MTB Cross Maraton Masłów
Niedziela, 18 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 43.14 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:35 | km/h: | 12.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prognozy na dziś były nieciekawe ale jak rano otworzyłam oczy to przywitało mnie jasne niebo i zapowiadało się, że będzie słonecznie. Jak się okazało, tak było, owszem... ale w Warszawie ;)
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line
Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton
Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri
Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.
Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.
Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line
W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski
Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce
Wracam zadowolona.
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line
Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton
Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri
Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.
Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.
Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line
W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski
Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce
Wracam zadowolona.
Polandbike XC Kazura
Sobota, 10 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 17.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:18 | km/h: | 13.61 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ktoś kiedyś powiedział, że na wyścigi nie jeździ się dla wyników tylko dla fotek. Coś w tym jest, w szczególności, jeśli nie masz wyników ;) W przypadku XC to u mnie tylko o fotki może chodzić i akurat na XC na Kazurce z cyklu PolandBike się pod tym względem nie zawiodłam ;)
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego
Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.
Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.
Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.
Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.
Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.
Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).
Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.
Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)
Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)
W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego
Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.
Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.
Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.
Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.
Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.
Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).
Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.
Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)
Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)
W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.
technika
Sobota, 3 września 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 28.17 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:06 | km/h: | 13.41 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wszystko dookoła mówi mi, że powinnam wreszcie nauczyć się robić stójkę.
Ostatnio dwa dni z rzędu spotykam osoby praktykujące stójkę na światłach. Przedwczoraj, gdy wracałam z pracy, to była panna z WKK, w nietypowym stroju, z orzełkiem mistrzowskim na piersi - być może Ania Gdańska. Wczoraj - jakiś obcy facet, kiedy jechałam do pracy. W międzyczasie dostałam wytyczne do treningu techniki od Łukasza - mam robić przeskoki... i stójkę.
Ale jak mam ją robić, skoro nie umiem, no nie ma przebacz, chyba muszę się nauczyć...
No to dzisiaj hyc - do lasu. W razie czego tam miękko lądować ;)
A oto efekty... ;)
https://youtu.be/rW4Z0fnJFBQ
https://youtu.be/0ElJLLYUttY
Ostatnio dwa dni z rzędu spotykam osoby praktykujące stójkę na światłach. Przedwczoraj, gdy wracałam z pracy, to była panna z WKK, w nietypowym stroju, z orzełkiem mistrzowskim na piersi - być może Ania Gdańska. Wczoraj - jakiś obcy facet, kiedy jechałam do pracy. W międzyczasie dostałam wytyczne do treningu techniki od Łukasza - mam robić przeskoki... i stójkę.
Ale jak mam ją robić, skoro nie umiem, no nie ma przebacz, chyba muszę się nauczyć...
No to dzisiaj hyc - do lasu. W razie czego tam miękko lądować ;)
A oto efekty... ;)
https://youtu.be/rW4Z0fnJFBQ
https://youtu.be/0ElJLLYUttY
MTB Cross Maraton Bodzentyn
Niedziela, 28 sierpnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 50.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:41 | km/h: | 13.79 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
fot. Foto amri
Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.
I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.
Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.
Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.
Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.
Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"
W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.
I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.
Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.
Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.
Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.
pitu pitu po lesie
Sobota, 27 sierpnia 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 18.73 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:10 | km/h: | 16.05 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pitu pitu po lesie ;)
wycieczka krajoznawcza ;)
Środa, 24 sierpnia 2016 Kategoria ze zdjęciami, >50 km, trening
Km: | 60.83 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 22.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Made my day ;)
Z Mostu M. Skłodowskiej-Curie
Most Siekierkowski
Z Mostu M. Skłodowskiej-Curie
Most Siekierkowski
MTB Cross Maraton Morawica
Niedziela, 7 sierpnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 45.33 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:29 | km/h: | 18.25 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Choć prognozy i aura w Warszawie nie wyglądały ciekawie, a dowcipny komentarz organizatora, "Pokrótce szanse na bezdeszczowy przyjazd na metę ostrożnie szacujemy na 1%" nie pozostawiał wiele nadziei, pogoda poprawiała się w trakcie jazdy do Morawicy a w samej Morawicy przywitało nas przyjemne łagodne ciepełko i słońce.
Ania, Damian i Paweł przed startem
Przyjechaliśmy z Zosią i Sławkiem mega wcześnie więc z ich znajomymi, którzy zaparkowali obok nas, najpierw były pogaduchy, śmiechy i spożywanie posiłków przedstartowych ;) a potem rozgrzewka i objazd asfaltowego fragmentu trasy. Wracając jakoś się odłączyłam od reszty ale za to wykukałam na parkingu Cyklonów Damiana z Anią oraz Pawła więc czas pozostały do startu spędziłam z nimi.
Start! (fot. Rower-Sport Kielce)
Dane trasy i profil zapowiadał szybki i prosty maraton i faktycznie maraton w Morawicy taki był.
Przed startem przeanalizowałam dokładnie profil trasy i postanowiłam nieco oszczędzać siły w pierwszej, ciut bardziej pofałdowanej połowie, aby móc docisnąć w drugiej.
Na początku jechałam, zgodnie z planem, dość spokojnie. Tu było więcej górek ale dość krótkich więc ta pierwsza połowa była interwałowa. Postawiłam sobie za ambit dobre rozłożenie sił. Plan był żeby zacząć jechać szybciej po przejechaniu połowy a na maksa zacząć jechać dopiero po ostatnim, większym podjeździe, który był około 30go kilometra.
(fot. Szymon Lisowski)
Okazało się, że ten większy podjazd był jednocześnie najtrudniejszy - kamienisto-korzenisty, dość stromy i przyznaję się, że w jednym czy dwóch miejscach musiałam zejść z roweru. Zjazd okazał się równie trudny i także częściowo prowadziłam rower. Choć jakoś dziś dziwnie, chyba z powodu ogólnej łatwości trasy, załapałam jakąś blokadę psychiczną i nie umiałam się przemóc i zjechać w niektórych miejscach a przecież zjeżdżałam już trudniejsze zjazdy (choćby w Daleszycach).
Piękniejszej pogody chyba nie można było sobie wymarzyć
Gdy zjazd się skończył, włączyłam dopalacze ;) Trasa wiodła już przeważnie w dół więc jechało się fajnie. O ile w pierwszej połowie tempo mocno skakało od 5 km/h do 47 km/h to w drugiej było już stabilnie prawie cały czas powyżej 20 km/h.
Te ostatnie 15 km jechałam już ile sił w nogach bo chciałam się zmieścić w 2,5h (co mi się udało). Na końcówce dałam z siebie naprawdę wszystko i wjechałam na metę kompletnie wypluwając płuca :) Na mecie czekali już na mnie Ania z Damianem, w pobliżu kręcił się też Janake oraz Zosia, która jak zwykle wygrała kategorię.
Już niedaleko do mety (fot. Szymon Lisowski)
Meta, wyskoczyła na mnie kompletnie znienacka zza zakrętu ;)
Już po, z wycinaczką Zosią
Po czasie i średniej widać, że było szybko i płasko jak na ŚLR ale czasem i takie są potrzebne, dla relaksu... ;)
W sumie było fajnie, 5 miejsce w kategorii ze stratą do Zosi tylko około 18 minut i 7 open chociaż nie ukrywam, że po cichu liczyłam w kategorii na pudło ze względu na podchodzący mi typ trasy :)
Zosia 1, ja 5 :)
Reprezentacja Cyklona w komplecie (na mecie czekał na nas już wycinak Janek)
Ania, Damian i Paweł przed startem
Przyjechaliśmy z Zosią i Sławkiem mega wcześnie więc z ich znajomymi, którzy zaparkowali obok nas, najpierw były pogaduchy, śmiechy i spożywanie posiłków przedstartowych ;) a potem rozgrzewka i objazd asfaltowego fragmentu trasy. Wracając jakoś się odłączyłam od reszty ale za to wykukałam na parkingu Cyklonów Damiana z Anią oraz Pawła więc czas pozostały do startu spędziłam z nimi.
Start! (fot. Rower-Sport Kielce)
Dane trasy i profil zapowiadał szybki i prosty maraton i faktycznie maraton w Morawicy taki był.
Przed startem przeanalizowałam dokładnie profil trasy i postanowiłam nieco oszczędzać siły w pierwszej, ciut bardziej pofałdowanej połowie, aby móc docisnąć w drugiej.
Na początku jechałam, zgodnie z planem, dość spokojnie. Tu było więcej górek ale dość krótkich więc ta pierwsza połowa była interwałowa. Postawiłam sobie za ambit dobre rozłożenie sił. Plan był żeby zacząć jechać szybciej po przejechaniu połowy a na maksa zacząć jechać dopiero po ostatnim, większym podjeździe, który był około 30go kilometra.
(fot. Szymon Lisowski)
Okazało się, że ten większy podjazd był jednocześnie najtrudniejszy - kamienisto-korzenisty, dość stromy i przyznaję się, że w jednym czy dwóch miejscach musiałam zejść z roweru. Zjazd okazał się równie trudny i także częściowo prowadziłam rower. Choć jakoś dziś dziwnie, chyba z powodu ogólnej łatwości trasy, załapałam jakąś blokadę psychiczną i nie umiałam się przemóc i zjechać w niektórych miejscach a przecież zjeżdżałam już trudniejsze zjazdy (choćby w Daleszycach).
Piękniejszej pogody chyba nie można było sobie wymarzyć
Gdy zjazd się skończył, włączyłam dopalacze ;) Trasa wiodła już przeważnie w dół więc jechało się fajnie. O ile w pierwszej połowie tempo mocno skakało od 5 km/h do 47 km/h to w drugiej było już stabilnie prawie cały czas powyżej 20 km/h.
Te ostatnie 15 km jechałam już ile sił w nogach bo chciałam się zmieścić w 2,5h (co mi się udało). Na końcówce dałam z siebie naprawdę wszystko i wjechałam na metę kompletnie wypluwając płuca :) Na mecie czekali już na mnie Ania z Damianem, w pobliżu kręcił się też Janake oraz Zosia, która jak zwykle wygrała kategorię.
Już niedaleko do mety (fot. Szymon Lisowski)
Meta, wyskoczyła na mnie kompletnie znienacka zza zakrętu ;)
Już po, z wycinaczką Zosią
Po czasie i średniej widać, że było szybko i płasko jak na ŚLR ale czasem i takie są potrzebne, dla relaksu... ;)
W sumie było fajnie, 5 miejsce w kategorii ze stratą do Zosi tylko około 18 minut i 7 open chociaż nie ukrywam, że po cichu liczyłam w kategorii na pudło ze względu na podchodzący mi typ trasy :)
Zosia 1, ja 5 :)
Reprezentacja Cyklona w komplecie (na mecie czekał na nas już wycinak Janek)
masakra
Czwartek, 4 sierpnia 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 38.31 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:52 | km/h: | 20.52 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nażarłam się wczoraj bobu.
I to nie był dobry pomysł.
Dziś tak mnie bolał brzuch, że myślałam, że wykorkuję i nie dojadę do domu. OMAMO.
W dodatku polało deszczem i jest upał więc zrobił się makabryczny tropik.
Mamo, ja latam!
I to nie był dobry pomysł.
Dziś tak mnie bolał brzuch, że myślałam, że wykorkuję i nie dojadę do domu. OMAMO.
W dodatku polało deszczem i jest upał więc zrobił się makabryczny tropik.
Mamo, ja latam!
takie tam, nad Wisłą
Środa, 3 sierpnia 2016 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 32.16 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:48 | km/h: | 17.87 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Lubię ścieżkę na wschodnim brzegu Wisły. Ale najbardziej to chyba lubię kiedy się kończy... i można jechać dziką ścieżką wzdłuż Wisły, gdzie roślinność próbuje zagrodzić drogę ;) Szkoda, że ten fragment jest taki krótki - kończy się wielką łachą piachu i czymś w rodzaju zatoczki, zaraz za restauracją Boathouse. Za tą zatoczką są jakieś prywatne tereny i chyba nie da się tam wjechać.
Można jeszcze wjechać na mały fragment dzikiej ścieżki nieco dalej, między Afrykańską i Fieldorfa, i dojechać nią do pomocniczego ujęcia wody, mylnie nazywanego przez niektórych Chudym Wojtkiem (ta nazwa należy do pogłębiarki).
Za ujęciem jest jeszcze kawałek ścieżki, dojeżdża się nią w dziwne miejsce oznaczone "Wiślana ścieżka łucznicza" i "zachowaj ostrożność". Przyznam, że bałam się tam zagłębić, tym bardziej, że okolica zaczęła wyglądać dżunglowato ;)
Można jeszcze wjechać na mały fragment dzikiej ścieżki nieco dalej, między Afrykańską i Fieldorfa, i dojechać nią do pomocniczego ujęcia wody, mylnie nazywanego przez niektórych Chudym Wojtkiem (ta nazwa należy do pogłębiarki).
Za ujęciem jest jeszcze kawałek ścieżki, dojeżdża się nią w dziwne miejsce oznaczone "Wiślana ścieżka łucznicza" i "zachowaj ostrożność". Przyznam, że bałam się tam zagłębić, tym bardziej, że okolica zaczęła wyglądać dżunglowato ;)
a miało być 1000
Niedziela, 31 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 33.62 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:09 | km/h: | 29.23 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam plan, aby dziś dobić do 1000km w tym miesiącu. Brakło mi około 70 kilometrów więc wypadzik do Góry Kalwarii byłby w sam razik ;)
Po rozgrzewce i dojechaniu do Roso, zaczęłam "istotną" część treningu czyli s3. Tak, stamtąd w 45 minut dojechałam prawie do GK, Po drodze kilka razy wydawało mi się, że złapałam gumę, bo tak jakoś miękko mi było pod tyłkiem, ale opona wyglądała normalnie więc doszłam do wniosku, ze mam "schizę gumołapacza". Gdy skończyłam ten szybki odcinek i zaczęłam jechać luźniej, nagle usłyszałam dźwięczne "pym"... a potem "tyk tyk tyk tyk..."
Poszła szprycha. Demmit.
Zaplątałam ją o sąsiednie szprychy z zamiarem jechania dalej, ale koło bujało na tyle mocno, że się nie dało za bardzo jechać. Gdy oglądałam koło okazało się, że zwichrowało się, hamulec ociera i nie idzie go ustawić. Koło się nie chciało kręcić a nadciągające czarne chmury wieściły kataklizm.
Zadzwoniłam do Małża, Małż ofiarnie zadeklarował się, że przyjedzie po mnie, tylko musi Zająca obudzić. Wysłałam mu współrzędne. Nie pomyślałam, że można nie budzić Zająca tylko zapytać sąsiadów, czy by któreś z nim nie posiedziało, przyszło mi to do głowy dopiero dużo później ale wtedy Zając już dawno siedział w samochodzie z tatą ;)
Zdecydowałam, że chyba GK jest bliżej niż wsie, od strony których przyjechałam, więc zarzuciłam rower na ramię i zaczęłam marsz w kierunku GK, do której było kilka kilometrów. I tak zapewne nie zdążę przed burzą tam doczłapać ale chyba lepsze człapanie niż stanie i czekanie bez sensu... może znajdę lepsze miejsce na schowanie niż pobliże Wisły i okoliczne drzewa.
Nie zdążyłam zajść zbyt daleko, gdy zatrzymał się samochód jadący w przeciwnym kierunku. Kierowca przez szybę spytał, czy nie trzeba mi pomóc więc z nadzieją spytałam, czy może jadą do Warszawy. Pan odpowiedział, że nie, ale mogą mnie zawieźć do GK. No cóż, lepsze to niż drzewa, tam na pewno będzie się gdzie schować.
Skorzystałam z podwózki, jestem za nią bardzo wdzięczna.
Podczas tej krótkiej wspólnej jazdy okazało się, że pan kierowca też cyklista ;) Dlaczego mnie to nie zdziwiło ;)
W oczekiwaniu... foto z telefonu więc średni ostro wyszło hehe ;)
Czekałam na Małża chyba z godzinę (korek), w międzyczasie burza zdążyła nadejść więc schowałam się pod arkadami pobliskiego budynku. Lało jak z cebra więc skorzystałam i umyłam ręce z syfu, którym się upećkałam oglądając koło i hamulec. Gdy Małż przyjechał, przestało już tak strasznie lać więc nie zmokłam zbytnio wkładając rower do auta. Zając podobno na hasło "akcja ratunkowa Mama" wstał i ubrał się bardzo szybko i chętnie, bez żadnych ceregieli (zwykle zmuszenie go do tego trwa godzinami).
A w drodze powrotnej... The Bus of Doom
No cóż, przynajmniej trzy pozytywy są tej sytuacji, że mnie nie zlało, nie trafił mnie piorun a Zając miał wycieczkę krajoznawczą... ;)
Po rozgrzewce i dojechaniu do Roso, zaczęłam "istotną" część treningu czyli s3. Tak, stamtąd w 45 minut dojechałam prawie do GK, Po drodze kilka razy wydawało mi się, że złapałam gumę, bo tak jakoś miękko mi było pod tyłkiem, ale opona wyglądała normalnie więc doszłam do wniosku, ze mam "schizę gumołapacza". Gdy skończyłam ten szybki odcinek i zaczęłam jechać luźniej, nagle usłyszałam dźwięczne "pym"... a potem "tyk tyk tyk tyk..."
Poszła szprycha. Demmit.
Zaplątałam ją o sąsiednie szprychy z zamiarem jechania dalej, ale koło bujało na tyle mocno, że się nie dało za bardzo jechać. Gdy oglądałam koło okazało się, że zwichrowało się, hamulec ociera i nie idzie go ustawić. Koło się nie chciało kręcić a nadciągające czarne chmury wieściły kataklizm.
Zadzwoniłam do Małża, Małż ofiarnie zadeklarował się, że przyjedzie po mnie, tylko musi Zająca obudzić. Wysłałam mu współrzędne. Nie pomyślałam, że można nie budzić Zająca tylko zapytać sąsiadów, czy by któreś z nim nie posiedziało, przyszło mi to do głowy dopiero dużo później ale wtedy Zając już dawno siedział w samochodzie z tatą ;)
Zdecydowałam, że chyba GK jest bliżej niż wsie, od strony których przyjechałam, więc zarzuciłam rower na ramię i zaczęłam marsz w kierunku GK, do której było kilka kilometrów. I tak zapewne nie zdążę przed burzą tam doczłapać ale chyba lepsze człapanie niż stanie i czekanie bez sensu... może znajdę lepsze miejsce na schowanie niż pobliże Wisły i okoliczne drzewa.
Nie zdążyłam zajść zbyt daleko, gdy zatrzymał się samochód jadący w przeciwnym kierunku. Kierowca przez szybę spytał, czy nie trzeba mi pomóc więc z nadzieją spytałam, czy może jadą do Warszawy. Pan odpowiedział, że nie, ale mogą mnie zawieźć do GK. No cóż, lepsze to niż drzewa, tam na pewno będzie się gdzie schować.
Skorzystałam z podwózki, jestem za nią bardzo wdzięczna.
Podczas tej krótkiej wspólnej jazdy okazało się, że pan kierowca też cyklista ;) Dlaczego mnie to nie zdziwiło ;)
W oczekiwaniu... foto z telefonu więc średni ostro wyszło hehe ;)
Czekałam na Małża chyba z godzinę (korek), w międzyczasie burza zdążyła nadejść więc schowałam się pod arkadami pobliskiego budynku. Lało jak z cebra więc skorzystałam i umyłam ręce z syfu, którym się upećkałam oglądając koło i hamulec. Gdy Małż przyjechał, przestało już tak strasznie lać więc nie zmokłam zbytnio wkładając rower do auta. Zając podobno na hasło "akcja ratunkowa Mama" wstał i ubrał się bardzo szybko i chętnie, bez żadnych ceregieli (zwykle zmuszenie go do tego trwa godzinami).
A w drodze powrotnej... The Bus of Doom
No cóż, przynajmniej trzy pozytywy są tej sytuacji, że mnie nie zlało, nie trafił mnie piorun a Zając miał wycieczkę krajoznawczą... ;)