę ale znów nie odważam się wystartować z podtrzymania, wolę wystartować samodzielnie. Jakoś brak mi zaufania do samej siebie, że będę umiała tak wystartować.
Trzy, dwa, jeden... start! (fot. Łurzyckie Ściganie)
Pierwsza prosta jest krótka, rozpędzam się ale zaraz muszę hamować. Zakręt w lewo do Gassów - na wyjeździe z zakrętu stoją samochody więc nie ma jak go ściąć, mam tu jakieś zachwianie równowagi. Za zakrętem jest mi się jakoś ciężko rozpędzić, tętno też niezbyt chce wskoczyć na wysokie obroty. Składam się na lemondce ale to niewiele pomaga. Jadę, jak na mój gust zdecydowanie zbyt wolno ale nie jestem w stanie nic z tym zrobić.
Po długiej prostej do Gassów prawy zakręt do Obór przy pętli autobusowej biorę gładko i udaje mi się przyspieszyć. Tutaj jednak następują drobne przeszkadzajki. Najpierw - jadąca całą szerokością szosy wycieczka. Wrzeszczę do nich: "Z drogi!!!". Robią mi trochę miejsca po lewej a w moją stronę sypią się jakieś wulgarne epitety. Potem lekkie spowolnienie i konieczność przejścia na baranka na dziurawym odcinku ale generalnie tempo jest trochę lepsze. Na prostej do Konstancina znów trochę wolniej a potem ten nieszczęsny podjazd, na którym muszę sporo zwolnić. W dodatku przed zawrotką w Konstancinie, akurat tuż przy słupku, dojeżdżam do jakiegoś lokalnego dziadka na składaku, co nie pozwala mi wziąć tej zawrotki z maksymalnie prawej krawędzi szosy i muszę mocno zawęzić zakręt. Kilka a może nawet kilkanaście sekund w plecy, jak nic. Po zawrotce z górki jadę przez moment prawie 50 km/h ale to tylko chwila. Generalnie cały czas mam problem z rozkręceniem tętna i uzyskaniem satysfakcjonującej prędkości. Zakręty "S" w Gassach od pętli biorę prawie nie zwalniając, cały czas powyżej 33 km/h - trening z Pomba i późniejsze ćwiczenie zakrętów dużo mi dały. Ostatnie dwie proste Gassy - Ciszyca i Ciszyca - Opacz próbuję jechać ile matka natura dała, nawet udaje mi się wreszcie wjechać z tętnem w wyższe rejestry. Znów przeszkadzajka w postaci rowerzystów jadących wycieczkowo całą szerokością. Tu krzyczę "Uwaga po lewej!" i robią mi grzecznie miejsce (bez epitetów). Tuż przed zakrętem do Ciszycy wyprzedza mnie dwóch zawodników.
Czasówkę kończę z czasem sporo gorszym niż w zeszłym roku (około pół minuty). Nie liczyłam zbytnio na pobicie zeszłorocznego czasu z uwagi na to, że jest dopiero początek sezonu, ale sądziłam, że strata będzie mniejsza. Szlag by tę zawrotkę w Konstancinie... ;)
Na mecie dojeżdża do mnie jeden z panów, którzy mnie wyprzedzili i rzuca: "Myślałem, że to facet jedzie". Zastanawiam się głośno, czy mam to odebrać jako komplement i pan potwierdza, że tak, to komplement ;) Razem robimy chwilę rozjazdu i rozmawiamy, potem idziemy zjeść babeczki i napić się soku do "bufetu" w szkole. Rozmawiam tam też przez chwilę z jedną z zawodniczek - szacuje swój czas na około 37 minut. Gdy wychodzimy, spotykamy Mateusza, który właśnie zjechał z trasy. Jest zadowolony i liczy na miejsce w pierwszej 10tce.
Chociaż znów są problemy z pomiarem czasu, udaje się je ogarnąć dość szybko i koniec końców następuje dekoracja. Kobietka, z którą rozmawiałam przed chwilą - 3 miejsce, potem jakaś inna pani - 2 miejsce. Mateusz kiwa do mnie głową i faktycznie - zaraz organizator mnie wyczytuje jako pierwszą. Odbieramy trofea (ładne kubki z wypisanym zajętym miejscem) ale zanim dostajemy nagrody zgłasza się jeszcze jedna dziewczyna twierdząc, że jej czas był lepszy od mojego. Po sprawdzeniu okazuje się, że faktycznie - około pół minuty szybciej. Nie była uwzględniona w wynikach bo org zapomniał uwzględnić wyniki osób zapisanych w ostatniej chwili. No więc zamieniamy się kubeczkami...
Trochę słaba sytuacja.
Mój czas 34:26, czas zwyciężczyni 33:59. Gdybym pojechała równie dobrze jak w zeszłym roku to bym wygrała ;)
Całe podium męskie zgarnia - badum, tsss.... - Klub Żoliber ;) Nihil novi.
Wracamy z Mateuszem spokojnym tempem. Ja, z lekka wkurzona - trochę tym, że nie wygrałam tej czasówki chociaż byłam na to mocno nastawiona - ale głównie jednak żenującą sytuacją na dekoracji. Generalnie podoba mi się ta impreza ale wpadki z pomiarem czasu, od pierwszej edycji, są słabe. Organizatorzy powinni jak najszybciej dopracować ten element.
Mateusz, jak się później okazuje, niestety nie zmieścił się w top 10 ale i tak zajął bardzo dobre 18 miejsce ze stratą niewiele ponad 3 minuty do zwycięzcy.
Dojeżdżam na miejsce w dość spokojnym tempie, a po oględzinach listy startowej przed zawodami jadę z myślą: dziś to wygram.
Na miejscu jestem tuż przed dziesiątą więc czasu na objazd trasy już nie mam ale jest chwila na pogadanie z Mateuszem po odbiorze numeru startowego. Razem robimy rozgrzewkę na "bocznym torze". Mateusz we mnie wierzy i utwierdza mnie w przekonaniu, że dzisiaj wygram ;)
Jadę dziś z lemondką (podobnie jak na drugiej czasówce z cyklu, w zeszłym roku) oraz pierwszy raz w kasku do jazdy na czas. Zarówno lemondka jak i kask to klubowy sprzęt Cyklona (czerpię pożytki z bycia członkiem tegoż), przeznaczony do wypożyczania właśnie na tego typu okazje :)
Aura jest dziwna, na słońcu gorąco, w cieniu wietrznie i chłodno. Jednak po dojeździe i rozgrzewce decyduję, że pojadę bez rękawiczek (trochę się ślizgają na lemondce, wolę mieć pewny chwyt).
Czas przed startem mija dość szybko i nagle orientuję się, że już jest 10:40, ups, zaraz startuję! Szybko lecę jeszcze na dogrzewkę i gdy wracam to akurat wyczytują mój numer. Wdrapuję się zatem na rampę ale znów nie odważam się wystartować z podtrzymania, wolę wystartować samodzielnie. Jakoś brak mi zaufania do samej siebie, że będę umiała tak wystartować.
Trzy, dwa, jeden... start! (fot. Łurzyckie Ściganie)
Pierwsza prosta jest krótka, rozpędzam się ale zaraz muszę hamować. Zakręt w lewo do Gassów - na wyjeździe z zakrętu stoją samochody więc nie ma jak go ściąć, mam tu jakieś zachwianie równowagi. Za zakrętem jest mi się jakoś ciężko rozpędzić, tętno też niezbyt chce wskoczyć na wysokie obroty. Składam się na lemondce ale to niewiele pomaga. Jadę, jak na mój gust zdecydowanie zbyt wolno ale nie jestem w stanie nic z tym zrobić.
Po długiej prostej do Gassów prawy zakręt do Obór przy pętli autobusowej biorę gładko i udaje mi się przyspieszyć. Tutaj jednak następują drobne przeszkadzajki. Najpierw - jadąca całą szerokością szosy wycieczka. Wrzeszczę do nich: "Z drogi!!!". Robią mi trochę miejsca po lewej a w moją stronę sypią się jakieś wulgarne epitety. Potem lekkie spowolnienie i konieczność przejścia na baranka na dziurawym odcinku ale generalnie tempo jest trochę lepsze. Na prostej do Konstancina znów trochę wolniej a potem ten nieszczęsny podjazd, na którym muszę sporo zwolnić. W dodatku przed zawrotką w Konstancinie, akurat tuż przy słupku, dojeżdżam do jakiegoś lokalnego dziadka na składaku, co nie pozwala mi wziąć tej zawrotki z maksymalnie prawej krawędzi szosy i muszę mocno zawęzić zakręt. Kilka a może nawet kilkanaście sekund w plecy, jak nic. Po zawrotce z górki jadę przez moment prawie 50 km/h ale to tylko chwila. Generalnie cały czas mam problem z rozkręceniem tętna i uzyskaniem satysfakcjonującej prędkości. Zakręty "S" w Gassach od pętli biorę prawie nie zwalniając, cały czas powyżej 33 km/h - trening z Pomba i późniejsze ćwiczenie zakrętów dużo mi dały. Ostatnie dwie proste Gassy - Ciszyca i Ciszyca - Opacz próbuję jechać ile matka natura dała, nawet udaje mi się wreszcie wjechać z tętnem w wyższe rejestry. Znów przeszkadzajka w postaci rowerzystów jadących wycieczkowo całą szerokością. Tu krzyczę "Uwaga po lewej!" i robią mi grzecznie miejsce (bez epitetów). Tuż przed zakrętem do Ciszycy wyprzedza mnie dwóch zawodników.
Czasówkę kończę z czasem sporo gorszym niż w zeszłym roku (około pół minuty). Nie liczyłam zbytnio na pobicie zeszłorocznego czasu z uwagi na to, że jest dopiero początek sezonu, ale sądziłam, że strata będzie mniejsza. Szlag by tę zawrotkę w Konstancinie... ;)
Na mecie dojeżdża do mnie jeden z panów, którzy mnie wyprzedzili i rzuca: "Myślałem, że to facet jedzie". Zastanawiam się głośno, czy mam to odebrać jako komplement i pan potwierdza, że tak, to komplement ;) Razem robimy chwilę rozjazdu i rozmawiamy, potem idziemy zjeść babeczki i napić się soku do "bufetu" w szkole. Rozmawiam tam też przez chwilę z jedną z zawodniczek - szacuje swój czas na około 37 minut. Gdy wychodzimy, spotykamy Mateusza, który właśnie zjechał z trasy. Jest zadowolony i liczy na miejsce w pierwszej 10tce.
Chociaż znów są problemy z pomiarem czasu, udaje się je ogarnąć dość szybko i koniec końców następuje dekoracja. Kobietka, z którą rozmawiałam przed chwilą - 3 miejsce, potem jakaś inna pani - 2 miejsce. Mateusz kiwa do mnie głową i faktycznie - zaraz organizator mnie wyczytuje jako pierwszą. Odbieramy trofea (ładne kubki z wypisanym zajętym miejscem) ale zanim dostajemy nagrody zgłasza się jeszcze jedna dziewczyna twierdząc, że jej czas był lepszy od mojego. Po sprawdzeniu okazuje się, że faktycznie - około pół minuty szybciej. Nie była uwzględniona w wynikach bo org zapomniał uwzględnić wyniki osób zapisanych w ostatniej chwili. No więc zamieniamy się kubeczkami...
Trochę słaba sytuacja.
Mój czas 34:26, czas zwyciężczyni 33:59. Gdybym pojechała równie dobrze jak w zeszłym roku to bym wygrała ;)
Całe podium męskie zgarnia - badum, tsss.... - Klub Żoliber ;) Nihil novi.
Wracamy z Mateuszem spokojnym tempem. Ja, z lekka wkurzona - trochę tym, że nie wygrałam tej czasówki chociaż byłam na to mocno nastawiona - ale głównie jednak żenującą sytuacją na dekoracji. Generalnie podoba mi się ta impreza ale wpadki z pomiarem czasu, od pierwszej edycji, są słabe. Organizatorzy powinni jak najszybciej dopracować ten element.
Mateusz, jak się później okazuje, niestety nie zmieścił się w top 10 ale i tak zajął bardzo dobre 18 miejsce ze stratą niewiele ponad 3 minuty do zwycięzcy.
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 19 kwietnia 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 44.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:39 | km/h: | 12.11 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zapowiadało się, że będzie zimno, buro i ponuro i że będzie padało. Jak wstaję to jest zimno, buro i ponuro. Zaczyna kropić gdy jadę autem. Trochę mi siada morale ale skoro już się zwlokłam to co, wrócę teraz? Toż to hańba i wstyd ;)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)
Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)
Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )
Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)
Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)
Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)
Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.
Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)
Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)
Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )
Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)
Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)
Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)
Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.
Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
PB Otwock
Niedziela, 29 marca 2015 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 57.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 16.94 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
PolandBike Otwock. Pierwszy start w tym roku. Uznałam, że na przetarcie nóżki przed Daleszycami będzie idealny - żeby nie zaczynać od razu z "grubej rury".
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka
Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski
Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz
Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki
Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka
Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski
Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz
Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki
Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)
Poland Bike XC Kopa Cwila
Niedziela, 19 października 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 7.35 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:23 | km/h: | 19.17 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś wystartowałam dla zabawy. Bo po Kazurce, Kopa raczej nie mogła mnie zaskoczyć nagłym wzrostem stopnia trudności. Trudnym fragmentem byłby odcinek po kamulach do suchego "jeziorka" (tak było kilka lat temu) - ale nie zapowiadało się. Za to w programie nie mogło zabraknąć przejazdu przez Smródkę. I dziś nie nastawiałam się na żaden wynik tylko na dobrą zabawę i na przejechanie (po raz pierwszy, może kilkukrotnie) przez Smródkę. Kiedyś na treningu WKK nie odważyłam się, czy teraz mi się uda?
Przed startem objechałam kawałek trasy. W ramach objazdu przejechałam ten strumyk bez większych kłopotów. Kłopot sprawił mi podjazd na "ściankę" wyjazdową ze smródkowej dolinki ale uznałam, że to kwestia przełożenia i toru jazdy.
Start grupowy, wszystkie "dorosłe" kategorie hurtem, około 150 osób. Zapowiadał się niezły tłok na trasie ale już pierwszy podjazd na Kopę poukładał stawkę i tłok się nieco rozluźnił. Podjazd chodnikiem do "siodła", potem z chodnika w lewo na mniejszy pagórek, tam ostry zakręt pod górę o 180 stopni, potem przejazd przez "siodło" i podjazd na większy pagórek z ławką. Zjazd zygzakiem na dół, dalej chodnikiem koło parczku, potem po trawniku łukiem pod Dolinką Służewiecką i w lewo na wydeptaną spacerową ścieżkę do Smródki. Przejazd przez smródkową dolinkę tym razem nie sprawił mi problemu. Potem wałem wzdłuż Smródki, przejazd na drugą stronę i dalej wzdłuż Smródki aż do mostka. Przez mostek i jazda w przeciwnym kierunku, trochę pod górę bliżej ulicy. Potem kawałek chodnikiem ze ścieżką a potem, za ponownym przejazdem pod Dolinką Służewiecką, wzdłuż ścieżki rowerowej. Podjazd i zjazd se skarpy, po której biegnie fragment ścieżki rowerowej. Tu z podjazdem miałam problem, muszę chyba poćwiczyć krótkie ścianki bez możliwości wjechania z rozpędu (zakręt bezpośrednio przed). I prosta do mety. Wszystko było fajnie, na drugim okrążeniu poprawiłam czas o 30 sekund (mniejszy tłok). Na trzecim, zaraz za przejazdem przez Smródkę, złapałam kapcia i tyle było ścigania.
Trochę szkoda, że nie miałam dętki, zmiana trochę by mi zajęła ale bym pojechała wszystkie 6 okrążeń. A tak, z kilometr z buta do punktu serwisowego... już mi się nie chciało potem ;)
Pogoda się udała przewspaniała, akurat na ten dzień słonko wyszło zza chmur i było suchutko.
Nowe buty przeszły chrzest bojowy w Smródce :)
Przed startem objechałam kawałek trasy. W ramach objazdu przejechałam ten strumyk bez większych kłopotów. Kłopot sprawił mi podjazd na "ściankę" wyjazdową ze smródkowej dolinki ale uznałam, że to kwestia przełożenia i toru jazdy.
Start grupowy, wszystkie "dorosłe" kategorie hurtem, około 150 osób. Zapowiadał się niezły tłok na trasie ale już pierwszy podjazd na Kopę poukładał stawkę i tłok się nieco rozluźnił. Podjazd chodnikiem do "siodła", potem z chodnika w lewo na mniejszy pagórek, tam ostry zakręt pod górę o 180 stopni, potem przejazd przez "siodło" i podjazd na większy pagórek z ławką. Zjazd zygzakiem na dół, dalej chodnikiem koło parczku, potem po trawniku łukiem pod Dolinką Służewiecką i w lewo na wydeptaną spacerową ścieżkę do Smródki. Przejazd przez smródkową dolinkę tym razem nie sprawił mi problemu. Potem wałem wzdłuż Smródki, przejazd na drugą stronę i dalej wzdłuż Smródki aż do mostka. Przez mostek i jazda w przeciwnym kierunku, trochę pod górę bliżej ulicy. Potem kawałek chodnikiem ze ścieżką a potem, za ponownym przejazdem pod Dolinką Służewiecką, wzdłuż ścieżki rowerowej. Podjazd i zjazd se skarpy, po której biegnie fragment ścieżki rowerowej. Tu z podjazdem miałam problem, muszę chyba poćwiczyć krótkie ścianki bez możliwości wjechania z rozpędu (zakręt bezpośrednio przed). I prosta do mety. Wszystko było fajnie, na drugim okrążeniu poprawiłam czas o 30 sekund (mniejszy tłok). Na trzecim, zaraz za przejazdem przez Smródkę, złapałam kapcia i tyle było ścigania.
Trochę szkoda, że nie miałam dętki, zmiana trochę by mi zajęła ale bym pojechała wszystkie 6 okrążeń. A tak, z kilometr z buta do punktu serwisowego... już mi się nie chciało potem ;)
Pogoda się udała przewspaniała, akurat na ten dzień słonko wyszło zza chmur i było suchutko.
Nowe buty przeszły chrzest bojowy w Smródce :)
Puchar Mazowsza XC - Góra Trzech Szczytów
Niedziela, 21 września 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 7.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:33 | km/h: | 13.98 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak to ja, stawiam się pod Kazurką z dużym zapasem czasowym. Zapisuję się, gadam chwilę z kobietkami z biura zawodów, z zawodniczkami z mojej kategorii (całe podium nasze), z Basią. Objeżdżam kawałek trasy i pokrzepiona myślą, że wszystko jest do przejechania, nastawiam się na bycie ostatnią. Poważnie. Bo na zawody XC raczej nie przyjeżdżają słabe zawodniczki. A że jest nas całe trzy, to na pewno będę ostatnia. Zadowolona jestem, że przyjechałam wczoraj i przejechałam się pumptrackiem bo trasa częściowo nim prowadzi. Również przez ten ten stolik na dole.
Póki co, nie wiadomo ile mamy do przejechania okrążeń. W programie zawodów napisane, że moja kategoria jedzie 40-50 minut więc sądzę, że będzie 4-5 okrążeń. Jeszcze sobie trochę kręcę, wypijam izotonik i wreszcie staję na starcie. Chłopaki z Juniorów mają 5 okrążeń, Mastersi 4. Organizatory pyta nas, ile my chcemy. Ja bym chciała 4 ale jestem przegłosowana, jedziemy tylko 3 okrążenia.
Start w małym odstępie czasowym od Juniorów i nasza mała grupka dość szybko się rozdziela na dwie części. Ja (z tyłu) i reszta (z przodu). Jakoś leniwie startuję i Mastersi oraz moje dwie koleżanki odjeżdżają mi jeszcze na płaskim kawałku przed pierwszym podjazdem a na podjeździe postanawiam się nie napinać i odjeżdżają mi jeszcze bardziej ;) Ale w końcu to ma być trening. Założenie jest takie, że mam to przejechać i nie umrzeć po drodze. Jadę sobie zatem sama i po prostu skupiam się na technice jazdy.
Pierwszy podjazd jest prosty technicznie, trochę pozakręcany, po wilgotnej trawie. Najpierw od północy na północny szczyt, potem w dół i znów w górę na szczyt zachodni. Dalej, stromy uklepany zjazd na północno-zachodnim zboczu. W dolnej części zjazdu jest wypłukany rów więc nie rozpędzam się tam zbytnio (za pierwszym razem; za drugim trochę puszczam hamulce a za trzecim już znacznie odważniej).
Potem trasa kręci meandry po zachodniej stronie górki, żeby wrócić na nią esem-floresem od południa. Tutaj mam lekkie zaskoczenie bo układ taśm został zmieniony od mojego objazdu pół godziny temu. Na górę trzeba wjechać po wąskim, wyboistym singlu trawersującym po zboczu, zakręcającym po downhillowych bandach. Niestety, ten kawałek jest dla mnie zbyt trudny. Zresztą jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby tu potrenować. Muszę to nadrobić. Przy każdym okrążeniu przez te bandy muszę podejść na piechotę. Na drugim okrążeniu wyprzedza mnie tu jeden Junior a na trzecim - wagonik czterech czy pięciu kolejnych. Nad zachodnią bandą stoi grupka dopingujących kibiców, co jest bardzo fajne.
Ta część kończy się na wschodnim szczycie, czyli początku pumptracka. Tam też muszę podprowadzać rower.
Fotograf oszczędził mi krępującego zdjęcia, gdy chwilę wcześniej podprowadzam rower (fot. Sławek Kińczyk, Kinnetic Media; źródło: HaloUrsynów)
Jednak zjazd pumptrackiem mam wyćwiczony i wychodzi mi fajnie i płynnie. Ten zjazd po prostu uwielbiam i za każdym razem wychodzi mi on lepiej. Hopki coraz płynniej, na bandach pozwalam sobie na jechanie tak, jak się powinno (nachylenie roweru 90 stopni do podłoża czyli mniej więcej 45 stopni od pionu, fajne uczucie). Na ostatnim okrążeniu odważam się nawet lekko wyskoczyć na stoliku na dole. Tam od pierwszego okrążenia dopinguje mnie moja rodzinka i Basia.
Już po zjeździe
Potem trasa okrąża górkę od wschodu i znów od południa, gdzie jest lekki podjazd a potem nieco bardziej techniczny zjazd: najpierw ostry, wąski zakręt, za którym zaraz jest spory dołek i hopka a potem niezbyt stromy zjazd bardzo mocno wyjeżdżonej ścieżynce, z której gdzieniegdzie sterczą kamienie. Tu znów wracamy na wschodnią stronę gdzie trasa kręci po łąkowych muldach z krótkimi dwoma ściankami do wjechania. Przy drugim okrążeniu zauważam kątem oka, że dogoniła mnie jedna z koleżanek, ups będzie dubel? Ale nie, prowadzi rower. Więc chyba dubla nie będzie bo raczej zdążę wjechać na 3 okrążenie zanim ona mnie dogoni.
Po samotnej jeździe również samotnie docieram na metę. Fajnie mi się jechało ale dziwne to były zawody.
Jeszcze dziwniejsze jest to, że po dekoracji etapu (miejsce, spodziewane, 3/3) odbywa się dekoracja generalki... i łapię się na nagrodę za 3 miejsce bo dziewczyny, które miały być dekorowane za generalkę nie przyjechały. Hihi ;)
Zającowi bardzo się podoba pucharek
Póki co, nie wiadomo ile mamy do przejechania okrążeń. W programie zawodów napisane, że moja kategoria jedzie 40-50 minut więc sądzę, że będzie 4-5 okrążeń. Jeszcze sobie trochę kręcę, wypijam izotonik i wreszcie staję na starcie. Chłopaki z Juniorów mają 5 okrążeń, Mastersi 4. Organizatory pyta nas, ile my chcemy. Ja bym chciała 4 ale jestem przegłosowana, jedziemy tylko 3 okrążenia.
Start w małym odstępie czasowym od Juniorów i nasza mała grupka dość szybko się rozdziela na dwie części. Ja (z tyłu) i reszta (z przodu). Jakoś leniwie startuję i Mastersi oraz moje dwie koleżanki odjeżdżają mi jeszcze na płaskim kawałku przed pierwszym podjazdem a na podjeździe postanawiam się nie napinać i odjeżdżają mi jeszcze bardziej ;) Ale w końcu to ma być trening. Założenie jest takie, że mam to przejechać i nie umrzeć po drodze. Jadę sobie zatem sama i po prostu skupiam się na technice jazdy.
Pierwszy podjazd jest prosty technicznie, trochę pozakręcany, po wilgotnej trawie. Najpierw od północy na północny szczyt, potem w dół i znów w górę na szczyt zachodni. Dalej, stromy uklepany zjazd na północno-zachodnim zboczu. W dolnej części zjazdu jest wypłukany rów więc nie rozpędzam się tam zbytnio (za pierwszym razem; za drugim trochę puszczam hamulce a za trzecim już znacznie odważniej).
Potem trasa kręci meandry po zachodniej stronie górki, żeby wrócić na nią esem-floresem od południa. Tutaj mam lekkie zaskoczenie bo układ taśm został zmieniony od mojego objazdu pół godziny temu. Na górę trzeba wjechać po wąskim, wyboistym singlu trawersującym po zboczu, zakręcającym po downhillowych bandach. Niestety, ten kawałek jest dla mnie zbyt trudny. Zresztą jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby tu potrenować. Muszę to nadrobić. Przy każdym okrążeniu przez te bandy muszę podejść na piechotę. Na drugim okrążeniu wyprzedza mnie tu jeden Junior a na trzecim - wagonik czterech czy pięciu kolejnych. Nad zachodnią bandą stoi grupka dopingujących kibiców, co jest bardzo fajne.
Ta część kończy się na wschodnim szczycie, czyli początku pumptracka. Tam też muszę podprowadzać rower.
Fotograf oszczędził mi krępującego zdjęcia, gdy chwilę wcześniej podprowadzam rower (fot. Sławek Kińczyk, Kinnetic Media; źródło: HaloUrsynów)
Jednak zjazd pumptrackiem mam wyćwiczony i wychodzi mi fajnie i płynnie. Ten zjazd po prostu uwielbiam i za każdym razem wychodzi mi on lepiej. Hopki coraz płynniej, na bandach pozwalam sobie na jechanie tak, jak się powinno (nachylenie roweru 90 stopni do podłoża czyli mniej więcej 45 stopni od pionu, fajne uczucie). Na ostatnim okrążeniu odważam się nawet lekko wyskoczyć na stoliku na dole. Tam od pierwszego okrążenia dopinguje mnie moja rodzinka i Basia.
Już po zjeździe
Potem trasa okrąża górkę od wschodu i znów od południa, gdzie jest lekki podjazd a potem nieco bardziej techniczny zjazd: najpierw ostry, wąski zakręt, za którym zaraz jest spory dołek i hopka a potem niezbyt stromy zjazd bardzo mocno wyjeżdżonej ścieżynce, z której gdzieniegdzie sterczą kamienie. Tu znów wracamy na wschodnią stronę gdzie trasa kręci po łąkowych muldach z krótkimi dwoma ściankami do wjechania. Przy drugim okrążeniu zauważam kątem oka, że dogoniła mnie jedna z koleżanek, ups będzie dubel? Ale nie, prowadzi rower. Więc chyba dubla nie będzie bo raczej zdążę wjechać na 3 okrążenie zanim ona mnie dogoni.
Po samotnej jeździe również samotnie docieram na metę. Fajnie mi się jechało ale dziwne to były zawody.
Jeszcze dziwniejsze jest to, że po dekoracji etapu (miejsce, spodziewane, 3/3) odbywa się dekoracja generalki... i łapię się na nagrodę za 3 miejsce bo dziewczyny, które miały być dekorowane za generalkę nie przyjechały. Hihi ;)
Zającowi bardzo się podoba pucharek
MTB Cross Maraton Sobków - było jak u Hitchcocka
Niedziela, 7 września 2014 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 52.34 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:01 | km/h: | 13.03 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zaczęło się od tego, że użądlił mnie szerszeń, a potem było jak i Hitchcocka - coraz gorzej.
No to startujemy! (fot. Aneta B.-Z.)
Ciasno przy wyjeździe ze stadionu (fot. Michał Gałczyński)
Początkowo trasa wiedzie ze stadionu w prawo, łąkową drogą w górę a potem szybkim zjazdem w dół, znów do stadionu. Zjazd powinien być szybki ale nie jest bo stawka się jeszcze nie porozciągała i przede mną ludzie nie zjeżdżają zbyt pewnie. Chciałabym puścić hamulce i polecieć, ale się nie da. Pod koniec tego zjazdu, nagle słyszę basowe buczenie i coś wielkiego, żółto-czarnego, uderza mnie w zgięcie łokcia. W tym momencie czuję, jakby mi ktoś nagle wbił tam wielką igłę, aż bezwiednie wydaję z siebie okrzyk bólu. Szerszenie nie są szczególnie agresywne, ale ten najwyraźniej był już zestresowany, bo nagle znalazł się pomiędzy grupą dość szybko jadących rowerzystów - więc zaatakował pierwsze na co wpadł, a wpadł na mnie.
Gdzieś w tym miejscu mnie "walnął" szerszeń (fot. Michał Gałczyński)
Pierwsza myśl - korzystając z tego, że przejeżdżam obok miejsca startu, zjechać do namiotu medycznego.
Druga myśl - jak teraz zjadę to pewnie już dalej nie pojadę, pewnie mnie zatrzymają na obserwację.
Kolejna myśl - uczulenia na jad pszczeli nie mam (wiele razy mnie coś użądliło i nigdy nic się nie działo) a kolejnego wycofu nie zniosę. Zresztą, adrenalina podczas wyścigu powinna zniwelować efekt jadu. Trudno, najwyżej kojfnę podczas wyścigu, to będzie piękna śmierć ;)
Na początku jedzie mi się fajnie. Trochę pod górę, trochę w dół, po odsłoniętych terenach polno-łąkowych. Są fajne widoki ale słońce grzeje niemiłosiernie.
Dla takich widoków - warto (fot. Sengam Sport)
Być może użądlenie to spowodowało, być może upał, a może jedno i drugie - po około godzinie jazdy zaczynam mieć dość. Choć wyjątkowo, jak na ten cykl w tym roku, trasa jest ekstremalnie sucha (tak suchego maratonu to chyba jeszcze w tym roku nie jechałam) to bardzo się męczę a upał nie pomaga. W dodatku ręka mnie boli coraz mocniej i drętwieje. Na łąkowych muldach i na zjazdach jest mi trudno pewnie trzymać kierownicę. Ale nawet nie myślę o wycofaniu się.
Doping na trasie pozwala przestać na moment myśleć o bolącej ręce (fot. Michał Gałczyński)
Poza fragmentami łąkowymi są też kawałki iście epickie.
Najbardziej zapada mi w pamięć przepiękny, baśniowy wąwóz. Niezbyt wielki ale malowniczy - strome ściany porośnięte mchem i wystającymi korzeniami, na dnie wąski, kręty singielek - akurat na jeden rower - z naturalnymi bandami. Jak ktoś umie, to można tu naprawdę pohasać (ja nie umiem ale i tak mi się tu podoba i jedzie fajnie). Najpierw zjeżdżamy tym wąwozem, potem trochę podjeżdżamy. Za wąwozem jest stromy i piaszczysty zjazd ze skarpy. Pierwszy rzut oka wystarczy - do zjechania. Niestety, przede mną inny zawodnik prowadzi rower. Ustępuje mi co prawda nieco miejsca na wyjeżdżonej ścieżce, ale i tak muszę go trochę ominąć - tu mi się obsuwają koła i robię podpórkę na trawie obok. Zjazd jest na tyle stromy, że nie podejmuje się wsiąść spowrotem tutaj na rower. Gdyby nie to zatrzymanie, prawdopodobnie zjechałabym cały. A przynajmniej do trawersu na kawałku wypłaszczenia.
Drugim (a może pierwszym?) godnym zapamiętania fragmentem jest przejazd grzbietem jakiegoś pasma. Jedzie się wąską ścieżką, po bokach karłowata roślinność a dalej - ostry spadek w dół. Pysznie! Trochę się tu jednak spinam. Chociaż ścieżka nie jest trudna technicznie, w głowie mam obraz siebie spadającej po zboczu. Przejeżdżam jednak ten kawałek bez problemu.
Innym świetnym miejscem jest kamieniołom. Zjazd do kamieniołomu jest dość szybki i przegapiam oznaczenia skrętu w prawo, robiąc niechcący skrót do dalszej części trasy. Na szczęście dogoniony przeze mnie zawodnik mnie zawraca - dzięki temu nie tracę punktu kontrolnego, który jest w kamieniołomie. Wracam kawałek w górę i skręcam tam, gdzie powinnam - tutaj ścieżka prowadzi przez sporą część kamieniołomu i wyraźnie jest mocno wyjeżdżona, być może przez rowerzystów, może przez motocyklistów - jest trochę hopek, zakrętów z bandami i innych atrakcji - a krajobraz kamieniołomu jest księżycowy: bladożółty pył i różnej wielkości jasne kamyki o ostrych krawędziach. Za kamieniołomem podjeżdżam w górę i stamtąd mogę obejrzeć przejechany przed chwilą fragment trasy prowadzący jego dnem.
Kamieniołom (fot. Michał Gałczyński)
No i kolejne miejsce do zapamiętania - z dwóch względów. Po pierwsze, prowadzi łąkową, muldziastą drogą - a że jest to pod koniec trasy, to już mam serdecznie dość wszystkiego i przeklinam na czym świat stoi. Po drugie, prowadzi wzdłuż rzeki, dość długi odcinek z pięknymi widokami - jednak jakoś nie mam już nastroju na ich podziwianie. Marzę o tym, żeby dotrzeć wreszcie do mety.
Na trasie jest sporo piachu. Dla odmiany po wszystkich poprzednich maratonach, gdzie na każdym było mniej lub więcej błota. No i ze dwa czy trzy razy grzęznę - ale przydają mi się robione kilka razy pod domem treningi "stójek". Zamiast od razu się podeprzeć, robię stójkę i udaje mi się jeszcze przepchnąć pedały i nie zatrzymać.
Podczas jazdy zżeram wszystkie żele i wypijam wszystko co posiadam w bidonie i bukłaku (2,5l). Na bufecie uzupełniam jeszcze izotonik w bidonie i też prawie cały wypijam. Dobrze, że mam tego Camela bo bez niego byłoby krucho.
Za bufetem, całe szczęście dla mnie, nie zjeżdżam zbyt szybko. Są tu ze trzy sekcje ostrych kamieni. Na boku trasę widzę kilku kapciołapaczy ale mnie się udaje przejechać bez przygód. W ogóle mi się udaje to przejechać, czym jestem zachwycona bo zwykle takich miejsc się boję i przeprowadzam rower. Widać, że udział w ŚLR w tym roku dużo mnie nauczył.
Drugi punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)
Na ostatnim podjeździe przed metą mija mnie Krysia Żyżyńska, która jechała dystans Master, co mnie kompletnie dołuje - bo to oznacza, że jadę Fan dłużej niż dziewczyny jadą Master. Masakra.
Na mecie melduję się po ponad 4 godzinach, co jest wynikiem dość dramatycznym - ale przynajmniej dotarłam do mety.
Na finiszu jeszcze wyprzedza mnie żółta koszulka (fot. Mirosława Maziejuk)
Ponieważ nie mogę wystartować w Kielcach (na ostatniej edycji MTB Cross Maraton), to chciałam Sobkowem zachować dobre wspomnienie tego cyklu w tym roku. Udało się. Chociaż jechało mi się źle i ciężko, to trasa dostarczyła mi sporo fajnych wrażeń no i dojechałam ;)
No to startujemy! (fot. Aneta B.-Z.)
Ciasno przy wyjeździe ze stadionu (fot. Michał Gałczyński)
Początkowo trasa wiedzie ze stadionu w prawo, łąkową drogą w górę a potem szybkim zjazdem w dół, znów do stadionu. Zjazd powinien być szybki ale nie jest bo stawka się jeszcze nie porozciągała i przede mną ludzie nie zjeżdżają zbyt pewnie. Chciałabym puścić hamulce i polecieć, ale się nie da. Pod koniec tego zjazdu, nagle słyszę basowe buczenie i coś wielkiego, żółto-czarnego, uderza mnie w zgięcie łokcia. W tym momencie czuję, jakby mi ktoś nagle wbił tam wielką igłę, aż bezwiednie wydaję z siebie okrzyk bólu. Szerszenie nie są szczególnie agresywne, ale ten najwyraźniej był już zestresowany, bo nagle znalazł się pomiędzy grupą dość szybko jadących rowerzystów - więc zaatakował pierwsze na co wpadł, a wpadł na mnie.
Gdzieś w tym miejscu mnie "walnął" szerszeń (fot. Michał Gałczyński)
Pierwsza myśl - korzystając z tego, że przejeżdżam obok miejsca startu, zjechać do namiotu medycznego.
Druga myśl - jak teraz zjadę to pewnie już dalej nie pojadę, pewnie mnie zatrzymają na obserwację.
Kolejna myśl - uczulenia na jad pszczeli nie mam (wiele razy mnie coś użądliło i nigdy nic się nie działo) a kolejnego wycofu nie zniosę. Zresztą, adrenalina podczas wyścigu powinna zniwelować efekt jadu. Trudno, najwyżej kojfnę podczas wyścigu, to będzie piękna śmierć ;)
Na początku jedzie mi się fajnie. Trochę pod górę, trochę w dół, po odsłoniętych terenach polno-łąkowych. Są fajne widoki ale słońce grzeje niemiłosiernie.
Dla takich widoków - warto (fot. Sengam Sport)
Być może użądlenie to spowodowało, być może upał, a może jedno i drugie - po około godzinie jazdy zaczynam mieć dość. Choć wyjątkowo, jak na ten cykl w tym roku, trasa jest ekstremalnie sucha (tak suchego maratonu to chyba jeszcze w tym roku nie jechałam) to bardzo się męczę a upał nie pomaga. W dodatku ręka mnie boli coraz mocniej i drętwieje. Na łąkowych muldach i na zjazdach jest mi trudno pewnie trzymać kierownicę. Ale nawet nie myślę o wycofaniu się.
Doping na trasie pozwala przestać na moment myśleć o bolącej ręce (fot. Michał Gałczyński)
Poza fragmentami łąkowymi są też kawałki iście epickie.
Najbardziej zapada mi w pamięć przepiękny, baśniowy wąwóz. Niezbyt wielki ale malowniczy - strome ściany porośnięte mchem i wystającymi korzeniami, na dnie wąski, kręty singielek - akurat na jeden rower - z naturalnymi bandami. Jak ktoś umie, to można tu naprawdę pohasać (ja nie umiem ale i tak mi się tu podoba i jedzie fajnie). Najpierw zjeżdżamy tym wąwozem, potem trochę podjeżdżamy. Za wąwozem jest stromy i piaszczysty zjazd ze skarpy. Pierwszy rzut oka wystarczy - do zjechania. Niestety, przede mną inny zawodnik prowadzi rower. Ustępuje mi co prawda nieco miejsca na wyjeżdżonej ścieżce, ale i tak muszę go trochę ominąć - tu mi się obsuwają koła i robię podpórkę na trawie obok. Zjazd jest na tyle stromy, że nie podejmuje się wsiąść spowrotem tutaj na rower. Gdyby nie to zatrzymanie, prawdopodobnie zjechałabym cały. A przynajmniej do trawersu na kawałku wypłaszczenia.
Drugim (a może pierwszym?) godnym zapamiętania fragmentem jest przejazd grzbietem jakiegoś pasma. Jedzie się wąską ścieżką, po bokach karłowata roślinność a dalej - ostry spadek w dół. Pysznie! Trochę się tu jednak spinam. Chociaż ścieżka nie jest trudna technicznie, w głowie mam obraz siebie spadającej po zboczu. Przejeżdżam jednak ten kawałek bez problemu.
Innym świetnym miejscem jest kamieniołom. Zjazd do kamieniołomu jest dość szybki i przegapiam oznaczenia skrętu w prawo, robiąc niechcący skrót do dalszej części trasy. Na szczęście dogoniony przeze mnie zawodnik mnie zawraca - dzięki temu nie tracę punktu kontrolnego, który jest w kamieniołomie. Wracam kawałek w górę i skręcam tam, gdzie powinnam - tutaj ścieżka prowadzi przez sporą część kamieniołomu i wyraźnie jest mocno wyjeżdżona, być może przez rowerzystów, może przez motocyklistów - jest trochę hopek, zakrętów z bandami i innych atrakcji - a krajobraz kamieniołomu jest księżycowy: bladożółty pył i różnej wielkości jasne kamyki o ostrych krawędziach. Za kamieniołomem podjeżdżam w górę i stamtąd mogę obejrzeć przejechany przed chwilą fragment trasy prowadzący jego dnem.
Kamieniołom (fot. Michał Gałczyński)
No i kolejne miejsce do zapamiętania - z dwóch względów. Po pierwsze, prowadzi łąkową, muldziastą drogą - a że jest to pod koniec trasy, to już mam serdecznie dość wszystkiego i przeklinam na czym świat stoi. Po drugie, prowadzi wzdłuż rzeki, dość długi odcinek z pięknymi widokami - jednak jakoś nie mam już nastroju na ich podziwianie. Marzę o tym, żeby dotrzeć wreszcie do mety.
Na trasie jest sporo piachu. Dla odmiany po wszystkich poprzednich maratonach, gdzie na każdym było mniej lub więcej błota. No i ze dwa czy trzy razy grzęznę - ale przydają mi się robione kilka razy pod domem treningi "stójek". Zamiast od razu się podeprzeć, robię stójkę i udaje mi się jeszcze przepchnąć pedały i nie zatrzymać.
Podczas jazdy zżeram wszystkie żele i wypijam wszystko co posiadam w bidonie i bukłaku (2,5l). Na bufecie uzupełniam jeszcze izotonik w bidonie i też prawie cały wypijam. Dobrze, że mam tego Camela bo bez niego byłoby krucho.
Za bufetem, całe szczęście dla mnie, nie zjeżdżam zbyt szybko. Są tu ze trzy sekcje ostrych kamieni. Na boku trasę widzę kilku kapciołapaczy ale mnie się udaje przejechać bez przygód. W ogóle mi się udaje to przejechać, czym jestem zachwycona bo zwykle takich miejsc się boję i przeprowadzam rower. Widać, że udział w ŚLR w tym roku dużo mnie nauczył.
Drugi punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)
Na ostatnim podjeździe przed metą mija mnie Krysia Żyżyńska, która jechała dystans Master, co mnie kompletnie dołuje - bo to oznacza, że jadę Fan dłużej niż dziewczyny jadą Master. Masakra.
Na mecie melduję się po ponad 4 godzinach, co jest wynikiem dość dramatycznym - ale przynajmniej dotarłam do mety.
Na finiszu jeszcze wyprzedza mnie żółta koszulka (fot. Mirosława Maziejuk)
Ponieważ nie mogę wystartować w Kielcach (na ostatniej edycji MTB Cross Maraton), to chciałam Sobkowem zachować dobre wspomnienie tego cyklu w tym roku. Udało się. Chociaż jechało mi się źle i ciężko, to trasa dostarczyła mi sporo fajnych wrażeń no i dojechałam ;)