kanteleblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(19)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kantele.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

wyścigi

Dystans całkowity:3703.13 km (w terenie 1616.63 km; 43.66%)
Czas w ruchu:226:17
Średnia prędkość:16.37 km/h
Maksymalna prędkość:41.00 km/h
Suma podjazdów:1111 m
Maks. tętno maksymalne:181 (100 %)
Maks. tętno średnie:166 (94 %)
Suma kalorii:10674 kcal
Liczba aktywności:89
Średnio na aktywność:41.61 km i 2h 32m
Więcej statystyk

Łurzyckie Ściganie II Czasówka Opacz

Sobota, 23 sierpnia 2014 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 19.87 Km teren: 0.00 Czas: 00:33 km/h: 36.13
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Jak czasówka w Opaczy, to tylko zacieram ręce, bo chociaż brałam udział w czasówce na szosie tylko raz, to już zdążyłam polubić ten rodzaj ścigania. A ponadto, prawie koło domu, nie trzeba się zrywać skoro świt ani nigdzie daleko jechać autem, specjalnie szykować ani nastawiać na kilkugodzinne tyranie w błocie.
Violet Kivi, zachęcone pozytywną odpowiedzią uczestników pierwszej edycji Łurzyckiego Ścigania, postanowiło zrobić edycję II. Tym razem czasóweczka w Opaczy, 20 km czystego speedu. Tylko ja i mój Wysił ;)
Dzień wcześniej zerknęłam na listę startową i widziałam, że zgłosiło się ponad 100 osób, to jest ponad dwukrotnie więcej niż poprzednio. Ale, ups, chyba znajdę się poza podium bo oprócz tego, że zgłosiły się dwie zawodniczki, które wyprzedziły mnie poprzednim razem, to zgłosiła się również Ula Luboińska (z którą nie mam szans) i o wiele więcej pań niż wówczas.

Do Opaczy dojeżdżam sobie na spokojnie rowerem, jestem na miejscu pół godziny przed swoim startem. Na miejscu spora reprezentacja Cyklona, nasze czerwono-białe stroje wyróżniają się z otoczenia. Dość niecierpliwie jednak czekam na przyjazd Prezesa, który ma przywieźć teamowe lemondki i kaski czasowe - bo zamówiłam sobie sprzęt na ten start. Gdy Marcin przyjeżdża, nie bardzo mam czas na testy więc tylko krótka przejażdżka z lemondką. Trochę chybotliwie na początku ale ogólnie jest spoko. Z kasku jednak rezygnuję.

O dwa kliki przede mną startuje Kasia, potem jeszcze jakaś dziewczyna a potem ja.

Skupiam się przed startem (fot. Sportowarodzina.pl)


Start odbywa się tym razem z prawdziwej rampy. Trzeba się na nią wspiąć z rowerem i mało się przy tym nie wywracam ;)
Nie decyduję się na start z podtrzymywania za siodełko (jakoś tak się czuję niepewnie bez podparcia własną nogą).

OMG jakie mam okropne kolana (fot.Sportowarodzina.pl)


Tuż przed moim startem koło rampy przejeżdża grupa treningowa z Wilanowa. Magda, dopingująca wszystkich na starcie, sugeruje mi, żeby ich dogonić i złapać koło. Fajnie, tylko że drafting jest niedozwolony.

fot. Rafał Myszkowski


Odliczanie ostatnich sekund, 3... 2... 1... Start!
Na początku jedzie mi się jakoś niepewnie, mam wrażenie powolności i nie mogę znaleźć dobrej pozycji na lemondce. Poza tym też mam marną kontrolę tętna i prędkości bo Garmin, z powodu zamocowanej lemondki, jest trochę schowany i muszę lekko odchylić głowę na bok, żeby zobaczyć jakie mam tętno, a prędkości nie mogę zobaczyć wcale. Więc nie bardzo wiem, czy odczucie "snucia się" jest subiektywne, czy obiektywne.
Po chwili się rozluźniam i próbuję dojechać do grupy treningowej, która mam przed sobą. O ile jednak z początku chcę ich dogonić i przegonić o tyle po kilku minutach dochodzę do wniosku, że dogonienie ich będzie złe - bo zaburzą mi rytm, będzie ich trudno wyprzedzić a nie daj los jeszcze, na zakręcie gdzieś. Jednak tempo, nawet treningowe, jadącej grupy, jest o wiele szybsze niż samotnego kolarza, a zwłaszcza kolarki ;) i dogonienie ich leży raczej w sferze marzeń. Więc jadę mniej więcej tym samym tempem co oni, skulona na lemondce, z którą coraz bardziej się zaprzyjaźniam. Co jakiś czas mijam "spady" z tej grupy jadącej przede mną (zawsze znajdzie się ktoś, kto nie daje rady utrzymać koła).
Za pętlą autobusową w Gassach grupa odbija na podjazd w Słomczynie a ja dalej jadę prosto. Przede mną najprostsza prosta tych zawodów, z kawałkiem okropnie opśrupanego asfaltu, gdzie trzeba mocno trzymać kierownicę, żeby nie uciekła.
Widzę jadącą już w przeciwnym kierunku Ulę i przyklejoną jej do koła Zosię. Zakładam, że oglądam właśnie moment wyprzedzania, tylko kto kogo wyprzedza? Podejrzewam, że jednak to Zosia została właśnie wyprzedzona. Potem widzę też jadącą w przeciwnym kierunku Kasię.
Gdy przestaje się gapić na przeciwną stronę drogi, niedaleko z przodu dostrzegam kobietkę, za którą startowałam. Najwyraźniej zbliżam się do niej. Skoro tak, to pora zebrać się do kupy i ją dogonić.
Zbieram się do kupy i doganiam ją tuż przed zawrotką w Oborach, ale na hopce przed zawrotką zwalniam, żeby się nie spalić. Zresztą osobnik stojący przy słupku zawrotki krzyczy do mnie "Uwaga, samochód!" więc siłą rzeczy nie jadę zbyt szybko i oglądam się, żeby przypadkiem mnie ktoś nie rozjechał.
Za zawrotką jedzie się lepiej, bo z wiatrem. Więc wrzucam wyższy bieg i daję trochę mocniej. Prostą w przeciwną stronę pokonuję ze średnią ponad 37 km/h a panowie stojący przy drodze jeszcze dopingują mnie do szybszej jazdy. Skoro jestem już poza połową trasy, to chyba mogę sobie teraz pozwolić na pełen gaz, powinnam wytrzymać do mety. Więc za...suwam jak Koń Rafał aż do pętli w Gassach. Tutaj zbyt szybko biorę zakręt a próba przyhamowania mało nie kończy się glebą. Na szczęście skończyło się tylko poboczem i utratą rytmu jazdy. Trochę mi zajmuje, żeby się znowu rozpędzić a trasa w tym miejscu nie ułatwia tego. Dopiero po zakręcie na wał znowu daję gaz do dechy i jest mi to wynagrodzone, bo całkiem niedaleko z przodu widzę tyłek Kasi.
Moje wewnętrzne diablę zaciera rączki i mówi "HE, HE, HE" i podjudza mnie do jeszcze szybszej jazdy. Zakręt do Opaczy biorę prawie nie hamując i wyciskam z siebie ostatnie pokłady siły, żeby tylko dopędzić Kasię przed metą, która jest już niedaleko.
Moje wysiłki uwieńczone są sukcesem, wyprzedzam ją około 500 metrów przed metą. Wpadam na metę kompletnie wycieńczona, przez chwilę nie mogę złapać oddechu a gdy schodzę z roweru to trzęsą mi się nogi i ręce i mam wrażenie że się zaraz przewrócę albo porzygam, albo jedno i drugie na raz. Znajduję jednak trochę siły, żeby podjechać z Zosią na metę i sprawdzić czas. Pan z mety podaje czas "z ręki", tzn. z własnego zegarka... i podaje mi 36 minut. E, niemożliwe. Chociaż Garmina włączyłam dopiero chwilę po starcie, na liczniku było niecałe 34 minuty więc to niemożliwe, żeby była aż taka różnica. No cóż, okaże się.
Czekam, kręcę się, odzyskuję równowagę (fizyczną), gadam z Cyklonami i nie tylko, cykamy sobie pamiątkowe fotki.

Część Cyklona się zdążyła zmyć, dlatego na zdjęciu nie ma wszystkich, którzy wzięli udział w zawodach (fot. KK Cyklon)


W końcu logujemy się na placu pod szkołą, gdzie ma być dekoracja. Na razie produkuje się zespół muzyczny. Nawet niezły, ale zdecydowanie za głośny Pogadać się nie da. Czekamy dość długo, zespołowi kończy się nawet repertuar, organizator zarządza tombolę (Cyklonom wpada kilka bonusów, ale mnie osobiście - nic), potem z desperacji pyta, czy może ktoś chciałby dowcip opowiedzieć... A tu wyników jak nie było tak nie ma. Coś się sp... i trzeba liczyć ręcznie. 
Po dość długim oczekiwaniu organizator poddaje się, przeprasza i ogłasza, że wyniki będą wieczorem.
No cóż, zbieramy się zatem do domu. Ja wracam, jak poprzednio, rowerem, z Mateuszem.

Wieczorem okazuje się, że zajęłam 2/11 miejsce K Open z czasem 33:53 :) Kompletnie się tego nie spodziewałam.

MTB Cross Maraton Łagów - wycof numer dwa

Niedziela, 17 sierpnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 35.42 Km teren: 0.00 Czas: 03:27 km/h: 10.27
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Świetnie mi się dzisiaj jechało. Tyle, że autem. Google wybrało dla mnie trasę przez Iłżę, która okazała się wprost cudowna widokowo, chcę jeszcze raz. Ale do rzeczy. Nie będę się jednak chyba zbytnio rozpisywać, bo dzisiejszy maraton to kolejna porażka mojej psychiki.

Początek trasy fajny. Z wykresu przewyższeń wynikało, że na początek jest mniej więcej 10 km pod górę ale to bardzo delikatna góra i po łące więc jedzie mi się fajnie, podziwiam widoki i zastanawiam się, gdzie ta góra jest. Dopiero pod koniec robi się stromiej i trudniej technicznie bo pojawiają się większe i mniejsze kamienie oraz błoto. Na razie jeszcze humor mi dopisuje.

(fot. Anna N.)



Niestety, tutaj przyjemność z jazdy powoli się kończy bo pojawia się błoto. Jeszcze trochę błota. I więcej błota. Koleiny z błotem, jeziorka z błotem, fura kamieni z błotem. Od czasu do czasu błoto jest przerywane kawałkiem doskonałego singla ale uroki tych krótkich fragmentów nikną wobec wszechobecności błota. Rower cały oblepiony chyba jeszcze przed końcem pierwszych 10 kilometrów. Dobrze, że chociaż bloki jeszcze działają ale mam chyba uraz po Łącznej bo znowu zaczynam schodzić z roweru przed każdym korzeniem, oby tylko nie zaliczyć gleby.
Powiem szczerze, znowu męczę się psychicznie. I chociaż mam naprawdę silne postanowienie, że przebrnę cały dystans, to zaczynam mięknąć. Tym bardziej w świetle takiego widoku, jaki zastaję gdzieś około 11-tego kilometra, tzn. zagrzebany po ośki w błocie terenowy pojazd ratowników medycznych i próby wyciągnięcia go z błota za pomocą wyciągarki zamontowanej z przodu auta.

Póki co jednak, jadę. A w zasadzie brnę w błocie i chociaż przeklinam głośno to jeszcze nie rzucam rowerem (co miało miejsce w Łącznej) i tak trochę jadąc, trochę prowadząc rower, docieram do bufetu na 20tym kilometrze, kompletnie wyczerpana psychicznie. Przez chwilę zastanawiam się, czy się tutaj nie wycofać, ale jednak mijam bufet usadowiony na polance i wjeżdżam znów w las. Znów w koleiny wypełnione breją. Za chwilę napotykam na dziwną szpiczastą hopkę, za którą płynie strumyk. Nie podejmuję się tego zjechać więc zsuwam się na butach po gliniastej nawierzchni. Za strumykiem próbuję wsiąść w błocie na rower ale jakoś dupowato to robię i walę się pedałem w kostkę (następnego dnia się okaże, że stłuczone mam obie kostki ale ni cholery nie mogę sobie przypomnieć, kiedy walnęłam się w drugą).

Moje postanowienie w tym momencie pryska już całkowicie. Odwracam się na pięcie i zawracam. Próbując się wspiąć na szpiczastą hopkę, zjeżdżam dość boleśnie na tyłku do strumyka, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję.

Chwilkę rozmawiam na bufecie z panem, który potwierdza moją obserwację, że warunki na trasie są najkoszmarniejsze od kilku lat i on by tego nie przejechał. Instruuje mnie, jak dojechać do asfaltu. Ruszam zatem i niedługo faktycznie dojeżdżam do asfaltowej drogi i kieruję się na Łagów. To jednak jeszcze nie jest koniec moich cierpień bo teren tutaj jest mocno pofałdowany więc co chwilę jest pod górę a wmordewind jest niemożebny. Te kilkanaście kilometrów do miejsca startu wydaje się nie kończyć, jednak wreszcie docieram na miejsce, zmęczona jak pies.

Mój "wczesny" powrót (po 3h) pozwala mi na obejrzenie finiszu pierwszych kilku zawodników dystansu FAN oraz na mycie roweru w ich towarzystwie ;) Komentarze z ich strony na temat błota na trasie są równie niepochlebne, co moje myśli na ten temat.
Bonusem wycofania się z trasy jest brak kolejki do myjki (chociaż i tak na mycie czekam chyba ze 20 minut bo myjek, jak zwykle jest ilość deficytowa).

Kross Uphill Race Śnieżka

Sobota, 9 sierpnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 13.15 Km teren: 0.00 Czas: 01:43 km/h: 7.66
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Przyznam, że miałam obawę... bo gdy dojeżdżając autem do Karpacza zobaczyłam ogrom tej góry, to opadły mnie wątpliwości, czy ja przypadkiem nie zamierzam się z motyką... :)
Pakiet startowy na Ten Dzień odebrałam już wczoraj, no bo po co mam się spinać o poranku i stać w kolejce po odbiór, skoro i tak jestem na miejscu.



I tu ciekawostka. Sponsorem zawodów jest Lirene Men, producent kosmetyków dla mężczyzn. W pakiecie żel pod prysznic. Dla mężczyzn. Żel po goleniu. Dla mężczyzn. I balsam do ciała, to akurat chyba dla kobiet bo o jakimś słodkim zapachu. Ale po co mię te męskie kosmetyki? Zresztą balsam też niepotrzebny bo od trzech lat nie mogę zużyć tego opakowania co sobie kiedyś kupiłam. ;)
No ale nic, sponsor daje to, co uważa za stosowne, na pewno ktoś u mnie w pracy będzie chciał te kosmetyki ;)

Jaki to komfort, gdy nie trzeba się na zawody zrywać "skoro świt". Start o 10:00, do 9:30 trzeba oddać do biura zawodów ciuchy, które mogą się przydać przy zjeździe ze Śnieżki (ponoć przy zjeździe jest zimno) więc można wyjść z domu 09:20. Oczywiście ja, to ja, więc wychodzę pół godziny wcześniej. Oddaję do wwiezienia nogawki, spodenki 3/4, koszulkę termiczną z długim rękawem, wiatrówkę i długie rękawiczki. Potem się kręcę jeszcze, robię rozgrzewkę i takie tam.
Gdy staję w sektorze startowym, denerwuję się chyba bardziej niż normalnie przed startem. Śnieżka to dla mnie wielka niewiadoma. Nigdy nie jechałam tak długiego podjazdu a podczas pobytu tutaj w sumie zbyt wielu dłuższych podjazdów nie zaliczyłam. Nawierzchnia i nachylenie podjazdu też nie są mi znane bo rowerem podjechałam tylko do kościoła Wang zaś na piechotę z Zającem weszliśmy od Kopy. Dobrze chociaż, że pogoda dziś dopisuje (przez cały tydzień była w kratkę). Już można odczuć, że będzie upał.

Wreszcie start i od razu z "grubej rury". Z deptaka jedziemy za pilotem asfaltem pod górę (ul. Konstytucji 3 Maja a potem Karkonoską) a tempo wcale nie jest małe. Peletonik dość szybko się rozciąga. Oglądam się, ale na razie jeszcze nie jestem ostatnia ;) Po niecałych 4 km dojeżdżamy do zakrętu, gdzie zaczyna się bruk i podjazd do kościoła Wang. Tu się robi trochę trudniej bo czeka mnie pierwsza stromizna i bruk (ten fragment trasy jest mi znany więc wiem, jak go pokonać).
Pilnuję tętna i jadę sobie spokojnie, obserwując innych zawodników. Na tym odcinku trasy jedzie koło mnie "aparat" na twardym przełożeniu i w pedałach. Zygzaki robi coraz większe i narzeka, że jest już zmęczony a dopiero początek. Mówię mu, żeby zredukował i usiadł ale mnie ignoruje. Coraz bardziej za to zygzakuje obok mnie i w końcu muszę mu zwrócić uwagę, żeby mnie nie zepchnął z trasy. Strzela focha i trochę przyspiesza.  Nie wiem, czy mi potem odjeżdża, czy gdzieś go wyprzedzam, bo już nie zwracam na niego uwagi.
Za Wang robi się jeszcze trochę stromiej i bruk coraz bardziej nierówny ale jedzie mi się dobrze. W tym zakresie tętna to mogę nawet jako tako rozmawiać więc rozmawiam z jadącymi moim tempem sąsiadami a czasem, gdy jest równiej, rozglądam się. 
Na początku trasa prowadzi wśród drzew więc nie bardzo są widoki do podziwiania ale w pewnym momencie wyjeżdżamy z lasu i zaczyna być widać. A widać przepięknie. Żal, że przez większość czasu trzeba pilnować kierownicy i uważać na nawierzchnię.

(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Jedzie mi się bardzo dobrze, chociaż momentami mam kryzysy, takich na trasie mam chyba dwa czy trzy. Pierwszy - na podjeździe pod schronisko Strzecha Akademicka, który ma dość znaczne nastromienie na długim odcinku. Mocny wiatr nie ułatwia sprawy ale jest OK. No i żałuję, że założyłam rękawiczki z krótkimi palcami. Ale bynajmniej nie dlatego, że jest mi zimno w ręce, tylko dlatego, że mam palce spocone, a że trzymam ręce prawie cały czas na rogach kierownicy (które są gładkie), to ręce mi się mocno ślizgają.

Zakręt i stromy podjazd za Strzechą Akademicką(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Przy Strzesze (ok 8,5km) mam dobry czas, około 1h. Zaczynam nabierać pewności, że zmieszczę się w "wariancie pesymistycznym" czasu (poniżej 2h) oraz nadziei, że może zmieszczę się w "wariancie optymistycznym" (poniżej 1:45).

Już minęłam zakręt za Strzechą Akademicką. Kręć korbami dla Szatana! ;) (fot. http://www.fotomaraton.pl)


Jeszcze kawałek pod górę a potem się wypłaszcza a nawet jest w doł. Jedziemy do Domu Śląskiego. Rekordziści na tym zjeździe podobno osiągają VMax 60 km/h ale ja się nie odważam (pozwalam sobie na 45 km/h). Głównie przez wzgląd na pieszych turystów, których jest na trasie całkiem sporo oraz masakryczną trzęsiawkę (amor nie nadąża z wybieraniem i nadgarstki cierpią a w łydki łapią skurcze). 

Zjazd do Domu Śląskiego (fot. http://www.fotomaraton.pl)

Niestety, zjazdu jest jedynie kilometr a potem znów zaczyna się znojne pedałowanie pod górę. Mam jednak świetny nastrój, wysiłek pod kontrolą, i cały czas jadę. W jednym miejscu muszę tylko się na moment zatrzymać bo na wystających kamulcach rower mnie nie słucha i zwozi mnie na bok trasy. Szczęściem, kibic stojący na poboczu pomaga mi wystartować ponownie, pchając za siodło.
W ogóle, doping ze strony turystów na trasie jest ogromny i bardzo pomaga wytrwać, zwłaszcza na najbardziej nastromionych odcinkach. Im bliżej mety, tym lepszy mam humor.

Banan na twarzy mówi sam za siebie (fot. http://www.fotomaraton.pl)



Na odcinku od Domu Śląskiego jednak znowu jest kryzys. Mielę na na najlżejszym przełożeniu i dopinguję sama siebie, na głos: "Jak zmieszczę się w 1:45 to kupię sobie jakieś za....iste buty, SiDi Dragon, czy coś". Dopiero teraz spostrzegam, że gość koło mnie jedzie w Dragonach więc zagajam z nim rozmowę, dla zabicia kryzysu. Okazuje się, że on tak normalnie to nie jeździ na rowerze tylko założył się z żoną, że rowerem będzie szybciej niż biegiem (przegrał). Jedziemy przez jakiś czas razem ale gdy mój kryzys mija, oddalam się od niego dość szybko.
Ostatni kryzys dopada mnie na samym końcu, bo wiem jaki stromy podjazd pod sam szczyt mnie czeka. Tam, gdzie szlak niebieski okrąża Śnieżkę od wschodu, idzie mi naprawdę ciężko i widzę, że muszę się sprężyć, bo nie zrobię mojego optymistycznego wariantu. Dostaję jeszcze zastrzyk sił na końcówkę i nawet najgorszy podjazd na trasie, ostatnie kilkadziesiąt metrów, udaje mi się wjechać (choć idąc tu na piechotę kilka dni temu, miałam wątpliwości co do tego) i to nawet bez zygzakowania. Pomaga gorący doping ludzi stojących z boku i obawa przed blamażem w postaci zatrzymania ;)

Ostatnie metry(fot. http://www.fotomaraton.pl)



(fot. Mieczysław Michalak, źródło:
Gazeta Wyborcza Wrocław)


JEST, JEST! Udało się, wszystko w siodle i to w lepszym wariancie czasowym! Jestem zachwycona!
Nie zdążam jednak jeszcze się "wyzipać" na górze, a już mnie atakują z kamerą i mikrofonem z TVP Wrocław (ach, ta sława).

Jezdę w Telewizoru :):):) (Gdzieśtam w okolicy 00:11:35)
https://www.youtube.com/watch?v=ksQrxz4cGv0

Przyznam, że zupełnie nie pamiętałam, co im powiedziałam wtedy ;) Wiem tylko, że wyzipałam najpierw, że nie dam rady chyba nic powiedzieć, ale poczekali cierpliwie ;) W międzyczasie słyszę głos komentatora - jestem piąta w kategorii :)))

(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Zjazd, pilotowany, odbędzie się dopiero gdy ostatni zawodnik dotrze na metę, więc kręcę się jeszcze i zarabiam jeszcze kilka fotek.





Ubieram się na zjazd w wiatrówkę i długie rękawiczki ale żałuję, bo jest mi bardzo ciepło. Zjazd jest równie wymagający jak podjazd, a może nawet bardziej. Trzeba cały czas kontrolować tempo i kierunek, bo jedziemy dość zwartą grupą a trzęsawka na kamieniach nie pomaga. Wykorzystuję zatem chwilę postoju pod Domem Śląskim (czekamy aż wszyscy zjeżdżający ze Śnieżki dołączą do grupy) żeby się pozbyć kurtki. Do Wang zjazd w kontrolowanym tempie ale potem auto puszcza nas (chyba) i każdy już zjeżdża po swojemu. Zjazd asfaltem z karkołomną prędkością. Niestety, nie mam zapisu bo Garmin zdycha gdzieś po drodze :) No i trzeba uważać, bo mimo zjazdu wielu rowerzystów, niektórzy kierowcy próbują się wpychać z bocznych ulic, nie zważając na pierwszeństwo. Między innymi wielki autokar wyjeżdżający z parkingu. Ale, uff, udaje się cało dojechać do deptaka.

Dekoracja obejmuje również piąte miejsce. Nie tylko ja wciągam na podium synka. Zająca bardziej jednak interesuje bułeczka w jednej łapce i ciasteczko w drugiej, niż cokolwiek innego.(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Czas: 01:43:22
Miejsce K3: 5/13, open: 11/27
Bardzo zadowolona :D

MTB Cross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 20 lipca 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 48.25 Km teren: 0.00 Czas: 03:00 km/h: 16.08
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Dobra, dziecko śpi, ojciec śpi, wreszcie mam dostęp do Internetu i nie jestem w rozjazdach, mogę coś skrobnąć. Skrobię tę relację dwa tygodnie po zawodach więc pewnie wiele rzeczy, o których chciałam napisać, już mi umknęło.

Wstęp w postaci porannego wstawania i dojazdu pominę bo to już trochę trąci rutyną. W Zagnańsku w każdym razie jestem grubo przed czasem więc po ogarnięciu roweru i siebie mam mnóstwo czasu na nicnierobienie. Oczywiście w nicnierobieniu zawiera się rozgrzewka ;) oraz objazd ruin huty w Samsonowie, gdzie mieści się miasteczko startowe. Upał jest niemiłosierny więc generalnie staram się chować po krzakach.

Ja mam tylko słabe zdjęcie z telefonu tego obiektu więc dla podniesienia uroku wrzucam najbardziej klimatyczne jego zdjęcie jakie udało mi się znaleźć w necie (no to co, że zimowe?, źródło zdjęcia: http://jakiecudne.pl/zdjecie/samsonow-ruiny-huty/)


Po starcie dość szybko trasa prowadzi w teren. Wczoraj ponoć dość mocno tu lało i to odbiło się na trasie. Znowu jest mnóstwo błota. Organizator nawet zmienił z tego powodu trasę dystansu Master - zamiast poprowadzić jedną, długą pętlę, zrobił dwie - Masterzy po prostu jadą po trasie Fan i sumarycznie mają mniej km niż pierwotnie planowano. Niestety, błoto jest obecne prawie od samego początku i po pół godzinie jazdy zaczynam gderać pod nosem. Zastanawiam się, czy mam ochotę na powtórkę z Łącznej, ale na razie jeszcze się turlam. Postanawiam, że jeśli błoto nie skończy się w ciągu 20 minut to schodzę z trasy.

Tu jeszcze nic nie zapowiada półgodzinnego błota (fot. Paweł Pabich)



Tymczasem doganiają mnie dwie kobietki, które jadą z wyraźnie dobrym nastawieniem psychicznym i przerzucają się żarcikami na temat techniki jazdy. Jedna trochę zostaje z tyłu. No to się podpytuję, czy zna tę trasę. Otóż "trochę". I niedługo błoto się skończy i wyjedziemy na szuter, który będzie nam towarzyszył przez kolejne 10 km. To mi poprawia trochę nastrój. Jadę dalej razem z Myszą, rozmawiamy i faktycznie w niedługim czasie wyjeżdżamy na szuter. Przez chwilę jeszcze jedziemy razem ale mój instynkt ścigania jest silniejszy od instynktu towarzyskiego więc daję w łydkę i szybko zostawiam ją z tyłu.

Jest szuter, jest dobrze (fot. Paweł Pabich)


No i wreszcie trasa jaką lubię. Mało błota, dużo szutru, trochę lasu, mało elementów technicznych, niezbyt strome, długie podjazdy. Trasa podobna do Mazovii w Skarżysku AD 2011. Jedzie mi się świetnie a poza tym postanawiam to potraktować bardziej rekreacyjnie niż wyścigowo - być może z tego powodu udaje mi się dobrze rozłożyć siły. W tym odcinku stały element w postaci odcięcia prądu w połowie trasy nie pojawia się.

Prosimy nie fotografować ;) (fot. Paweł Pabich)


Łyda trochę jest :) (fot. Karol Wołczyk)


Dochodzę do wniosku jednak, że jestem góralem nizinnym - zdecydowanie. MTB Cross Maraton ma cudowne trasy ale dla mnie zbyt masakrujące (ta dzisiejsza, jedyna, nie dała mi tak mocno w kość, jak na razie). Ich głównym elementem masakrującym jest - tadaaa... - błoto. Chyba w przyszłym roku wrócę na Mazovię.
W każdym razie dojeżdżam na metę zadowolona, Garmin pokazuje poniżej 3h a zakładałam, że będzie koło 4h.

Jakby ktoś nie wiedział, że Cyklon (fot. Paweł Kowalik)


Ostatecznie czas oficjalny to 3:00:09, miejsce 6/7 w kategorii, 15/21 open.
W generalce 5/8

MTB Cross Maraton Łączna - pierwszy wycof

Niedziela, 29 czerwca 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 38.40 Km teren: 0.00 Czas: 04:07 km/h: 9.33
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Najpierw refleksja. Piszę ten wpis ponad tydzień od maratonu. Chyba mi się jeszcze nie zdarzyło tak długo czekać z napisaniem relacji. Do tej pory nie mogę się pozbierać po tym maratonie, jego przebieg mocno utkwił mi w psychice ;)

Dziś na maraton jadę sama. Noga podaje ;) I na miejscu jestem mniej więcej o zaplanowanym czasie. Jechanie własnym autem, spod własnego domu ma pewną zaletę. Mogę wstać sporo później, niż bym musiała wstać jadąc z Krzychem. Zamiast 5:30 to 6:15 (jak do pracy). W Łącznej w miasteczku startowym nastrój iście piknikowy - z sąsiedniego auta gra muzyczka, chłopaki obok wcinają kanapki, pogoda piękna - istna sielanka, która nastraja mnie optymistycznie ale niestety, optymizm trochę pryska po rozgrzewce.
Kawałek mocno pofalowanym asfaltem a potem w krzaki. Z krzaków odbicie w tunel pod torami - aha, to chyba zapowiadana końcówka trasy - na dnie woda i trochę szkieł. Za tunelem podmokła łąka. I to mocno podmokła. Wczoraj ostro lało więc trasa zapowiada się ogólnie błotniście. Postanawiam nie błocić się jeszcze przed startem i skręcam w bok na ścieżkę wzdłuż torów. Rozgrzewka niestety uświadamia mi, jak dzisiaj bardzo jestem nie w formie. Tuż przed długim weekendem cała moja rodzina pochorowała się i trzymało mnie jeszcze przez większość zeszłego tygodnia. Tętno od razu zaczyna skakać a nogi zmęczone. Wracam do miasteczka startowego z trochę skwaszonym nastrojem i już łapię negatywne nastawienie do dzisiejszego wyścigu.

Jeszcze sprawdzenie chipa, baton przedstartowy i woda i staję w sektorze. Start jest honorowy a faktyczny start rozpocznie się za przejazdem kolejowym. Atrakcją dzisiejszego startu może być przejazd pociągu i zatrzymanie peletonu - ale nic takiego nie następuje. Początek asfaltem, który obfituje w podjazdy więc stawka się pięknie rozciąga. Po wjechaniu w teren nie ma żadnych korków ani przestojów. Pierwsze kilometry biegną pod górkę i trochę z górki, po łące. Jedzie mi się nieźle a widoki są bajeczne. Odzyskuję nieco rezon ale gdy wjeżdżam w las od razu zaczyna się błoto.

I to błoto się ciągnie przez następne 20 kilometrów z małymi przerwami. Czasem jest go mniej, czasem więcej, ale właściwie cały czas jest. OK, błoto, nie ma problemu... dopóki bloki spd nie zapychają się na amen i przestają się wypinać z pedałów.

Na punkcie kontrolnym jeszcze w miarę dobry nastrój (fot. Łukasz Maziejuk)


Pierwsza gleba, druga, przy trzeciej (w ten sam idiotyczny sposób, na tą samą stronę - gdyby bloki działały prawidłowo to bym się podparła i pojechała dalej) zaczynam już odczuwać skutki obicia i lekkie zdenerwowanie. Po dwóch następnych ze złości rzucam rowerem i przestaję mieć ochotę jechać dalej. Trzeba jednak jechać bo jak się idzie to meszki żrą niemiłosiernie. Już jestem tak obita z lewej strony, że przy każdym większym błotku, przy każdym kamieniu i każdym korzeniu zsiadam z roweru bo boję się upaść po raz kolejny.
Na bufecie łapię duszkiem dwa kubeczki izotonika, jak nie ja - bo zwykle nie zatrzymuję się na bufetach wcale.

Dalej trochę jadę i trochę idę, wkurzona na maksa i płacząca ze złości i bezsilności. Czasem się zatrzymuje jakaś dobra dusza i pyta, czy wszystko w porządku - ale już coraz rzadziej bo coraz rzadziej w ogóle ktoś mnie mija (będę ostatnia?). Kompletnie siada mi psychika i nie zwracam uwagi na uroki trasy, w ogóle prawie nie zwracam uwagi na nic, poza szukaniem kolejnych kamieni i korzeni, przed którymi muszę zsiąść z roweru.

Wreszcie - zbawienie - kawałeczek asfaltu! Mam nadzieję, że trochę odpocznę ale niestety, ten kawałek asfaltu jest dość krótki i zaraz trasa znowu wiedzie w las, gdzie w mroku czeka plątanina korzeni. Zatrzymuję się i zastanawiam - to dobra okazja, żeby się wycofać z wyścigu i wrócić asfaltem do miasteczka zawodów - ale się jeszcze waham. W końcu zostało tylko 17 kilometrów. Ale to może być 17 kilometrów męki i z półtorej godziny, jak nie dwie. Zatrzymuje się przy mnie jeszcze jeden zawodnik, równie zmęczony. Ja próbuję dodzwonić się do biura zawodów, żeby się dopytać, jak dalej jechać asfaltem - ale nic z tego, brak zasięgu. Kolega zawodnik proponuje mi swój telefon - inna sieć, może będzie lepiej. Niestety, za pierwszym razem pomyłka, za drugim razem - brak odpowiedzi.

Trochę odpoczywam i się relaksuję i nawet już prawie podejmuję decyzję, żeby jednak dokończyć wyścig, ale kolega zawodnik (Sebastian) nagle oświadcza, że on spróbuje jeszcze raz się dodzwonić do biura bo chce się wycofać. Moja determinacja, żeby jechać dalej, nagle siada. Uf, nie jestem sama, jeszcze ktoś oprócz mnie wymiękł. Dobra, wycofuje się.

Do biura nie udaje się dodzwonić ale zatrzymany kierowca instruuje nas, jak dojechać do Łącznej. No to wracamy, na luzie już, fajnym płynącym raz w górę, raz w dół asfaltem. Jedzie się już teraz przyjemnie, relaksowo i nawet znowu kuszą boczne dróżki ale teraz to już trzeba wracać a nie kombinować. Powrót do biura to jeszcze 7 km ale już naprawdę odpoczynkowo. I w sumie to fizycznie czuję się bardzo dobrze, mam uczucie, że gdyby nie psycha, to bym bez problemu dotarła na metę bo siły są, noga na podjazdach idzie dobrze.
Zgłaszam w biurze "wycof" dwóch osób i powoli się ogarniam do powrotu.

Czuję się trochę jak zbity pies, pierwszy w życiu wycof, kompletna porażka. W domu jeszcze wypłakuję swoją frustrację memu Małżowi w rękaw.


PolandBike Nadarzyn - płaska nudność

Niedziela, 15 czerwca 2014 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 44.19 Km teren: 0.00 Czas: 02:03 km/h: 21.56
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
W tym roku skupiam się na MTB Cross Maraton jednak maratony tego cyklu są tak odmienne od tego, co jeździłam dotychczas (Mazovia), że kompletnie nie mam punktu odniesienia, żeby ocenić swoją formę. Również wykonywane przeze mnie testy wydolnościowe są inne od tych, które robiłam wcześniej więc tutaj też nie mam punktu odniesienia.
W związku z tym, postanowiłam pojechać jakiś maraton zbliżony poziomem trudności do Mazovii - żeby porównać siebie do siebie sprzed ciąży. Padło na PolandBike no i akurat napatoczyła się edycja w Nadarzynie.
Nadarzyn startuje dopiero o 12:30. Muszę co prawda stawić się w biurze zawodów bo startuję w PB pierwszy raz. Nie wiedząc jakiej kolejki się spodziewać, postanowiłam pojechać na 11-tą.
Więc kulturalnie wstaję sobie dziś o zwykłej godzinie (tzn. o tej godzinie, o której obudził mnie Zając, co wyszło około 8:00). Jak to cudownie jest, gdy nie trzeba wstawać o 5:30 rano na maraton! Bez pośpiechu, śniadanie, ostatni "czek" czy wszystko mam co trzeba i jadę.
Na miejscu widzę stoisko Adama Starzyńskiego, w okolicy kręci się już Radek z Cyklona.
Kolejki do biura zawodów nie ma więc szybko załatwiam co trzeba, również transfer sektorowy. Wysłałam kilka dni temu e-mail do orga z moim wynikami i zapytaniem, czy można nie startować z ostatniego, chciałam szósty albo siódmy - ale nikt mi nie odpisał - więc załatwiam to w biurze zawodów i dostaję sektor 5. Ups, chyba trochę przesada... ale jestem tak osłupiała, że po prostu przyjmuję to do wiadomości i odchodzę od stoiska.
W międzyczasie pojawiają się jeszcze inne Cyklony, między innymi Krzychu i Łukasz. Jest mnóstwo czasu do startu więc sobie gadamy. Namawiam Radka na objazd fragmentu trasy. Wygląda na tradycyjną trasę mazowiecką czyli "płaskodługo". Trochę kałuż ale wszystkie da się objechać, przynajmniej na tym początkowym odcinku.

Przedstartowa "gadka szmatka" (fot. Procycling Promotion)


Namawiam Radka na objazd fragmentu trasy (fot. Procycling Promotion)


Przyznam, że stresuję się. Obawiam się konfrontacji ze samą sobą, w dodatku wiem, że najprawdopodobniej sektor mi ucieknie zaraz po starcie i mam tylko cichą nadzieję, że uda mi się utrzymać w szóstym, który mnie zapewne dogoni.
Start nie różni się zbytnio od tego co na Mazovii - ruszają kolejne sektory, wreszcie mój. Na początku staram się trzymać tempo sektora. Jest szeroko, tempo jest szybkie, nikt nie zamula - jedzie się dobrze i sprawnie. Niestety, coraz więcej osób mi ucieka. Zaginam na maksa, aż mnie palą uda ale luzuję w pewnym momencie. Jeszcze na początku trasy, nie więcej niż 2 km po starcie, widzę Krzycha, który dzwoni po pomoc dla kogoś, kto uległ wypadkowi. 
Sporo ludzi mnie wyprzedza, w tym dość dużo kobiet ale nie przejmuję się zbytnio bo spodziewałam się tego. Jadę tylko z myślą, żeby nie dogoniła mnie Kasia z Cyklona (startowała z 6 sektora) ;)
Trasa jest płaska i nudna, nie ma żadnych wyzwań technicznych (czego się niby spodziewałam?), jedyne co się liczy to łyda. Dwie pętle na dystansie MAX, czyli dwa razy pewne urozmaicenie w postaci przejazdu przez okolice kamieniołomu - ze trzy zjazdy (krótkie, troszkę strome, po uklepanym piachu - banał) + mata kontrolna za lekkim podjazdem i fajną hopką. Pod koniec trasy, na dojazdówce z pętli do mety, jeszcze niedługi kręty singielek, gdzie osoby z szeroką kierą mogą mieć pewien kłopot. I tyle z atrakcji. Nawet błota na trasie nie ma, chociaż po ostatnich deszczach spodziewałam się błotnej masakry.

Gdzieś po 2/3 trasy trochę mnie odcina - za bardzo pozaginałam na początku, jak zwykle. Ech, kiedy ja się nauczę?
Dogania mnie Krzychu. Ja się na moment zatrzymuję, żeby podnieść zgubione przez kogoś okulary i próbuję potem Krzycha dogonić ale nie daję rady. Dobrze popracował, najwyraźniej :) Gdzieś wyprzedza mnie też Ela Dobosz, czym trochę mnie załamuje.

Na mecie z czasem 02:03:39. W sumie uznaję to całkiem fajny czas i po cichu liczę na podium lub chociaż okolice podium. Czekam i czekam na wyniki, gadam z Cyklonami, którzy już są na mecie oraz z Adamem, zjadam makaron i zupę z soczewicy, podjadam trochę ciastek, spotykam Beatę Moćko i Elę i w ogóle bez sensu marznę zamiast iść do auta i się przebrać. A wyników jak nie ma tak nie ma.
Adam pakuje manatki, chłopaki znikają, miasteczko pustoszeje a wyniki dopiero pojawiają się koło 16tej. W postaci dekoracji, więc czekam na tę dekorację, bo cały czas liczę że może podium. Ale nie, nie ma podium.
No to idę do auta i w międzyczasie przychodzi sms z nieoficjalnym wynikiem. 9 miejsce. Dopiero 9, o rany ale kiepawo... 

[Edit z wieczora]
Miejsce w kategorii 8/12, w open 15/21.
Strata do zwyciężczyni ok 20 minut, to tak w standardzie raczej. Rating 83,5% to nie taki zły ale daleki od wyników z najlepszego sezonu, które niejednokrotnie sięgały powyżej 90%.
Sektor 6 - o, tego się nie spodziewałam. Spodziewałam się zlecieć do 7 a tu proszę, taka niespodzianka - w dodatku całkiem sporo punktów sektorowych bo tylko 4 punktów zabrakło, żeby zostać w 5.
No i jeszcze całkiem niezły wkład w klasyfikację drużynową, bo ponad 500 punktów (drugi z czterech najlepszych wyników w teamie).

Podsumowując... nie jest bardzo źle, ale mam jeszcze sporo do odrobienia. Nie ma co bimbać tylko trzeba się zabierać DO ROBOTY!

MTB Cross Maraton Nowiny - nie taki diabeł straszny... :)

Niedziela, 1 czerwca 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 39.55 Km teren: 0.00 Czas: 04:05 km/h: 9.69
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Gdy budzik dzwoni o 5:15 zwlekam się z wyrka z myślą: "po co ja to właściwie robię?". Po co tyram i po co wstaję o tak dziwnej porze, jadę gdzieś w cholerę żeby się skatować, upećkać i wrócić po całym dniu zmęczona jak pies?
Nic, skoro jednak wstałam to wstałam. Ogarniam się szybko i idę pod blok Krzyśka. Dziś jedziemy we trójkę. Dwa Krzyśki i ja.

Do Nowin dojeżdżamy ze sporym zapasem czasu, bo około 09:15. Jest dziwna aura. Słońce świeci ale wieje chłodny wiatr i nie wiem jak się ubrać. Czy jechać całkiem na krótko, czy może założyć długi rękaw. Przebieram się kilka razy bo raz jest mi zimno a raz ciepło, ale po rozgrzewce decyduję się w końcu pozbyć koszulki z długim rękawem, zostawić za to długopalczaste rękawiczki. Przy okazji ostatnich oględzin roweru zauważam jeszcze, że mam resztki klocków. Ups.

Wszyscy straszą Nowinami, że bardzo trudne, najtrudniejszy maraton cyklu. Pani Organizator przez mikrofon mówi, że to jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Ja już przestaję słuchać bo i tak mam cykora. Po kamulcach w Daleszycach spodziewam się kamuli-telewizorów na trasie, zjazdów 90 stopni i korzeni podstępnie chwytających za szprychy. Po ostatnich ulewach spodziewam się też masy błota. Tętno dochodzi do 120 no to jak na mnie to naprawdę wysokie tętno przedstartowe.

Dziś nie ma startu honorowego, ścigamy się od początku. Oczywiście "ścigamy się" to dość humorystyczne określenie bo w końcówce stawki, gdzie ja się umieściłam, ściganie polega na powolnej pielgrzymce. Start po dość wąskiej drodze i już tutaj pierwszy wypadek. Widzę leżącą dziewczynę i krew, policjanci już zabezpieczają to miejsce i pomagają.
Zaraz potem "wpadamy" (w tempie zdychającego żółwia) w teren. A wpadamy w teren dość mocnym akcentem bo agrafką prawie 90stopni, która ostro leci do góry. I potem już dość długo jest cały czas pod górę. Wszyscy wloką się jak ostatnie ciapy ale trudno inaczej jak się jest na końcu.

Po pierwszym podjeździe stawka się nieco rozluźnia i można jechać swoim tempem. Jest OK, jedzie mi się bardzo fajnie, lekko. Póki co, nie ma telewizorów ani ostrych zjazdów. Pierwsze kilka kilometrów wlewa w moje serce nadzieję, że może jednak ten maraton nie jest taki trudny jak wszyscy zapowiadali.
Pierwsza połowa trasy to cud-malina. Trochę szutrów, leśnych duktów, wąskie single, góra, dół, mało wyzwań technicznych, mało błota, za to mega flow. Zjazdy prawie bez hamulców, podjazdy wszystkie w siodle. Jedzie mi się kapitalnie, chociaż dość wolno i widzę po czasie, że raczej nie zmieszczę się w 3,5h. W niektórych miejscach hopki i bandy. I okazuje się, że treningi na Kazurce na coś się jednak przydały - bo wiem jak je pokonać w miarę płynnie, nie wylatując przez kierownicę.

W drugiej połowie zaczynają się schody. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, zaczyna się robić mocno błotniście. Są miejsca, gdzie rezygnuję z jazdy bo umęczę się bardziej przepychając korby niż prowadząc rower. Po drugie, już jestem nieco zmęczona i podjazdy zaczynają dawać mi w kość kondycyjnie, chociaż mimo wszystko mniej się męczę podjeżdżając na młynku niż podchodząc z rowerem. Po trzecie, gubię już ten flow na zjazdach i bardziej kurczowo trzymam kierę i klamki... zresztą przy każdym zjeździe mam dodatkową adrenalinę - skończą mi się klocki na tym zjeździe, czy dopiero na następnym? Schody dosłowne są przy jednym zjeździe, a raczej zejściu - koło wejścia do jaskini. Jest bardzo stromy, nie odważam się. U góry zresztą stoją ludzie zabezpieczający trasę i proponują zejście leśnymi schodkami - bo wygodniej. Fakt.

Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)


Gdzieś tam zatrzymuję się, pod pretekstem pożyczenia pompki potrzebującemu. Muszę odpocząć, inaczej padnę trupem. Z 10 minut pewnie to trwa. Uf. Ale jadę dalej. I znów wracają do mnie myśli - "po co ja to robię?" Naprawdę, nie rozumiem sama siebie. Czuję się jakbym przejechała już ze 100 km i poważnie zastanawiam się, czy chcę jeszcze startować w dalszych edycjach tego cyklu.

Gdy niespodziewanie (o 2km krótszy dystans niż miał być) wjeżdżam na stadion, jestem szczęśliwa, że nie muszę już dalej jechać.
Chłopaki już są, obaj jechali około 40 minut krócej ode mnie. Ja dojeżdżam z czasem 04:05:39, to jest średnia poniżej 10km/h. Oooo masakra!
Makaron z sosem jest całkiem niezły. Wcinam go szybko, dopycham się ciastkami. Kolejka do myjki mega wielka (tylko jedna myjka a wielu chętnych), pryszniców oczywiście brak. Dobra, chrzanić to, jedziemy.

Utytłany

W aucie dostaje smsa, że jestem 5 w kategorii, haha, pewnie 5/5 ;)
[gdy pojawiły się na stronie wyniki okazało się, że byłam 5/12, szok]

ŻTC Super Prestige Mińsk Maz. - pierwsze koty za płoty

Niedziela, 11 maja 2014 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: 51.63 Km teren: 0.00 Czas: 01:38 km/h: 31.61
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś mój debiut na szosie. Wczorajszej czasówki nie liczę, bo to był lokalny ogórek o małej frekwencji, poza tym nie wymagał jakichś szczególnych umiejętności (typu jazda w grupie, jazda na kole itp.). W czasówkach zresztą już startowałam, tyle że na góraku.

Na dobry początek budzę się (sama) z dziwnym uczuciem, że jest chyba strasznie późno. Kontrola czasu i... oż fak, budzik nie zadzwonił. Miałam wstać o 6:15 a jest 7:00 i mam pół godziny do planowanego wyjścia z domu. Nooooo, dawno tak szybko się nie musiałam ogarniać. Dobrze, że mam zwyczaj wszystko przygotowywać dzień przed, to poza standardowymi rzeczami (mycie, śniadanie, ubranie się) musiałam tylko nalać picie do bidonów i wio. Całe szczęście, że Zając przespał całe moje szykowanie i ponoć obudził się dopiero na dźwięk klucza w zamku. Więc dodatkowych przeszkadzajek brak.
Wychodzę z domu, zimno jak nie wiem co. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić po nogawki ale stwierdzam, że nie ma już czasu. Ładuję graty i rower do auta w miarę o czasie i wio. Jadę sobie bezstresowo do Mińska, droga prawie pusta o tej porze w niedzielę. Jedynym zaskoczeniem jest obecność żandarmerii wojskowej na rondzie przy wjeździe na obwodnicę Mińska. Zatrzymują mnie (na rondzie) i pytają, czy jadę do Mińska czy dalej - po potwierdzeniu, że do Mińska, pozwalają mi łaskawie odjechać.
Dojeżdżam prawie zgodnie z planem i prawie bez problemów (z dwoma zawrotkami na Warszawskiej, hehe) docieram do MOSiRu, gdzie jest biuro zawodów. Na parkingu sporo miejsca - najwyraźniej na moją grupę (kategorie KO, M60 i wzwyż) nie ma tak wielu chętnych - ale widać szykujących się kolarzy. W biurze bez wielkiej kolejki - opłata, numery startowe.

Powolutku się ogarniam. Pierwotnie planowałam wziąć Camela ale rezygnuję z tego pomysłu. Zimno jest i pewnie nie będzie mi się chciało jakoś bardzo pić. 2 bidony na rowerze powinny wystarczyć. Akcesoria do ewentualnej wymiany dętki przekładam do kieszonki koszulki. Strasznie wypchane mam te kieszonki. W prawej telefon (w sumie po co?), klucze, kluczyki od auta, dokumenty (tego nie zostawiam w samochodzie), w środkowej zestaw naprawczy, w lewej żele i batony (też nie wiem po co, wystarczyłby jeden). Robię sobie trochę rozgrzewki ale bardziej żeby nie zmarznąć a nie, żeby się rozgrzać przed wyścigiem.

Kręcę się tu i tam (fot. ŻTC)


Poznaję Martę Kolczyńską z Ośki (fot. ŻTC)


Na starcie są jeszcze dwie inne kobietki. Agnieszka, która wygląda, jakby miała wygrać ;) [i wygrała] i Jola z ŻTC. No i z tego towarzystwa prorokuję, że chyba będę ostatnia ;) ale żartuję sobie z nimi, że nie dam się objechać.
Start rundy honorowej spod MOSiRu punktualnie o 10. Jedziemy sobie spokojnym tempem za pilotem na miejsce startu. Paradoksalnie, runda honorowa na szosie sporo wolniejsza, niż runda honorowa na MTB w Daleszycach ;)
Start ostry w Mariance pod Mińskiem. Ja i Jola stoimy się z przodu, zastanawiam się, czy to dobry pomysł ale Jola twierdzi, że to nie ma znaczenia w tej grupie - jest na tyle mała, że nie ma problemu z wzajemnym wyprzedzaniem się.

fot. ŻTC


Początek spokojny, przez chwilę jadę sobie z przodu i zarabiam fotki (fot. ŻTC)


Przez chwilę peletonik jakby miał ochotę jechać sobie wycieczkę ale po kilkunastu sekundach zaczynają się pierwsze zrywy i ataki. Zryw, zwolnienie, zryw, zwolnienie. Dziwna to jazda. Głównie skupiam się, żeby się z nikim nie zderzyć ale też, żeby trzymać się grupy. Wiem oczywiście, że zerwanie peletonu to samotna śmierć ;) Przez pierwsze kółko udaje mi się to, ale coraz trudniej mi dospawać po zakrętach. Najwyraźniej muszę popracować nad techniką wychodzenia z zakrętu bo zbyt mocno zwalniam przed zakrętem i potem muszę gonić. Na początku drugiego okrążenia widzę Martę zwalniającą i zjeżdżającą na bok. Krzyczę "łap koło" ale macha mi, że mam jechać.
Gdzieś w połowie drugiego kółka po kolejnym zakręcie z podjazdem już mi się nie udaje dogonić grupy i zostaję z tyłu. No i przepadło. Prędkość spada dramatycznie, moje siły też. Przez dwa okrążenia staram się dogonić małą grupkę panów, która oderwała się z głównego peletonu. Cały czas widzę ich przed sobą ale ni cholery nie udaje mi się zmniejszyć odległości a nawet chyba nieco się ona zwiększa. Tracę rachubę przejechanych okrążeń. Dobrze, że sobie ustawiłam w Garminie lapy po 8km więc tylko tu mam pomoc.
No dobra, pomocą jest też doping ze strony stojącego na linii mety Marcina, który do mnie wrzeszczy, że mam dawać i jechać... ;) Niestety, nie na długo to starcza, ledwie zipię.

Mięśnie palą, w płucach ogień, przegrywam samotną walkę z wiatrem (fot. ŻTC)


W pewnym momencie dojeżdża do mnie Marta i jedziemy razem. Głównie ja na jej kole ale też kawałek daję jej odpocząć.

Jeszcze się trzymam Marty (fot. ŻTC)



Jedno całe kółko przejeżdżamy razem ale przy kolejnym odpadam. Jestem już tak zmęczona, że nie daję rady jej utrzymać koła. A tu, sędzia na mecie pokazuje nam numerek, że jeszcze 3 okrążenia. O nie, nie dam rady... Odpadam i zostaję w tyle. Chwilę jedzie ze mną jeszcze Marcin (z boku, żeby nie było że ciągnie), próbując mnie zmotywować ale ja już ledwo kręcę.

Proszę, czy mogę już dalej nie jechać? (fot. ŻTC)


Jeszcze jedno kółko przejeżdżam, na przedostatnim dubluje mnie czołówka i wyprzedza Jola, która wcześniej została gdzieś w tyle (nie wiem kiedy to się stało). Na szczęście po dojechaniu czołówki do mety, nie muszę już jechać dalej, będę miała +1 okr.
Z obliczeń wynika mi, że jestem ostatnia. Całkiem ostatnia, najostatniejsza ;)
Po zatrzymaniu się przez chwilę zastanawiam się, czy porzygam się już teraz, czy dopiero za moment ;) Jola jednak sugeruje, żeby jeszcze kilka razy zakręcić pedałami, to mi przejdzie. Udajemy się zatem we dwie na miejsce startu bo za chwilę startuje elita, faktycznie złe samopoczucie mija. Patrzymy jak startują panowie a potem powolutku kręcimy do Mińska.
W Mińsku sprawdzam wyniki, nie ma mnie. Po spakowaniu roweru i przebraniu się, nadal mnie nie ma. Wzruszam więc ramionami i ruszam do domu. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o kanapie. W dodatku nie udaje mi się zjeść nic konkretnego bo nie mam gotówki a w MOSiR kartą nie można zapłacić. Dochodzę zatem do wniosku, że nie ma na co czekać tylko trzeba jechać na obiad do domu.
Nadal mnie nie ma w wynikach więc piszę do organizatorów z pytaniem, czy jak byłam zdublowana to mnie nie uwzględniają w wynikach. Za jakiś czas patrzę - jestem. Przed Martą. Z 7 okrążeniami i czasem 01:38:36. Hahahahha :) No dobra, piszę drugi raz, niech to poprawią... :)
[Następnego dnia już było prawidłowo, -1 lap i ostatnie miejsce, trzecie w kategorii - w sumie gdybym została na dekorację to bym może dostała pucharek ale i tak uważam, że się nie należał więc nie żałuję. I faktycznie byłam ostatnia z kobiet. I przedostatnia w ogóle]

Podsumowując - było fajnie. Kurczę, naprawdę świetnie się bawiłam, było to całkiem nowe doświadczenie. Nigdy w życiu się tak nie ujechałam, na żadnym MTB ani nigdzie. Oczywiście, wychodzi mój brak doświadczenia, nieumiejętność jazdy w peletonie, nieumiejętność brania zakrętów ;) Ale i tak było fajnie.

Łurzyckie Ściganie - Gassy - czasówka

Sobota, 10 maja 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 9.50 Km teren: 0.00 Czas: 00:16 km/h: 35.62
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Nigdy wcześniej nie startowałam na szosie ale bardzo kusi mnie, żeby spróbować. Jutro ŻTC Super Prestige w Mińsku, na które się wybieram, ale postanowiłam dziś przepalić nogę na czasówce w Gassach, o której dowiedzialam się gdzieś z tydzień temu.
Okolica jest mi bardzo dobrze znana, trasa czasówki też. Niedaleko, spokojnym tempem niecała godzinka więc jadę rowerem. Aura niepewna, zabrałam zatem plecaczek z wiatrówką i dodatkowego buffa na szyję. Pierwsza okazja, żeby pokazać się w teamowych ciuchach na starcie więc pod cyklonową koszulkę założyłam tylko potówkę z długim rękawem. Do tego długie rękawiczki. Ubiór okazuje się idealny na dzisiejsze warunki.Wizyta w biurze zawodów - pusto. Dostaję numer 35 czyli start około 10:35. A tu dopiero 9-ta z minutami, co tu robić tyle czasu. No jak to co, ruszyć na trasę, zobaczyć w którą stronę wieje wiatr i czy na drodze od środy nie wyskoczyły żadne nowe dziury ;-) 
Niestety, wiatr wieje dziś w złą stronę. Wmordewind na początkowym odcinku od Gassów do Ciszycy, potem dalszy wmordewind po zakręcie w lewo w Ciszycy, potem w miarę spokój po kolejnym zakręcie w lewo w Opaczy (ale bynajmniej nie popycha). Nowych dziur nie ma, za to w Opaczy po lewej stronie drogi tną zwalone drzewo. Trzeba będzie uważać.
Po tej lekkiej rundce kręcę się po okolicy. Spotykam Cyklonów, Trenejro i Zosię, z którą znam się z Mazovii. Nie widzę nigdzie Uli, chociaż była zapisana na Datasporcie. Gadka szmatka i tak robi się 45 minut do mojego startu.
W miejscu startu wesoło, wszyscy rozmawiają ze wszystkimi, organizator objaśnia zasady i rozdaje chipy. Nagle pomiędzy tę gromadkę wpada samochód, trąbiąc i jadąc zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście wszyscy zdążają się odsunąć a organizator opieprza plującą się babę. Trochę jest stresu ale na szczęście szybko mija. Bengay pachnie a meszki gryzą.

Ploty, ploty (fot. Marcin Sójka)

Ponieważ jest chłodno, postanawiam nie dać mięśniom stygnąć, robię sobie jeszcze rozgrzewkę na trasie do Słomczyna.
Gdy potem czekam na swoją kolejkę, tętno skacze mi wyżej niż normalnie przed startem. Nie wiem czemu tak się stresuję. Dla rozrywki przyglądam się zawodnikom. Nie widzę chyba innych rowerów niż szosowe. Wśród nich sporo rowerów do jazdy na czas, niektóre nawet z pełnym kołem. Sporo czasowych kasków. Zastanawiam się, jaki tak naprawdę jest zysk czasowy z takim sprzętem, zwłaszcza jaki byłby dla takiego amatora jak ja.
Wreszcie ja. Minuta do startu... Pół minuty... 10 sekund... 3, 2, 1... GO!

fot. Łurzyckie Ściganie

Start zepsuty, jakoś bez przekonania nadepnęłam na pedały. Stracilam tu pewnie ze 2-3 sekundy. Ale dalej dostaję kopa adrenaliny i zapierniczam pod ten wiatr. Przepalam uda chyba na pierwszych 500m i muszę trochę zluzować ale i tak chyba mam niezłą prędkość. Jeszcze przed dojazdem do Ciszycy jednak, po około 5 minutach, wyprzedza mnie Bugatti Veyron ;-)  Znaczy się Żoliber na sprzęcie czasowym. Zajmuje mu to 3 sekundy, a może 2. O rety, to było coś! Po skręcie w Ciszycy Żoliber znika mi na horyzoncie ;-)  Przewidywałam, że jeśli będzie za mną startował mężczyzna, to mnie wyprzedzi, ale nie sądziłam, że aż tak.
Męczę się dalej, aż do zakrętu w Opaczy, potem można trochę odetchnąć i przyspieszyć. Może być niezły czas, w sumie. Jednak tu resztki godności odbierają mi dwa kolejne wyprzedzenia, drugi Żoliber a zaraz za nim jeszcze jeden zawodnik. O rety.
Trochę załamana, ale w końcu to faceci. W dodatku na sprzęcie do jazdy na czas. Ech, nieważne, pora jeszcze przepalić udo na ostatnim odcinku.
Po wjechaniu na metę przez chwilę jest mi mocno niedobrze ale mija. Dojeżdżam do grupki zawodników, sprawdzam czas. Na razie jeszcze nie wiadomo które miejsce. Na wyniki trzeba jeszcze trochę poczekać. Tymczasem zaczyna padac więc po spróbowaniu ciastek i soku z pokrzywy chowamy się pod namiotem i tu czekamy.
Przestaje padac i wychodzi słońce akurat na ogłoszenie wyników. Najpierw panie i jestem na trzecim miejscu. Przede mną Zosia, wyprzedziła mnie o 3 sekundy. Grrrr! Gdyby nie spartaczony start... Pierwsza jakas babeczka z Kolarski.eu, 10 sekund szybciej ode mnie.

Muszę pamiętać, żeby jednak na dekoracji występować w kasku ;) (fot. Łukasz Łyjak)


Z naszych, najlepszy wynik wykręcił Łukasz, był czwarty, zaraz po trzech Żoliberach. Tym bardziej daje mi to do myślenia, o ile jest się lepszym na rowerze czasowym ;-) 
Wracam z przygodnym znajomym, Mateuszem. I powrót najbardziej daje mi w kość bo wmordewind jest przez cały czas. Masakra. Zamiast rozjazdu wychodzi mi s3 i s4. Nie wiem, co to jutro będzie jak dzisiaj mnie tak styrało.

Fajna impreza, dobrze zorganizowana, kameralna. Może gdyby ją lepiej rozreklamować to byłoby więcej osób. Ale i tak było fajnie.

MTB Cross Maraton Daleszyce

Niedziela, 13 kwietnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 45.70 Km teren: 0.00 Czas: 03:32 km/h: 12.93
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Pobudka o 5 rano. Jestem mniej nieprzytomna, niż się spodziewałam. Ogarniając się, udaje mi się nie obudzić Zająca ale nie udaje mi się nie obudzić Marka. Trudno, starałam się.
Zbiórka pod blokiem Krzyśka o 6:30. Wychodzę z domu już ubrana w ciuchy rowerowe bo musiałam zminimalizować ilość zabranych gratów ze względu na to, że po mnie nikt nie podjedzie ;) Ubrana na długo. Zimno jest jak cholera więc nie przewiduję konieczności przebierania się na miejscu, ale na wszelki wypadek mam ze sobą ciuchy na opcję "ciut cieplej".
Gdy jestem już prawie na miejscu, dzwoni Krzychu, że się spóźni chwilę. Jakoś mnie to nie zaskakuje ;)
Na miejscu spotykam Olgę, zaraz wychodzi z bloku Krzysiek a Krzychu też dojeżdża niebawem.
Ładowanie wszystkiego do auta i na dach zajmuje dobre 20 minut ale udaje się bez problemu wszystko ogarnąć. Sprawdzamy, jeszcze czy nikt nie zostawił na parkingu koła albo sztycy i jedziemy.
Planowałam się zdrzemnąć w aucie ale nie wychodzi, jest wesoło. Olga i Krzychu jechali wczoraj PolandBike'a i dzielą się wrażeniami a Krzysiek opowiada o zgrupce w Calpe. Tylko ja nie mam o czym opowiadać bo w kółko tylko Zając i Zając, nikogo to nie obchodzi ;)

Na miejsce docieramy prawie zgodnie z planem. Z parkingiem drobny kłopot bo próbujemy zaparkować pod kościołem a przecież jest Niedziela Palmowa... Ale na szczęście znalezienie miejsca nie trwa szczególnie długo.
Wyłażę z auta, składam rower do kupy, sprawdzam wszystko i dochodzę do wniosku, że jednak chyba zmienię ciuchy na nieco lżejsze - słonko wyszło, nie ma wiatru i jest dość przyjemnie. Oczywiście wszystko jest na dnie plecaka więc muszę go wybebeszyć. Ja, Olga i Krzychu jednak załatwiamy przebranie się szybko, a Krzysiek jak zwykle guzdrze się jak panna na wydaniu. Dobrze, że nie robi sobie makijażu jeszcze :P
W biurze zawodów pustki (!). Po prostu podchodzę i odbieram pakiet startowy na nazwisko, bez czekania, bez ceregieli... szok. Po Mazoviowych kolejkach jestem zdumiona, że można to tak załatwić. Oczywiście ilość ludzi tutaj trzykrotnie mniejsza, niemniej jednak...

Jakoś potem się rozjeżdżamy, każdy we własną stronę. Nie spotykam już nikogo z mojej paczki przed startem więc robię rozgrzewkę, kręcę się jeszcze chwilę po rynku, sprawdzam czipa i po starcie dystansu Master wchodzę do "bez-sektora" ;) Nie robię objazdu fragmentu trasy bo nie widzę w okolicy rynku oznaczeń.

Czuję się trochę niepewnie, nie wiedząc co mnie czeka na trasie - dobra mina do złej gry ;) (fot. Łukasz Rzeszot)


Start honorowy asfaltem, za samochodem-pilotem z prędkością około 20 km/h. Dziwne są nagłe zwolnienia i przyspieszenia, nie wiadomo skąd one się biorą, bo zakładam, że auto jedzie mniej więcej równym tempem. Kilka osób wyprzedza po chodnikach, ktoś tam na nich narzeka... ja sobie jadę spokojnie w środku i uważam, żeby przy tych nagłych hamowaniach w nikogo nie wjechać.

Gdy następuje właściwy start, chyba go przegapiam. Dopiero po czasie zauważam, że robi się wokół mnie luźniej i jakoś mnie wyprzedzają ;) Budzę się z transu zatem i zaczynam jechać. I właściwie od razu, gdy zaczynam jechać, pojawia się pierwszy podjazd. I trwa przez około 4 km. Pewnie bym go podjechała w całości, bo poza długotrwałością nie był jakiś straszny, ale po pierwsze stawka się jeszcze nie porozciągała i wiele osób przede mną schodzi z rowerów, a po drugie - mam kłopoty z przednią przerzutką. Nie chce spaść na małe kółko. Więc dopóki się da jadę na środkowym ale gdy przede mną się zagęszcza i muszę zwolnić - nie da się już dalej jechać. Muszę zejść z roweru i prowadzić. I tu wyprzedzają mnie oba Krzyśki. Pewnie Olga już dawno z przodu bo naprawdę dobrze jeździ w tym sezonie.
Przez tę przednią przerzutkę jestem dość uchetana już po pierwszym podjeździe. Ale żeby nie było mi za dobrze, to pierwszy zjazd jest niełatwy. Jeszcze cały czas jest dużo ludzi a na zjeździe sporo błota, gdzie mniej umiejętnym rowery grzęzną. Dopiero co wsiadłam na rower po podejściu i znów muszę z buta. Szlag. Po drodze na zjeździe widzę zawodnika z boku trasy, który trzyma się za kolano i przeklina. Zatrzymuję się na chwilę, żeby spytać czy nie trzeba zadzwonić po pomoc. Za mną jeszcze jedna dziewczyna o to pyta. Macha do mnie ręką, że mam jechać, ona zadzwoni - więc jadę. Na dole widzę zmierzających już na miejsce ratowników medycznych. Daleko nie mieli, wyraźnie organizator wie, gdzie ratowników rozstawić.

Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)

Do bufetu prowadzę rower kilka razy - głównie ze względu na tę przerzutkę ale też z powodu braków w technice jazdy. Spora część trasy wiedzie po ścieżkach z dużą ilością wystających i luźnych kamieni i mam w głowie blokadę. Nie umiem się przemóc, żeby po tym jechać. W międzyczasie po którymś podejściu postanawiam zobaczyć o co chodzi z tą przerzutką i odkrywam, że zejście na niższy bieg wymaga po prostu zakręcenia korbą o jeden raz więcej. Po tym odkryciu już jedzie mi się o wiele lepiej, raczej już teraz podjeżdżam, niż podchodzę (o ile nie ma kamulców).

Oto co się dzieje, gdy próbuję jednak zachojrakować i przejechać się po kamieniach... To ja sobie może tutaj odpocznę teraz... tak :) (fot. Jakub Słowiński)


Przed bufetem trzeba się wdrapać na górę Zamczysko. Gdy się tam wejdzie, roztacza się przepiękny widok na okolicę. Kusi, żeby przez chwilę postać i popatrzeć, w końcu i tak nie walczę o czołowe miejsca... ale przymus psychiczny mi nie pozwala nacieszyć się widokiem. Złażę.
Bufet olewam bo mam pełne zaopatrzenie ze sobą. W międzyczasie, nie pamiętam już - czy przed bufetem, czy już za - zjeżdżam jeden zjazd, którego wspomnienie powoduje, że stają mi dęba włoski na karku. Nie chodzi o zjazd z Zamczyska, tam było za dużo kamieni, tylko o kolejny zjazd. Dość stromy, długi, z pewną ilością luźnej gleby i luźnych kamieni, z korzenistymi uskokami. Zjeżdżam totalnie na hamulcach ale zjeżdżam. I pod koniec nie mogę się powstrzymać i wyrywam z siebie triumfalne "O K..., ZJECHAŁAM!"

Gdzieś po drodze spotykam Krzycha, krzyknął mi, że koło mu się nie kręci. Chyba gdzieś między 30-35 kilometrem. 
Bez większych kłopotów podjeżdżam jeden ze słynnych podjazdów na tej trasie.

Generalnie chyba w drugiej połowie się nieco wyluzowuję, bo jedzie mi się dużo fajniej. W pierwszej połowie klęłam na czym świat stoi i obiecywałam, że wracam na Mazovię ale przechodzi mi już ;) Trasa świetna, właściwie nie ma płaskich fragmentów, ciągle tylko góra - dół - góra - dół :)

Jeszcze około 10 km do mety, fragment po znienawidzonej przeze mnie łące. Na szczęście krótki (fot. Barbara Dominiak)


Niestety, ze dwa razy mylę drogę pod koniec. Chyba ze zmęczenia. Raz, tak się cieszę na widok pięknej szutrowej drogi, w którą wjeżdżam, że nie zauważam, że zaraz jest znów odjazd w las. Wracam się dopiero, jak widzę, że kolarze jadą gdzieś równolegle do mnie, w głębi lasu. Drugi raz, już na asfaltowej końcówce, wszystkie taśmy wisiały po prawej i nagle widzę jedną po lewej - oraz drogę w lewo. No to sru! Dobrze, że ktoś mi krzyknął, że źle jadę. Gdyby nie to, to pewnie bym się zmieściła w 3,5 godzinach (taki miałam plan...).

Na mecie, przy bufecie, spotykam Krzyśka. Kontaktujemy się z Krzychem - niestety, idzie z buta bo nie da się jechać. Super, no to trochę sobie poczekamy - tymczasem robi się zimno i zaczyna padać. Nie mamy ciuchów, nie mamy kluczyków do auta... szlag. Chowamy się przed zimnem i deszczem w wiacie od kibla ;) I opychamy się ciastkami. Olga jest już na mecie ale czeka gdzie indziej.
Spotykam jeszcze dwóch kolegów z Cyklona -  Radka i Rafała, którzy właśnie zjechali z dystansu Master.

Na Krzycha czekamy dość długo, na szczęście jakiś znajomy Olgi podjeżdża w końcu po niego autem i trochę skraca nasze męczarnie. Krzychu wkurzony - nie dziwota - ale droga do domu mija nam w wesołej atmosferze.

Wrażenia: Jestem techniczną dupą wołową i pewnie tak zostanie. Gdyby nie to i problemy z przerzutką, być może zyskałabym kilka minut, może nawet kilkanaście. Noga chyba jest bo nietechniczne podjazdy nie sprawiały mi większych problemów. Trasa fantastyczna, bardzo mi się podobała. Organizacja też mi się podobała. Zapisy i biuro zawodów, ciągła dostawa ciastek na bufet na mecie, brak kolejki do myjki. Nie udało mi się tylko zlokalizować pryszniców ale było mi tak zimno, że nie szukałam zbyt intensywnie.

Wynik: K3 12/16, open 21/29, czas 03:32:26. Kompletna porażka ale pierwsze koty za płoty :) Potrzebuję poćwiczyć technikę jazdy ale jest mi trudno to zrobić inaczej niż tylko ścigając się (ze względu na logistykę rodzinno-dziecięcą).

kategorie bloga

Moje rowery

KTM Strada 2000 24420 km
Scott Scale 740 6502 km
Scott Scale 70 18070 km
b'twin Triban 3 (sprzedany) 2423 km
Scott Scale 80 (skradziony) 507 km
Giant Rincon (sprzedany) 9408 km
Trenażer 51 km
rower z Veturilo 323 km

szukaj

archiwum