Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%) |
Czas w ruchu: | 707:49 |
Średnia prędkość: | 17.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.40 km/h |
Suma podjazdów: | 7583 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 37753 kcal |
Liczba aktywności: | 335 |
Średnio na aktywność: | 36.29 km i 2h 06m |
Więcej statystyk |
naokoło
Poniedziałek, 23 maja 2011 Kategoria ze zdjęciami, dojazdy
Km: | 40.40 | Km teren: | 5.00 | Czas: | 02:20 | km/h: | 17.31 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 166166 ( 92%) | HRavg | 126( 70%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Akuratna pogoda dzisiaj. Nie za ciepło, nie za zimno, lekki wietrzyk. Jechało mi się doskonale. Aż się chciało pojechać okrężną drogą do domu.
Zapylałam Przyczółkową, aż dziw, że nie nałapałam owadów w śmiejącą się gębę.
Zahaczyłam o trochę większy kawałek Lasku Kabackiego, niż zwykle. Na ścieżce wzdłuż torów jest trochę błota, ale generalnie bezproblemowo przejezdnie - błotniki niepotrzebne, chyba, że się tamtędy nasuwa 30 km/h (to nie ja).
Zakochałam się w nowych manetkach, są po prostu brilliant.
Bambusowy gaj...

... a w nim żyleta.

Wieczorem krótki wypad do OBI po jakieś drobiazgi. Przysłowiowe "do sklepu po bułki"
Zapylałam Przyczółkową, aż dziw, że nie nałapałam owadów w śmiejącą się gębę.
Zahaczyłam o trochę większy kawałek Lasku Kabackiego, niż zwykle. Na ścieżce wzdłuż torów jest trochę błota, ale generalnie bezproblemowo przejezdnie - błotniki niepotrzebne, chyba, że się tamtędy nasuwa 30 km/h (to nie ja).
Zakochałam się w nowych manetkach, są po prostu brilliant.
Bambusowy gaj...

... a w nim żyleta.

Wieczorem krótki wypad do OBI po jakieś drobiazgi. Przysłowiowe "do sklepu po bułki"
powtórzenia - Lasek Kabacki
Piątek, 20 maja 2011 Kategoria ze zdjęciami, dojazdy, trening
Km: | 31.54 | Km teren: | 11.00 | Czas: | 01:46 | km/h: | 17.85 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 152152 ( 84%) | HRavg | 123( 68%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Okrężną drogą z pracy a potem trochę pokręciłam się po Lasku Kabackim. Powtórzenia w "terenie". Gdzie tu znaleźć "teren" taki, żeby się dało zrobić te powtórzenia?
No cóż, pokręciłam się po prostu po szerszych i węższych ścieżkach. Na węższych, bardziej "dzikich" trudno się robi kadencję, bo jest dużo korzeni i ciężko jest trzymać rytm na wertepach.
Wracając z poświęceniem zrobiłam kilka zdjęć... jakieś komary czy meszki nie dają się na długo zatrzymać w jednym miejscu.



KOW: 4
obciążenie: 424
kadencja: 84/114
No cóż, pokręciłam się po prostu po szerszych i węższych ścieżkach. Na węższych, bardziej "dzikich" trudno się robi kadencję, bo jest dużo korzeni i ciężko jest trzymać rytm na wertepach.
Wracając z poświęceniem zrobiłam kilka zdjęć... jakieś komary czy meszki nie dają się na długo zatrzymać w jednym miejscu.



KOW: 4
obciążenie: 424
kadencja: 84/114
trochę spontan a trochę trening
Środa, 18 maja 2011 Kategoria ze zdjęciami, >50 km, trening, wycieczki i inne spontany
Km: | 52.38 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:25 | km/h: | 21.67 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 169169 ( 93%) | HRavg | 132( 73%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj w planie dłuuuuugi trening z narastającym tempem. Postanowiłam zatem wrócić do domu szerokim objazdem. Trochę pokręciłam się spokojnie po standardowych okolicach tzn. Pl. Trzech Krzyży, Agrykola, Al. Ujazdowskie a potem odbiłam z Wilanowskiej w stronę Siekierek. Wał Zawadowski to fajny, dość długi jak na Warszawę, asfalt bez przeszkadzajek (około 7 km) i tam zrobiłam końcówkę treningu, z dwiema zawrotkami. Wróciłam przez okoliczne wioski.
A to Polska właśnie

Komarowe uroczysko

Widziałam po drodze bażanta. Całkiem nawet blisko. Jednak zanim do mojego mózgu dotarło, żeby mu cyknać fotkę, moje nogi popedałowały już całkiem daleko. Jak wróciłam, to bażant już zniknął w krzaczorach a Pani Bażantowa znikała w krzaczorach obok.
Więc zrobiłam tylko fotkę roweru. Bez bażantów ale za to z drzewem.

Tymczasem stuknęło mi 2000 kaemów w tym roku.
KOW: 4
obciążenie: 580
kadencja 83/111
A to Polska właśnie

Komarowe uroczysko

Widziałam po drodze bażanta. Całkiem nawet blisko. Jednak zanim do mojego mózgu dotarło, żeby mu cyknać fotkę, moje nogi popedałowały już całkiem daleko. Jak wróciłam, to bażant już zniknął w krzaczorach a Pani Bażantowa znikała w krzaczorach obok.
Więc zrobiłam tylko fotkę roweru. Bez bażantów ale za to z drzewem.

Tymczasem stuknęło mi 2000 kaemów w tym roku.
KOW: 4
obciążenie: 580
kadencja 83/111
Mazovia MTB Marathon Legionowo - i znów bez pudła
Niedziela, 15 maja 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 48.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 02:15 | km/h: | 21.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 176176 ( 97%) | HRavg | 165( 91%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dwa dni bez roweru... bez biegania... bez siłki... ani w ogóle bez większych wysiłków. No dzisiaj to po prostu moje nogi rwały się do jazdy. Postanowiłam objechać wszystkich. Nie wyszło mi to co prawda do końca ;) ale i tak było fajnie.
Wygląda na to, że coraz więcej mam znajomych rowerowych. Kilka osób dzisiaj przed startem podeszło do mnie, żeby się przywitać. Agnieszka z mężem, jedna laska z treningów WKK, której imienia nie pomnę, Arek. Spotkaliśmy z Markiem również Tomka, oczywiście nie mogło zabraknąć Krzyśka. Gdzieś w piątym sektorze Marek wypatrzył też Che. Nie ma chyba Olafa, chociaż miał się pojawić. Nie ma też Krzycha, który dzisiaj walczy u Golonki. Życzę mu, żeby wreszcie udało mu się dojechać bez awarii :)
Wczoraj byłam jakaś mocno zestresowana dzisiejszym startem, ale dzisiaj już na luzie. Tętno sporo niższe, niż przed kilkoma ostatnimi zawodami. Niestety, pada coraz mocniej. Ale przynajmniej jest ciepło. Nie mam wątpliwości, czy jechać "na krótko".
Wygląda na to, że frekwencja nie jest zbyt wielka, chyba aura wystraszyła niedzielnych Mazoviowiczów.
Jadę dzisiaj z 7 sektora, nie ma akurat w nim żadnej znajomej osoby.
Po starcie kręci mi się fajnie, gładko, ale nie do końca tak, jakbym chciała. Jednak tempo jest niezłe. Raczej wyprzedzam.
Trasa fajna, szybka. Mało asfaltu, trochę szutrów, dużo cudownych leśnych singletracków. Zwłaszcza urzekł mnie singletrack gdzieś już pod koniec dystansu, w postaci wijącej się, esowatej, wąskiej, zarośniętej krzaczorami ścieżki. Wprost przecudne miejsce.
Łapię nieco pietra, że zmyliłam trasę bo w pewnym momencie widzę, że robimy pętlę. Niedużą, ale pętlę. Reszta zawodników koło mnie nie wykazuje jednak oznak zdenerwowania, więc chyba tak ma być.
Potem jeszcze jedna pętla, większa, ale tu już zakładam z góry, że tak ma byc.
Trochę technicznych podjazdów, na jednym takim stromszym i usianym korzeniami, gdzieś z boku słyszę "Cześć Marta!". Nie poznaję po głosie, więc pytam kto to, bo już ten głos jest z tyłu. Okazuje się, że to Tomek. Potem na mecie wyjaśnia, że miał awarię - łańcuch spadł i się zakleszczył. Nie mógł go wyciągnąć. Jednak w tym momencie trochę się cieszę, że jestem przed nim ;) To oznacza, że doganiam piąty sektor :)
Niedługo potem felerny, a może wręcz przeciwnie, podjazd. Piaszczysty, korzenisty. Gość przede mną nie daje rady, zaczyna kręcić ósemki na zbyt niskim biegu. Krzyczę do niego "Jechać, jechać!", jednak on się zatrzymuje a ja nie zdążam wyhamować i zaliczam glebę na bok, centralnie biodrem na jakiś obrzydliwy, wystający, wielki, twardy korzeń. Biodro, łokieć, lewe kolano, ała. Trudno, wytaszczam rower z dziury i zaraz jest zjazd.
Napisałam, że podjazd felerny a może przeciwnie - felerny no bo się wywróciłam i trochę potłukłam. Jednak, chyba po tym dostaję zastrzyk adrenaliny bo nagle mam atak speeda. Olśniewa mnie i łapię FLOW.
Dalej już jedzie mi się wprost cudownie, ścieżka płynie, kaemy uciekają, wyprzedzam sporo osób.

Po drodze zaczepia mnie jakaś dziewczyna, Magda. Pyta, czy ja to ja ;) I pyta, czy znam Damiana. Chwilkę jedziemy razem, rozmawiając, potem gdzieś mi ucieka. Jednak po kilku kilometrach chyba ją mijam, złapała gumę.
Pada coraz bardziej, dobrze, że już niedaleko do mety. Chociaż w sumie ten deszczyk przyjemnie chłodzi w trakcie jazdy. Jadę dzisiaj na maksa, uda ledwo zipią, dodatkowe chłodzenie mile widziane.
Pod koniec blokuje mnie na łasze piachu rowerzystka, która zaraz potem próbuje się ze mną ścigać. O, niedoczekanie. Nie umiesz takiej małej łachy piachu przejechać to ja się nie dam wyprzedzić ;) Mijam ją, ale mnie goni. Wyprzedza mnie na jakimś podjeździe ale dochodzę ją na ostatnich kilometrach przed metą i wyprzedzam, nie ma tak dobrze ;) Wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika na asfalcie przed metą, ale on na ostatnich metrach włącza turbołydę i nagle wypruwa zza mnie tak szybko, że odpuszczam sobie gonienie go :)
Za metą stoję sobie chwilkę, gdy dojeżdża Tomek. Jest też Krzysiek, który przyjechał 3 minuty przede mną. Cholera, a miałam się mu nie dać dzisiaj :)
Marek niedługo potem do nas dołącza, z torbą z ciuchami na przebranie. Śmieje się ze mnie, bo jestem cała utytłana błotem :)
Bufet, altacet w sprayu na obite biodro, chwilkę gadamy. Idziemy z Tomkiem zobaczyć wyniki, ale jeszcze nas nie ma, dopiero ci, co 1:53 jechali :) Ale oglądam listę... nie ma żadnej dziewczyny na tej liście! Więc, mam może szanse na jakieś dobre miejsce w klasyfikacji :)
Rozstajemy się z Tomkiem i Krzyśkiem, Marek idzie umyć mój rower, ja idę umyć siebie :)
W międzyczasie przychodzi sms:
02:15:08, Open 17/33, K3 4/8. Znowu czwarta, a niech to.
Edit:
Awans do 6 sektora :)
O kurczę, w generalce przesunęłam się o 3 oczka do góry w open (12/360) i o oczko w K3 (2/25)
:D:D:D
KOW: 8
obciążenie: 1080
Wygląda na to, że coraz więcej mam znajomych rowerowych. Kilka osób dzisiaj przed startem podeszło do mnie, żeby się przywitać. Agnieszka z mężem, jedna laska z treningów WKK, której imienia nie pomnę, Arek. Spotkaliśmy z Markiem również Tomka, oczywiście nie mogło zabraknąć Krzyśka. Gdzieś w piątym sektorze Marek wypatrzył też Che. Nie ma chyba Olafa, chociaż miał się pojawić. Nie ma też Krzycha, który dzisiaj walczy u Golonki. Życzę mu, żeby wreszcie udało mu się dojechać bez awarii :)
Wczoraj byłam jakaś mocno zestresowana dzisiejszym startem, ale dzisiaj już na luzie. Tętno sporo niższe, niż przed kilkoma ostatnimi zawodami. Niestety, pada coraz mocniej. Ale przynajmniej jest ciepło. Nie mam wątpliwości, czy jechać "na krótko".
Wygląda na to, że frekwencja nie jest zbyt wielka, chyba aura wystraszyła niedzielnych Mazoviowiczów.
Jadę dzisiaj z 7 sektora, nie ma akurat w nim żadnej znajomej osoby.
Po starcie kręci mi się fajnie, gładko, ale nie do końca tak, jakbym chciała. Jednak tempo jest niezłe. Raczej wyprzedzam.
Trasa fajna, szybka. Mało asfaltu, trochę szutrów, dużo cudownych leśnych singletracków. Zwłaszcza urzekł mnie singletrack gdzieś już pod koniec dystansu, w postaci wijącej się, esowatej, wąskiej, zarośniętej krzaczorami ścieżki. Wprost przecudne miejsce.
Łapię nieco pietra, że zmyliłam trasę bo w pewnym momencie widzę, że robimy pętlę. Niedużą, ale pętlę. Reszta zawodników koło mnie nie wykazuje jednak oznak zdenerwowania, więc chyba tak ma być.
Potem jeszcze jedna pętla, większa, ale tu już zakładam z góry, że tak ma byc.
Trochę technicznych podjazdów, na jednym takim stromszym i usianym korzeniami, gdzieś z boku słyszę "Cześć Marta!". Nie poznaję po głosie, więc pytam kto to, bo już ten głos jest z tyłu. Okazuje się, że to Tomek. Potem na mecie wyjaśnia, że miał awarię - łańcuch spadł i się zakleszczył. Nie mógł go wyciągnąć. Jednak w tym momencie trochę się cieszę, że jestem przed nim ;) To oznacza, że doganiam piąty sektor :)
Niedługo potem felerny, a może wręcz przeciwnie, podjazd. Piaszczysty, korzenisty. Gość przede mną nie daje rady, zaczyna kręcić ósemki na zbyt niskim biegu. Krzyczę do niego "Jechać, jechać!", jednak on się zatrzymuje a ja nie zdążam wyhamować i zaliczam glebę na bok, centralnie biodrem na jakiś obrzydliwy, wystający, wielki, twardy korzeń. Biodro, łokieć, lewe kolano, ała. Trudno, wytaszczam rower z dziury i zaraz jest zjazd.
Napisałam, że podjazd felerny a może przeciwnie - felerny no bo się wywróciłam i trochę potłukłam. Jednak, chyba po tym dostaję zastrzyk adrenaliny bo nagle mam atak speeda. Olśniewa mnie i łapię FLOW.
Dalej już jedzie mi się wprost cudownie, ścieżka płynie, kaemy uciekają, wyprzedzam sporo osób.

Po drodze zaczepia mnie jakaś dziewczyna, Magda. Pyta, czy ja to ja ;) I pyta, czy znam Damiana. Chwilkę jedziemy razem, rozmawiając, potem gdzieś mi ucieka. Jednak po kilku kilometrach chyba ją mijam, złapała gumę.
Pada coraz bardziej, dobrze, że już niedaleko do mety. Chociaż w sumie ten deszczyk przyjemnie chłodzi w trakcie jazdy. Jadę dzisiaj na maksa, uda ledwo zipią, dodatkowe chłodzenie mile widziane.
Pod koniec blokuje mnie na łasze piachu rowerzystka, która zaraz potem próbuje się ze mną ścigać. O, niedoczekanie. Nie umiesz takiej małej łachy piachu przejechać to ja się nie dam wyprzedzić ;) Mijam ją, ale mnie goni. Wyprzedza mnie na jakimś podjeździe ale dochodzę ją na ostatnich kilometrach przed metą i wyprzedzam, nie ma tak dobrze ;) Wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika na asfalcie przed metą, ale on na ostatnich metrach włącza turbołydę i nagle wypruwa zza mnie tak szybko, że odpuszczam sobie gonienie go :)
Za metą stoję sobie chwilkę, gdy dojeżdża Tomek. Jest też Krzysiek, który przyjechał 3 minuty przede mną. Cholera, a miałam się mu nie dać dzisiaj :)
Marek niedługo potem do nas dołącza, z torbą z ciuchami na przebranie. Śmieje się ze mnie, bo jestem cała utytłana błotem :)
Bufet, altacet w sprayu na obite biodro, chwilkę gadamy. Idziemy z Tomkiem zobaczyć wyniki, ale jeszcze nas nie ma, dopiero ci, co 1:53 jechali :) Ale oglądam listę... nie ma żadnej dziewczyny na tej liście! Więc, mam może szanse na jakieś dobre miejsce w klasyfikacji :)
Rozstajemy się z Tomkiem i Krzyśkiem, Marek idzie umyć mój rower, ja idę umyć siebie :)
W międzyczasie przychodzi sms:
02:15:08, Open 17/33, K3 4/8. Znowu czwarta, a niech to.
Edit:
Awans do 6 sektora :)
O kurczę, w generalce przesunęłam się o 3 oczka do góry w open (12/360) i o oczko w K3 (2/25)
:D:D:D
KOW: 8
obciążenie: 1080
WKK Kabaty
Wtorek, 10 maja 2011 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 25.84 | Km teren: | 10.00 | Czas: | 02:37 | km/h: | 9.88 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 165165 ( 91%) | HRavg | 120( 66%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiejszy trening WKK odbył się na Skarpie Ursynowskiej. Było nas całkiem dużo i przejazd na Skarpę spod Metra Kabaty wywoływał pewną konsternację u przechodniów, którzy zatrzymywali się i dziwili się co to za peleton jedzie :)
Niestety, tak duża grupa utrudnia trening ponieważ robią się zatory. W związku z tym ja przebyłam treningową pętelkę zaledwie ze trzy razy chyba.
Ze względu na to, że Skarpa Ursynowska to trudne miejsce, być może za tydzień będzie nas mniej o te osoby, które dzisiaj przyszły pierwszy raz i zniechęciły się stopniem trudności.
Skarpa jest dla mnie bardzo trudna. Prawie całą pętlę w zasadzie robię na piechotę bo mam za mało pary na podjazdy i za mało odwagi na zjazdy a singielek na górnej części skarpy wywołuje u mnie ciarki (wąski, między drzewami a po lewej stronie stromizna). Jedyne, co mnie pocieszyło to to, że zjechałam ze strasznej góry przy (chyba) dworku Niemcewicza i prawie wjechałam na straszną górę za tym zjazdem (zabrakło mi z 1,5m bo miałam zbyt twarde przełożenie).
filmik (kradziony z bikeloga Cons
a ten kradziony z bikelogaKrzyśka
Kat: S5
kadencja 70/128
KOW: 4
obciążenie: 628
Niestety, tak duża grupa utrudnia trening ponieważ robią się zatory. W związku z tym ja przebyłam treningową pętelkę zaledwie ze trzy razy chyba.
Ze względu na to, że Skarpa Ursynowska to trudne miejsce, być może za tydzień będzie nas mniej o te osoby, które dzisiaj przyszły pierwszy raz i zniechęciły się stopniem trudności.
Skarpa jest dla mnie bardzo trudna. Prawie całą pętlę w zasadzie robię na piechotę bo mam za mało pary na podjazdy i za mało odwagi na zjazdy a singielek na górnej części skarpy wywołuje u mnie ciarki (wąski, między drzewami a po lewej stronie stromizna). Jedyne, co mnie pocieszyło to to, że zjechałam ze strasznej góry przy (chyba) dworku Niemcewicza i prawie wjechałam na straszną górę za tym zjazdem (zabrakło mi z 1,5m bo miałam zbyt twarde przełożenie).
filmik (kradziony z bikeloga Cons
a ten kradziony z bikelogaKrzyśka
Kat: S5
kadencja 70/128
KOW: 4
obciążenie: 628
Mazovia MTB Marathon Sierpc - nudno i potwornie zimno
Wtorek, 3 maja 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 45.00 | Czas: | 02:47 | km/h: | 19.76 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 172172 ( 95%) | HRavg | 158( 87%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
No ja pierniczę... W zasadzie tylko to mi się nasuwa po dzisiejszych zawodach.
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.


... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336
Do Sierpca przyjechaliśmy z Markiem już w niedzielę. Jakoś po południu. W sumie pogoda była całkiem znośna, było dość chłodno ale słonko świeciło. Wieczorem wybraliśmy się na przechadzkę po Sierpcu i zmarzliśmy troszkę.
W poniedziałek "zaliczyliśmy" skansen. Ja już byłam tu wcześniej, ale Marek nie - więc poszliśmy. To jest bardzo fajne miejsce. Duży obszar z wieloma zabytkowymi chatami z pełnym wyposażeniem wnętrz, z drewnianym zabytkowym kościółkiem i młynem, tzw. "koźlakiem". Młyn jest najlepszy, a najlepsze jest to, że można wleźć do środka, na samą górę, obejrzeć mechanizm itd.
Nałaziliśmy się trochę, naoglądalim. Zmarzlim jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia, bo słonka było co na lekarstwo a chmury wyglądały tak, jakby zaraz miało zacząć z nich padać. Żeby się ogrzać zaliczyliśmy pajdę ze smalcem i herbatkę w również zabytkowej karczmie na terenie skansenu :)
Potem jeszcze odwiedziliśmy muzeum w Sierpcu, gdzie była ciekawa wystawa czasowa lalek z różnych stron świata. Clue wystawy polegało na ręcznie wykonanych ludowych strojach lalek.
Niestety, poza skansenem i muzeum nic więcej wartego uwagi w Sierpcu nie ma. Pani w muzeum również rozłożyła ręce i powiedziała właśnie to zdanie... a kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, co można tu zobaczyć.
Trochę zniechęceni resztę dnia spędziliśmy w naszym pokoju zaklepanym w zajeździe Sonata w pobliskim Studzieńcu. Swoją drogą polecam to miejsce. Jest cicho, wygodnie, stosunkowo niedrogo.
Jakoś jednak wolałam nie oglądać prognozy pogody w TV na następny dzień...
Wieczorem jednak zadzwonił Krzysiek z hiobowymi wieściami, że pono zapowiadają paskudną pogodę i w ogóle i w ogóle.
Rano w dniu zawodów wstajemy ciut za wcześnie. Po zjedzeniu śniadania okazuje się, że mamy jeszcze od cholery czasu więc leżymy sobie jeszcze trochę.
Potem zbieramy się do kupy i opuszczamy ten miły przybytek.
Na dworze parszywie zimno, przenikliwy wiatr i niska temperatura. Na szczęście mam całą masę ciuchów rowerowych "na zimno". Nie wzięłam tylko długopalczastych rękawiczek i to był największy błąd jak mogłam zrobić.
Oczywiście z miejscem do zaparkowania w pobliżu miasteczka maratonowego jak zwykle jest problem, ale znamy już ukrytą miejscówkę (parkowaliśmy tam dzień wcześniej). Więc od razu tam zajeżdżamy.
Na piechotkę udajemy się do miasteczka maratonowego. Rozglądam się za znajomymi i trafiam na Olafa. Potem również pojawia się Krzysiek ze swoją nową maszynką. CheEvary nigdzie nie widać. Jak się po maratonie dowiaduję, wyższe sektory jechały z innej uliczki (!), więc pewnie dlatego.
Chwilę gadu gadu, marzniemy trochę, ale po wizycie w Toiu robi mi się cieplej. Zostawiam Markowi sweter i kurtkę. Zimno mi tylko w ręce, palce zaczynają grabieć. Trochę mnie to martwi, ale pocieszam się, że po starcie się rozgrzeją.
Startuję dzisiaj z "ósemki". Olaf i Krzysiek z 9 sektora, więc jestem tam sama. Ale za chwilę zaczepia mnie jakaś laska, okazuje się, że to znajoma z zimowych treningów WKK w Kabatach. Niestety, nie pamiętam jak ma na imię :(
Zimno, zimno, podskakuję, kręcę nogami, rękami..· brrr... Na chwilę muszę przestać, bo pada komenda "Do hymnu". No tak, 3 maja. Mamroczę sobie pierwsze dwie zwrotki do muzyki. Trzeciej słów już nie pamiętam. Potem jest odegrany hymn Sierpca, bardzo krótki.
I wreszcie start. Od razu zaczynam zapierniczać, żeby się rozgrzać. Niestety, jakoś się nie mogę rozgrzać. Zgrabiałe paluchy nie czują manetek ani klamek hamulcowych, będzie kiepsko.


... i właściwie tutaj mogłabym skończyć tę opowieść bo... to jest najnudniejszy maraton Mazovii, w którym miałam okazję do tej pory brać udział. Trasa płaska, nieurozmaicona, nieatrakcyjna widokowo. Po drodze nie ma kompletnie nic wartego wzmianki, nawet żadne wydarzenie z udziałem rowerzystów, nic się nie dzieje, nikt na nikogo nie wjechał ;)
W dodatku trasa jest męcząca bo wszędzie tylko piach piach piach. A jak kończy się piach to jeszcze dale jest trochę piachu. Ja rozumiem, łacha piachu od czasu do czasu, ale tutaj piach przewala się w mniejszych lub większych ilościach przez całą trasę.
Jedynym urozmaiceniem jest jedno łatwo przejezdne błotko i dwa strumyki. Jeden przechodzę na piechotę. W drugim utykam na środku próbując go przejechać (jest głębszy niż wyglądał z brzegu). Całe szczęście, że stąd nie jest już tak bardzo daleko do mety, bo z wodą w butach w takich warunkach pogodowych jak dzisiaj, to chwilkę dłużej i chyba by mi palce odpadły. Zresztą od tego momentu to jedyna myśl jaka gości w mojej głowie to "zimno, ja chcę pod kołderkę, niech ten cholerny maraton już się skończy!"
Jedzie mi się generalnie słabo. Chyba głównie przez te piachy, ale też silny wiatr. Orgowie, niestety, większość trasy poprowadzili polnymi szutrówkami, gdzie wiatr hula w najlepsze. Może do tego też dołożył się do tego mocny trening biegowy w sobotę. Jednak jadąc tymi otwartymi przestrzeniami uczę się, że faktycznie "siedzenie na kole" komuś pomaga. Wyprzedzam w ten sposób kilka osób, przyczepiając się do szybszych rowerzystów.
Jedynym akcentem wartym uwagi jest mój końcowy sprint na asfalcie, gdzie dosłownie chyba z metr przed matą na mecie wyprzedzam jednego gościa :)
Wjeżdżam na mete z uczuciem triumfu, bo było trudno go dogonić ;)
Na mecie okazuje się, że Krzysiek dotarł jakieś 10 minut przede mną :) Super, fajnie, cieszę się, że wreszcie ma dobry sprzęt do jazdy :)
Mimo przebrania się w suche i świeże ciuchy, jest mi potwornie zimno. Marek przynosi mi "posiłek regeneracyjny" ale jest ohydny, nie dojadam do końca. Wolę ciasto.
Zmywamy się dość szybko bo aura nie sprzyja pogaduchom ani siedzeniu na trawce.
Tuż po naszym wyjechaniu z Sierpca zaczyna padać deszcz. Dziękuję niebiosom, że nie zaczął padać w trakcie maratonu!
W Warszawie za oknem robi się szaroburo, chmury wyglądają wyraźnie śniegowo. I faktycznie, wieczorem zaczyna padać mokry, lepki śnieg (!).
Czas: 2:46:42
Open: 22/31
Kat: 7/11
Pozycje nie za dobre, ale rating powyżej 80, to już drugi pod rząd tak wysoki rating na Mega :) Nadal jestem 3 w generalce mojej kategorii, a przesunęłam się do 7 sektora :)
Niestety, nie jestem zadowolona z mojej jazdy. Myślę, że mogłam lepiej. Jednak było mi tak zimno, że myślałam głównie o tym, że jest mi zimno i że mi palce grabieją, a nie o tym, żeby się ścigać.
kadencja 81/107 (o kurczę, niezła kadencja jak na maraton!)
KOW: 8
obciążenie: 1336
buraczane buraki
Sobota, 30 kwietnia 2011 Kategoria ze zdjęciami, bieganie
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:47 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ciężki trening. Marek przeziębiony więc musiałam biegać sama :( Skorzystałam z tego, że jesteśmy w Siedlcach i przebiegłam się nad Zalew. Wokół zalewu trzy kółeczka i powrót.
Plan:
20 min rozgrzewka
gimnastyka
2x4km OWB2 x 8 min przerwy
rozbieganie
Rozgrzewka spoko, w tempie 6:08, mogłabym tak biec i biec.
Pierwsze szybsze 4 km jeszcze jakoś - chociaż jak zwykle za szybko zaczęłam i musiałam po 2 km zrobić chwilę oddechu. Tempo na początku niezłe, około 05:30 a potem spadło i średnia z tego odcinka wyrównała się do 06:04.
Drugie 4 km to już masakra. Licznik zatrzymał się w połowie drugiego kilometra i nie chciał się ruszyć. Prawie co 500 metrów odpoczynek a średnia 06:39.
Nie pomagał kompletny brak kultury osiłów siedzących z browarem dookoła Zalewu. Komentarze, docinki, przedrzeźniania. Aż mi się zrobiło smutno :(
Żałowałam, że nie jestem CheEvarą, bo ta to by im pewnie tak odpowiedziała, że by im w pięty poszło ;)
Parę fotek podczas odpoczynku między powtórzeniami




I jedna przy powrocie, kwitnącej magnolii nie mogłam przepuścić:

Wyszedł mi najdłuższy trening biegowy jaki do tej pory zdarzyło mi się zrobić. Obawiam się, że może to mieć negatywny wpływ na wtorkowe zawody w Sierpcu. Ale w końcu to nie ja jestem trenerem.
14,65 km / 1:46:45
hr: 159/173
KOW: 6
obciążenie: 762
Plan:
20 min rozgrzewka
gimnastyka
2x4km OWB2 x 8 min przerwy
rozbieganie
Rozgrzewka spoko, w tempie 6:08, mogłabym tak biec i biec.
Pierwsze szybsze 4 km jeszcze jakoś - chociaż jak zwykle za szybko zaczęłam i musiałam po 2 km zrobić chwilę oddechu. Tempo na początku niezłe, około 05:30 a potem spadło i średnia z tego odcinka wyrównała się do 06:04.
Drugie 4 km to już masakra. Licznik zatrzymał się w połowie drugiego kilometra i nie chciał się ruszyć. Prawie co 500 metrów odpoczynek a średnia 06:39.
Nie pomagał kompletny brak kultury osiłów siedzących z browarem dookoła Zalewu. Komentarze, docinki, przedrzeźniania. Aż mi się zrobiło smutno :(
Żałowałam, że nie jestem CheEvarą, bo ta to by im pewnie tak odpowiedziała, że by im w pięty poszło ;)
Parę fotek podczas odpoczynku między powtórzeniami




I jedna przy powrocie, kwitnącej magnolii nie mogłam przepuścić:

Wyszedł mi najdłuższy trening biegowy jaki do tej pory zdarzyło mi się zrobić. Obawiam się, że może to mieć negatywny wpływ na wtorkowe zawody w Sierpcu. Ale w końcu to nie ja jestem trenerem.
14,65 km / 1:46:45
hr: 159/173
KOW: 6
obciążenie: 762
kiełbaska :)
Piątek, 29 kwietnia 2011 Kategoria ze zdjęciami, trening
Km: | 34.26 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:57 | km/h: | 17.57 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 165165 ( 91%) | HRavg | 123( 68%) |
Kalorie: | 1566kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj miało być spokojne 40 minut, wyszło trochę więcej... ale spokojnie ;)
Trening zakończony zeżarciem dwóch kiełbasek w kiełbaskowni koło parku w Powsinie i zapiciem piwkiem. Mniami :)
Na Wilanowie chyba musiało dzisiaj nieźle lać, choć siedząc w pracy nie zauważyłam żeby lało również w cetrum. Ścieżka mokra, trawa świeżozielona, że aż oczy bolą.
A konikom deszcz nie przeszkadzał

kadencja 83/118
KOW: 2
obciążenie: 234
Trening zakończony zeżarciem dwóch kiełbasek w kiełbaskowni koło parku w Powsinie i zapiciem piwkiem. Mniami :)
Na Wilanowie chyba musiało dzisiaj nieźle lać, choć siedząc w pracy nie zauważyłam żeby lało również w cetrum. Ścieżka mokra, trawa świeżozielona, że aż oczy bolą.
A konikom deszcz nie przeszkadzał

kadencja 83/118
KOW: 2
obciążenie: 234
Mazovia MTB Marathon Chorzele - 1:17 minuty do podium
Niedziela, 17 kwietnia 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 60.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 03:17 | km/h: | 18.27 |
Pr. maks.: | 41.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 179179 ( 99%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | 2548kcal | Podjazdy: | 504m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj późno wróciliśmy i nie miałam już siły pisać. Dzisiaj pewnie już nie napiszę wszystkiego, co bym chciała, bo połowy trasy i połowy emocji nie pamiętam ;) Adrenalina zeszła.
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)

Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.

Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.


Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.

Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!



Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...

No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)

Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.

Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.


Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.

Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!



Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...

No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
wmordewind (znowu) + kilka podjazdów w Kabatach
Niedziela, 10 kwietnia 2011 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 31.36 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 02:33 | km/h: | 12.30 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 162162 ( 90%) | HRavg | 116( 64%) |
Kalorie: | 1514kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczorajsza wycieczka była przełożona na dzisiaj ale Krzysiek się rozchorował. Więc pojechaliśmy z Markiem sami. Wycieczka miała być długa, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu jak wyszliśmy z domu. Wichura wcale nie mniejsza, niż wczoraj.
No to najpierw pokręciliśmy się trochę po Lasku Kabackim. Ja przy okazji zaliczyłam swoją ulubioną rundkę kilka razy.
Okazało się, że chłopcy "downhillowcy" zafundowali mi urozmaicenie, usypując na moim podjeździe kilka hopek. No to powdrapywałam się na te hopki. Nawet mi to dobrze szło. Gorzej szło Markowi bo on ma rower trekkingowy, w dodatku dużo cięższy a poza tym ma z tyłu poprzyczepiane różne ustrojstwa (bagażnik, sakwa) więc przód odrywa się od ziemi przy byle korzeniu ;)
W Kabatach wiosny jeszcze nie widać za bardzo
Wróciliśmy w strasznym wmordewindzie, na około, przez Wilanów.
Przy okazji mam kilka przemyśleń, trochę na temat BGFit a trochę na temat mojego pokręconego mózgu.
Otóż:
Dzisiaj nic mnie nie bolało po wycieczce, mimo 2,5 godziny jazdy. Żadne barki, nadgarstki, szyja. Może faktycznie, jak Wojtek mówił, ciało potrzebuje trochę czasu żeby się przyzwyczaić i przestawić.
Rower po przestawieniu pozycji do przodu dużo pewniej zachowuje się w zakrętach wymagających przechyłu. Mam wrażenie, że się mocniej trzyma ziemi i nie obawiam się "odjechania" koła w bok.
Przednie koło dużo lepiej trzyma się ziemi przy podjazdach, nie wymaga tak mocnego dociążania. Podjazdy jest łatwiej podjechać, nawet jeśli są usiane korzeniami. Łatwiej jest też wstać i pocisnąć na stojąco.
Na "moim" korzenistym podjeździe z atrakcjami w postaci piaskowych hopek, przy nowych ustawieniach radziłam sobie dobrze, dopóki mi sił starczyło. Oczywiście przy którymśtam powtórzeniu już ledwo wjechałam... ale to tylko z powodu braku pary.
Dzisiaj poza tym uświadomiłam sobie dobitnie, że wszelkie ograniczenie leży tylko i wyłącznie w mojej głowie. Przecież ten rower jest stworzony do tego, żeby zjeżdżać, podjeżdżać, kręcić się, wić, zasuwać po korzeniach i w ogóle.
Tylko, że moja głowa przy zjeździe wrzeszczy, że się boi, przy podjeździe, że nie da rady, że się przewrócę, nie starczy mi siły itede itepe. Co za cholerna głowa. Może by tak ją wymienić na inną...
Głowy nie wymienię, ale wieczorem zmieniłam stare oponki na nowe
Kat: E2, S5
kadencja 73/114
KOW: 4
obciążenie: 612
No to najpierw pokręciliśmy się trochę po Lasku Kabackim. Ja przy okazji zaliczyłam swoją ulubioną rundkę kilka razy.
Okazało się, że chłopcy "downhillowcy" zafundowali mi urozmaicenie, usypując na moim podjeździe kilka hopek. No to powdrapywałam się na te hopki. Nawet mi to dobrze szło. Gorzej szło Markowi bo on ma rower trekkingowy, w dodatku dużo cięższy a poza tym ma z tyłu poprzyczepiane różne ustrojstwa (bagażnik, sakwa) więc przód odrywa się od ziemi przy byle korzeniu ;)
W Kabatach wiosny jeszcze nie widać za bardzo

Przy okazji mam kilka przemyśleń, trochę na temat BGFit a trochę na temat mojego pokręconego mózgu.
Otóż:
Dzisiaj nic mnie nie bolało po wycieczce, mimo 2,5 godziny jazdy. Żadne barki, nadgarstki, szyja. Może faktycznie, jak Wojtek mówił, ciało potrzebuje trochę czasu żeby się przyzwyczaić i przestawić.
Rower po przestawieniu pozycji do przodu dużo pewniej zachowuje się w zakrętach wymagających przechyłu. Mam wrażenie, że się mocniej trzyma ziemi i nie obawiam się "odjechania" koła w bok.
Przednie koło dużo lepiej trzyma się ziemi przy podjazdach, nie wymaga tak mocnego dociążania. Podjazdy jest łatwiej podjechać, nawet jeśli są usiane korzeniami. Łatwiej jest też wstać i pocisnąć na stojąco.
Na "moim" korzenistym podjeździe z atrakcjami w postaci piaskowych hopek, przy nowych ustawieniach radziłam sobie dobrze, dopóki mi sił starczyło. Oczywiście przy którymśtam powtórzeniu już ledwo wjechałam... ale to tylko z powodu braku pary.
Dzisiaj poza tym uświadomiłam sobie dobitnie, że wszelkie ograniczenie leży tylko i wyłącznie w mojej głowie. Przecież ten rower jest stworzony do tego, żeby zjeżdżać, podjeżdżać, kręcić się, wić, zasuwać po korzeniach i w ogóle.
Tylko, że moja głowa przy zjeździe wrzeszczy, że się boi, przy podjeździe, że nie da rady, że się przewrócę, nie starczy mi siły itede itepe. Co za cholerna głowa. Może by tak ją wymienić na inną...
Głowy nie wymienię, ale wieczorem zmieniłam stare oponki na nowe
Kat: E2, S5
kadencja 73/114
KOW: 4
obciążenie: 612