ulewa...
Sobota, 30 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 29.95 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:40 | km/h: | 17.97 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano wypożyczyłam przyczepkę i udaliśmy się całą rodziną do lasu. Przejażdżka miała być treningiem ale była zbyt lekka więc po obiedzie pojechałam do lasu ponownie, sama. Niestety, 15 minut po wyjściu z domu złapała mnie mega ulewa - oczywiście zdążyłam już zjechać ze Skarpy i powrót do domu niewiele by dał bo i tak byłabym mokra i upećkana więc jechałam dalej ;)
Efekt... i tak, ta lewa skarpetka też jest tęczowa ;)
Efekt... i tak, ta lewa skarpetka też jest tęczowa ;)
zdjęciowo
Piątek, 29 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 18.68 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:10 | km/h: | 16.01 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś luźna pokrętka z sesją zdjęciową ;)
Tego pana chyba nie trzeba przedstawiać
Most Świętokrzyski
Most Średnicowy
Nieczynne wejście na baseny Wisła
Warszawski Manhattan ;)
Tego pana chyba nie trzeba przedstawiać
Most Świętokrzyski
Most Średnicowy
Nieczynne wejście na baseny Wisła
Warszawski Manhattan ;)
nagroda za wsparcie dla Kazurki
Czwartek, 21 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 14.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:24 | km/h: | 6.12 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kocham Kazurkę. To świetne miejsce do technicznych treningów różnego rodzaju. Może nie jest to wielka górka ale obfituje w podjazdy o różnym nastromieniu, w jej zakamarkach ukryte są strome zjazdy a ze szczytu prowadzi fantastyczny tor do 4crossu. Ukryty u podnóża, w cieniu, jest też pumptrack, który ostatnio został rozbudowany. Można tutaj uprawiać także skoki - nawet początkujący znajdą dla siebie małe stoliki, na których mogą ćwiczyć - a niedawno, przy okazji wyścigu XC, został usypany mały rock garden dla urozmaicenia trasy.
Punkt widokowy ;) Na pierwszym planie widać kilka tras do zjeżdżania. Chyba wymagają renowacji.
Problem z Kazurką jest taki, że ktoś musi o te wszystkie hopy, wybicia, muldy i stoliki dbać. Kazurka to piaszczysta górka i pogoda na ogromny wpływ na stan tras i hopek. Duży wpływ mają też od czasu do czasu pojawiające się tam quady. Więc o Kazurkę z dobroci serca i zamiłowania do kolarstwa grawitacyjnego dba grupa kilku, może kilkunastu zapaleńców, w znakomitej części składająca się z członków ekipy Dirt It More. Inicjatywę tę wspiera Airibike a jej założycielem jest mój dzisiejszy instruktor, znany u nas zawodnik, miłośnik kolarstwa grawitacyjnego - Jan "Elvis" Kiliński. Chłopaki za pomocą własnych rąk i łopat naprawiają wszystkie szkody.
I tu dochodzimy do sedna. Co jakiś czas pojawiają się na Fejsbooku "wezwania" do pomocy przy naprawianiu istniejących i konstruowaniu nowych elementów na Kazurce. Mój klub kilka razy aktywnie w tym uczestniczył, jednak ja,choćbym nawet chciała, ze względów czasowych nie jestem w stanie fizycznie pomóc przy tej robocie. Ale jakoś chcę pomóc.
Więc jak pojawiła się akcja na Polakpotrafi, w której Dirt It More zbierało kasę na wypożyczenie koparki, żeby móc efektywnie prowadzić renowację na Kazurce, to skwapliwie wpłaciłam trochę kasy. W ramach podziękowania otrzymałam szkolenie indywidualne na Kazurce.
Elvis skontaktował się ze mną mailowo, miałam do wyboru szkolenie z nim lub z Piotrkiem Krajewskim. Ponieważ jednak to Elvis się ze mną skontaktował to z nim się umówiłam. Za pierwszym razem coś nie wyszło, Zając się rozchorował a pogoda zepsuła. Musiałam odwołać trening. Potem nie składały nam się terminy i w efekcie umówiliśmy się dopiero dzisiaj, chociaż akcja zbierania pieniędzy zakończyła się kilka miesięcy wcześniej. Należy przy tej okazji nadmienić, że Kazurka ma najwyraźniej ogromną rzeszę fanów bo zebrana kwota grubo przekroczyła 12 000 zł (potrzebne było 2500 zł)!
Po 15tej to chyba niezbyt popularna pora na Kazurkę. Poza mną ani jednego rowerzysty, jak okiem sięgnąć. Tor do 4crossu cały tylko dla mnie. Widać na pierwszym planie, jak został zniszczony przez ostatnie ulewy. I znów trzeba będzie użyć łopat.
Ze dwa razy zjechałam po torze a potem kręciłam się po pumptracku, czekając. Gdy Elvis się pojawił, rozgrzewkę miałam już załatwioną więc mogliśmy od razu przejść do sedna. Powiedziałam mu kilka słów o sobie, powiedziałam co chciałabym poćwiczyć. Najpierw kazał mi przejechać się po pumptracku. Okazało się, że zamiast pracować ciałem góra-dół, pracuję przód-tył. I już pierwsza rzecz do korekty. Na pumptracku jest to trudno ćwiczyć bo tempo jest zbyt małe, więc poszliśmy na górę, na pierwsze falki na torze. Założyłam ochraniacze na golenie, przyniesione przez Elvisa. Były trochę chyba za duże ale nie szkodzi. No i strasznie w nich gorąco.
Jechaliśmy równolegle, dość wolno. Elvis patrzył jak pracuję ciałem a potem wytłumaczył mi jak to robić lepiej. Każdy kolejny zjazd był coraz lepszy i coraz szybszy ale na jednym prawie wyrzuciło mnie z roweru ;) Uff!
https://youtu.be/Cx7Zuohu0ek
Tak czy siak, gdy Elvis uznał, że jest OK, przeszliśmy do kolejnego elementu, a był nim rock garden. To jest naprawdę malutki rock garden ale na wyścigu XC nie przejechałam go - zeszłam z roweru i przeprowadziłam.
Wspólnie podeszliśmy aby obejrzeć rock garden z bliska. Elvis pokazał mi, jak przejechać, wytłumaczył jak koło będzie się zachowywać na tym a jak na tamtym kamulcu, pokazał ścieżkę, która jest optymalna, gdzie koło nie będzie podskakiwać ani nie zatnie się między kamulcami.
Podejście pierwsze: blokada i zatrzymanie się przed rock gardenem ;)
Podejście drugie: to samo.
No dobra, więc obejrzałam te kamulce jeszcze raz i wybrałam inną ścieżkę, "ścinającą" rock garden w ten sposób, że przejeżdżam tylko jego róg, nie całą długość. Uznałam, że najpierw spróbuję w ten sposób a jak się uda to wtedy spróbuję jeszcze raz przejechać cały.
Przejechałam bez problemu.
No więc kolejne podejście do całego - do trzech razy sztuka - i tym razem się nie zatrzymałam, przejechałam, chociaż nieco spięta.
Za drugim i kolejnym razem już było luźniej i bez problemu.
https://www.youtube.com/watch?v=9hxjGFxxA6U
Powtórzyłam jeszcze kilka razy i poszliśmy na drugi fragment, który sprawił mi problem na XC - może metrowy fragment trawersu, którego nie byłam w stanie przejechać za Chiny Ludowe. Elvis stwierdził, że to dość trudny kawałek, trzeba najechać pod odpowiednim kątem i w dobrym tempie a to niełatwe bo wcześniej jest kilka małych muld, które skutecznie w tym przeszkadzają. Pokazał mi jak to przejechać ale moja próba skończyła się glebą. Kolejne dwa podejścia też były nieudane więc doszłam do wniosku, że to chyba za dużo jak na jeden trening.
Idąc znów na górę, pokazałam mu jeszcze jeden element z XC - bardzo stromy zjazd na zachodnim zboczu. Jak się okazuje, nawet stali bywalcy Kazurki nie znają wszystkich jej tajemnic ;)
Z góry zjechaliśmy nieco poniżej, żeby poćwiczyć najazd na stolik i lądowanie. To nie trwało zbyt długo bo czas treningu zbliżał się do końca. I tak chyba trening trwał grubo powyżej planowej godziny, za co bardzo dziękuję.
To był bardzo efektywny trening, zapewne przydałoby mi się jeszcze kilka takich. Ważne jest, aby ktoś pokazał gdzie, co i jak, pokazał, że się da i gdzie się robi błędy. Ważne jest też to, że patrzy i kontroluje co się dzieje. Trening indywidualny ma tę przewagę, że instruktor skupia się na jednej osobie i tylko jej poświęca uwagę.
Bardzo sobie cenię takie indywidualne treningi i choć są one sporadyczne, to sądzę, że na takich najwięcej korzystam.
Punkt widokowy ;) Na pierwszym planie widać kilka tras do zjeżdżania. Chyba wymagają renowacji.
Problem z Kazurką jest taki, że ktoś musi o te wszystkie hopy, wybicia, muldy i stoliki dbać. Kazurka to piaszczysta górka i pogoda na ogromny wpływ na stan tras i hopek. Duży wpływ mają też od czasu do czasu pojawiające się tam quady. Więc o Kazurkę z dobroci serca i zamiłowania do kolarstwa grawitacyjnego dba grupa kilku, może kilkunastu zapaleńców, w znakomitej części składająca się z członków ekipy Dirt It More. Inicjatywę tę wspiera Airibike a jej założycielem jest mój dzisiejszy instruktor, znany u nas zawodnik, miłośnik kolarstwa grawitacyjnego - Jan "Elvis" Kiliński. Chłopaki za pomocą własnych rąk i łopat naprawiają wszystkie szkody.
I tu dochodzimy do sedna. Co jakiś czas pojawiają się na Fejsbooku "wezwania" do pomocy przy naprawianiu istniejących i konstruowaniu nowych elementów na Kazurce. Mój klub kilka razy aktywnie w tym uczestniczył, jednak ja,choćbym nawet chciała, ze względów czasowych nie jestem w stanie fizycznie pomóc przy tej robocie. Ale jakoś chcę pomóc.
Więc jak pojawiła się akcja na Polakpotrafi, w której Dirt It More zbierało kasę na wypożyczenie koparki, żeby móc efektywnie prowadzić renowację na Kazurce, to skwapliwie wpłaciłam trochę kasy. W ramach podziękowania otrzymałam szkolenie indywidualne na Kazurce.
Elvis skontaktował się ze mną mailowo, miałam do wyboru szkolenie z nim lub z Piotrkiem Krajewskim. Ponieważ jednak to Elvis się ze mną skontaktował to z nim się umówiłam. Za pierwszym razem coś nie wyszło, Zając się rozchorował a pogoda zepsuła. Musiałam odwołać trening. Potem nie składały nam się terminy i w efekcie umówiliśmy się dopiero dzisiaj, chociaż akcja zbierania pieniędzy zakończyła się kilka miesięcy wcześniej. Należy przy tej okazji nadmienić, że Kazurka ma najwyraźniej ogromną rzeszę fanów bo zebrana kwota grubo przekroczyła 12 000 zł (potrzebne było 2500 zł)!
Po 15tej to chyba niezbyt popularna pora na Kazurkę. Poza mną ani jednego rowerzysty, jak okiem sięgnąć. Tor do 4crossu cały tylko dla mnie. Widać na pierwszym planie, jak został zniszczony przez ostatnie ulewy. I znów trzeba będzie użyć łopat.
Ze dwa razy zjechałam po torze a potem kręciłam się po pumptracku, czekając. Gdy Elvis się pojawił, rozgrzewkę miałam już załatwioną więc mogliśmy od razu przejść do sedna. Powiedziałam mu kilka słów o sobie, powiedziałam co chciałabym poćwiczyć. Najpierw kazał mi przejechać się po pumptracku. Okazało się, że zamiast pracować ciałem góra-dół, pracuję przód-tył. I już pierwsza rzecz do korekty. Na pumptracku jest to trudno ćwiczyć bo tempo jest zbyt małe, więc poszliśmy na górę, na pierwsze falki na torze. Założyłam ochraniacze na golenie, przyniesione przez Elvisa. Były trochę chyba za duże ale nie szkodzi. No i strasznie w nich gorąco.
Jechaliśmy równolegle, dość wolno. Elvis patrzył jak pracuję ciałem a potem wytłumaczył mi jak to robić lepiej. Każdy kolejny zjazd był coraz lepszy i coraz szybszy ale na jednym prawie wyrzuciło mnie z roweru ;) Uff!
https://youtu.be/Cx7Zuohu0ek
Tak czy siak, gdy Elvis uznał, że jest OK, przeszliśmy do kolejnego elementu, a był nim rock garden. To jest naprawdę malutki rock garden ale na wyścigu XC nie przejechałam go - zeszłam z roweru i przeprowadziłam.
Wspólnie podeszliśmy aby obejrzeć rock garden z bliska. Elvis pokazał mi, jak przejechać, wytłumaczył jak koło będzie się zachowywać na tym a jak na tamtym kamulcu, pokazał ścieżkę, która jest optymalna, gdzie koło nie będzie podskakiwać ani nie zatnie się między kamulcami.
Podejście pierwsze: blokada i zatrzymanie się przed rock gardenem ;)
Podejście drugie: to samo.
No dobra, więc obejrzałam te kamulce jeszcze raz i wybrałam inną ścieżkę, "ścinającą" rock garden w ten sposób, że przejeżdżam tylko jego róg, nie całą długość. Uznałam, że najpierw spróbuję w ten sposób a jak się uda to wtedy spróbuję jeszcze raz przejechać cały.
Przejechałam bez problemu.
No więc kolejne podejście do całego - do trzech razy sztuka - i tym razem się nie zatrzymałam, przejechałam, chociaż nieco spięta.
Za drugim i kolejnym razem już było luźniej i bez problemu.
https://www.youtube.com/watch?v=9hxjGFxxA6U
Powtórzyłam jeszcze kilka razy i poszliśmy na drugi fragment, który sprawił mi problem na XC - może metrowy fragment trawersu, którego nie byłam w stanie przejechać za Chiny Ludowe. Elvis stwierdził, że to dość trudny kawałek, trzeba najechać pod odpowiednim kątem i w dobrym tempie a to niełatwe bo wcześniej jest kilka małych muld, które skutecznie w tym przeszkadzają. Pokazał mi jak to przejechać ale moja próba skończyła się glebą. Kolejne dwa podejścia też były nieudane więc doszłam do wniosku, że to chyba za dużo jak na jeden trening.
Idąc znów na górę, pokazałam mu jeszcze jeden element z XC - bardzo stromy zjazd na zachodnim zboczu. Jak się okazuje, nawet stali bywalcy Kazurki nie znają wszystkich jej tajemnic ;)
Z góry zjechaliśmy nieco poniżej, żeby poćwiczyć najazd na stolik i lądowanie. To nie trwało zbyt długo bo czas treningu zbliżał się do końca. I tak chyba trening trwał grubo powyżej planowej godziny, za co bardzo dziękuję.
To był bardzo efektywny trening, zapewne przydałoby mi się jeszcze kilka takich. Ważne jest, aby ktoś pokazał gdzie, co i jak, pokazał, że się da i gdzie się robi błędy. Ważne jest też to, że patrzy i kontroluje co się dzieje. Trening indywidualny ma tę przewagę, że instruktor skupia się na jednej osobie i tylko jej poświęca uwagę.
Bardzo sobie cenię takie indywidualne treningi i choć są one sporadyczne, to sądzę, że na takich najwięcej korzystam.
MTB Cross Maraton Pińczów
Niedziela, 17 lipca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 49.55 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:13 | km/h: | 15.40 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Obudziłam się sama, bez budzika. Zaniepokoił mnie brak odgłosu budzika i jasność w pokoju. Zerknąwszy na ekran telefonu stwierdziłam, że nie nastąpiła jednak katastrofa nuklearna tylko katastrofa zupełnie innego rodzaju - zaspałam. Ja, której się to w zasadzie nie zdarza.
Zwykle daję sobie około 45 minut na ogarnięcie się i wyjście z domu przed zawodami (wszystko mam wstępnie przygotowane zawsze poprzedniego wieczora więc dużo do ogarniania nie mam) + 15 minut do prognozowanego przez Google czasu przejazdu na różne niespodzianki (np. zabłądzenie). Dziś z tej sumarycznej godziny zrobiło mi się 30 minut.
Mycie - 10 minut, śniadanie 5 minut. Wygarnięcie z lodówki napoi i supli wszelakich i zapakowanie ich gdzie trza (np. wsadzenie bukłaka do plecaka) - kolejne kilka minut (jeny, to naprawdę tyle czasu zajmuje?). Zatrzymanie się i przemyślenie, czy wszystko mam - 1 minuta. Dojście do auta w garażu (garaż w sąsiednim budynku) - 10 minut. Mam opóźnienie ;)
fot. MTB Cross Maraton
Aura daleka od idealnej. Nie za ciepło, duża wilgotność, po drodze nawet pokropiło. Jak na złość, jeszcze w Warszawie gdzieś coś źle skręciłam i musiałam zrobić zawrotkę na "autostradzie". To zeżarło kolejne cenne minuty. Dojeżdżam więc do OSIR w Pińczowie późno jak na mnie, bo około 30 minut przed startem. Akurat, żeby się wyładować ze sprzętem i zrobić króciutką rozgrzewkę. Nawet nie widziałam, kiedy Master wystartował, chociaż słyszałam Mirrę, mówiącą przez mikrofon, że start Master ma kilka minut opóźnienia.
Na miejscu spotykam Cyklonów - Damiana i Anię oraz ich kolegę, Pawła, którego poznałam w Daleszycach. Z oddali macha mi też moja sympatyczna rywalka - Zosia.
fot. MTB Cross Maraton
Start podobny jak na XC w zeszłym roku. Początek po asfalcie, prawie od razu pnie się w górę i już tutaj zaczyna się selekcja. Na XC w zeszłym roku kobiet jechało niewiele i po oddzielnym kobiecym starcie na pierwszym podjeździe spięłam się i odsadziłam wszystkie rywalki. Tym razem jednak staram się nie spalić zaraz po starcie bo jednak maraton wymaga zachowania nieco więcej pary na całą trasę ;) Tym bardziej, że wykres trasy zapowiadał ostre interwały. I faktycznie, przez pierwsze 15km jest ciągle góra - dół - góra - dół. Większość podjazdów do zmielenia, jeden jednak odpuszczam. W zeszłym roku mało mi na nim serce nie wyskoczyło więc w tym roku od razu pasuję i włażę z buta ;)
fot. MTB Cross Maraton
Niedługo po starcie widzę z boku trasy Zosię. Pytam co jest - szprycha poszła i koniec jazdy. Pechowo.
Jest duszno i po 10 minutach już cała płynę jednak w pewnym momencie zaczyna kropić deszczyk. Robi się przyjemniej i bardziej rześko ale za to nawierzchnia przestaje powoli być przyjemna. Warstewka glinkowatego błota lepi się do bieżnika, wsysa koło i powoduje uślizgi na zakrętach i podjazdach. W gruncie rzeczy jednak jedzie mi się nieźle. Pierwsza pętla bardziej "grupowa", w kilku miejscach słabsi kolarze mnie blokują, na jednym mega śliskim podjeździe podpieram się nogą i ... noga trafia w pustkę, ups, tu jest jakiś mega dół! Wpadam razem z rowerem w ten dół, lądując dosłownie do góry nogami i mija dobra chwila zanim udaje mi się wyplątać z wysokiej trawy. Nie zauważam, że gubię tu bidon z izotonikiem. Jestem strasznie podrapana, co za wredne krzaczory w tym dole, krew sączy mi się w kilku miejscach z przedramienia ale to chyba nic poważnego.
fot. MTB Cross Maraton
Ten podjazd i jeszcze kilka innych miejsc rozpoznaję z zeszłorocznego XC. Zjazdy już nie robią na mnie takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Najfajniejsza jest prawie pionowa ścianka, którą zjeżdżam bez większych oporów - wydaje mi się, że w zeszłym roku zjazd był tutaj poprowadzony bardziej łagodnym spadkiem, nieco po lewej stronie od tej ścianki a i tak za pierwszym razem spękałam. Jest jeszcze jeden fajny zjazd - kręty, piaszczysty długi, stromy singiel między drzewami, który również pamiętam z zeszłego roku. Na pierwszej pętli trochę mnie tu wyrzuca ze ścieżki na zakręcie i drugą część zjazdu muszę z buta, ale na drugiej pętli efektownie mijam tutaj dwóch zsuwających się na butach panów, którzy w pośpiechu schodzą mi z drogi ;)
fot. MTB Cross Maraton
Po zjeździe singlem, gdy trasa wyjeżdża na łąkę widzę miejsce, gdzie dojeżdżają zawodnicy też z innej strony. Chwila konsternacji (pomyliłam trasę?) ale widząc tempo, w jakim jadą rozpoznaję, że to styk trasy FAN/FAMILY. Po połączeniu tras doganiam Anię, trochę dopinguję ją na podjeździe ale mijam ją gdy schodzi z roweru. Jadąc dalej dopinguję też młodzież z FAMILY. Dzieciaki wjeżdżają podjazd na stojąco na za dużych rowerach, ale radzą sobie naprawdę dzielnie.
Jest jeszcze kilka naprawdę szybkich, szerokich zjazdów po traktach. Jeden z nich na pierwszej pętli sprawia mi niespodziankę. Z 40 km/h muszę nagle wyhamować bo ubity trakt znienacka zamienia się w gruzowisko! Szlag! Powinny tu być chyba jakieś wykrzykniki...
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze przed bufetem orientuję się, że brak mi bidonu. Domyślam się, że leży tam gdzie wpadłam w dziurę i będę mogła go zabrać ale dopiero na drugiej pętli. Tymczasem, z braku izotonika i z powodu szybkiego ubywania wody z bukłaka zatrzymuję się na wszystkich bufetach po drodze. Na każdym wlewam w siebie po dwa kubeczki, wciągam też banana.
Chyba jeszcze na pierwszej pętli widzę butującego Damiana. Też pechowo dla niego skończył się wyścig bo rozerwał łańcuch w dwóch miejscach (to się nazywa mieć depnięcie).
fot. MTB Cross Maraton
Druga część pętli (ok 10 km) jest o wiele spokojniejsza - interwałów zasadniczo brak, są jakieś niewielkie zmarszczki terenu ale w porównaniu do pierwszej części to pikuś. Jadę sobie tutaj już spokojnie, bez szarpania, bo się przeluźniło.
Na drugiej pętli już jest w zasadzie całkiem pusto, nikt nie przeszkadza ani ja nikomu, można jechać swoim tempem. Co jakiś czas doganiam i wyprzedzam jakąś osobę. Na podjeździe gdzie - jak sądzę - zgubiłam bidon, doganiam Pawła, który chyba trochę umiera i idzie na piechotę. Zbieram bidon i jedziemy przez chwilę razem ale potem go wyprzedzam i zostawiam z tyłu. Teraz już nie zatrzymuję się na bufetach tylko planowo zżeram kolejne żele ;)
fot. mła
Na ostatnich kilometrach, już na w miarę równym terenie, wyprzedza mnie inny zawodnik, więc podczepiam mu się na koło. Wiozę się za nim przez jakiś czas ale w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że się snuje. Wyjeżdżam mu zza pleców i uciekam z kilometr przed metą.
Na metę wjeżdżam totalnie styrana ale czuję, że dobrze rozłożyłam siły. Nie liczę na podium ale mimo słabego czasu (powyżej 3h) w gruncie rzeczy jestem zadowolona ze swojej dzisiejszej jazdy.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy stoję w kolejce do myjki przychodzi sms z wynikiem: i zaskoczenie bo jest pudło w kategorii :) 3 miejsce [po sprawdzeniu wyników wieczorem jeszcze okazało się, że 4 open]. Wow, nareszcie jakieś pudło w tym cyklu w tym sezonie ;) Co prawda mam pewne podejrzenia, że mogę być trzecia tylko z tego powodu, że jechało nas trzy... okazuje się, że jechało nas AŻ cztery ;) Byłoby pięć, gdyby nie szprycha Zosi ale wtedy nie byłabym na podium ;)
fot. Mysza
Zwykle daję sobie około 45 minut na ogarnięcie się i wyjście z domu przed zawodami (wszystko mam wstępnie przygotowane zawsze poprzedniego wieczora więc dużo do ogarniania nie mam) + 15 minut do prognozowanego przez Google czasu przejazdu na różne niespodzianki (np. zabłądzenie). Dziś z tej sumarycznej godziny zrobiło mi się 30 minut.
Mycie - 10 minut, śniadanie 5 minut. Wygarnięcie z lodówki napoi i supli wszelakich i zapakowanie ich gdzie trza (np. wsadzenie bukłaka do plecaka) - kolejne kilka minut (jeny, to naprawdę tyle czasu zajmuje?). Zatrzymanie się i przemyślenie, czy wszystko mam - 1 minuta. Dojście do auta w garażu (garaż w sąsiednim budynku) - 10 minut. Mam opóźnienie ;)
fot. MTB Cross Maraton
Aura daleka od idealnej. Nie za ciepło, duża wilgotność, po drodze nawet pokropiło. Jak na złość, jeszcze w Warszawie gdzieś coś źle skręciłam i musiałam zrobić zawrotkę na "autostradzie". To zeżarło kolejne cenne minuty. Dojeżdżam więc do OSIR w Pińczowie późno jak na mnie, bo około 30 minut przed startem. Akurat, żeby się wyładować ze sprzętem i zrobić króciutką rozgrzewkę. Nawet nie widziałam, kiedy Master wystartował, chociaż słyszałam Mirrę, mówiącą przez mikrofon, że start Master ma kilka minut opóźnienia.
Na miejscu spotykam Cyklonów - Damiana i Anię oraz ich kolegę, Pawła, którego poznałam w Daleszycach. Z oddali macha mi też moja sympatyczna rywalka - Zosia.
fot. MTB Cross Maraton
Start podobny jak na XC w zeszłym roku. Początek po asfalcie, prawie od razu pnie się w górę i już tutaj zaczyna się selekcja. Na XC w zeszłym roku kobiet jechało niewiele i po oddzielnym kobiecym starcie na pierwszym podjeździe spięłam się i odsadziłam wszystkie rywalki. Tym razem jednak staram się nie spalić zaraz po starcie bo jednak maraton wymaga zachowania nieco więcej pary na całą trasę ;) Tym bardziej, że wykres trasy zapowiadał ostre interwały. I faktycznie, przez pierwsze 15km jest ciągle góra - dół - góra - dół. Większość podjazdów do zmielenia, jeden jednak odpuszczam. W zeszłym roku mało mi na nim serce nie wyskoczyło więc w tym roku od razu pasuję i włażę z buta ;)
fot. MTB Cross Maraton
Niedługo po starcie widzę z boku trasy Zosię. Pytam co jest - szprycha poszła i koniec jazdy. Pechowo.
Jest duszno i po 10 minutach już cała płynę jednak w pewnym momencie zaczyna kropić deszczyk. Robi się przyjemniej i bardziej rześko ale za to nawierzchnia przestaje powoli być przyjemna. Warstewka glinkowatego błota lepi się do bieżnika, wsysa koło i powoduje uślizgi na zakrętach i podjazdach. W gruncie rzeczy jednak jedzie mi się nieźle. Pierwsza pętla bardziej "grupowa", w kilku miejscach słabsi kolarze mnie blokują, na jednym mega śliskim podjeździe podpieram się nogą i ... noga trafia w pustkę, ups, tu jest jakiś mega dół! Wpadam razem z rowerem w ten dół, lądując dosłownie do góry nogami i mija dobra chwila zanim udaje mi się wyplątać z wysokiej trawy. Nie zauważam, że gubię tu bidon z izotonikiem. Jestem strasznie podrapana, co za wredne krzaczory w tym dole, krew sączy mi się w kilku miejscach z przedramienia ale to chyba nic poważnego.
fot. MTB Cross Maraton
Ten podjazd i jeszcze kilka innych miejsc rozpoznaję z zeszłorocznego XC. Zjazdy już nie robią na mnie takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Najfajniejsza jest prawie pionowa ścianka, którą zjeżdżam bez większych oporów - wydaje mi się, że w zeszłym roku zjazd był tutaj poprowadzony bardziej łagodnym spadkiem, nieco po lewej stronie od tej ścianki a i tak za pierwszym razem spękałam. Jest jeszcze jeden fajny zjazd - kręty, piaszczysty długi, stromy singiel między drzewami, który również pamiętam z zeszłego roku. Na pierwszej pętli trochę mnie tu wyrzuca ze ścieżki na zakręcie i drugą część zjazdu muszę z buta, ale na drugiej pętli efektownie mijam tutaj dwóch zsuwających się na butach panów, którzy w pośpiechu schodzą mi z drogi ;)
fot. MTB Cross Maraton
Po zjeździe singlem, gdy trasa wyjeżdża na łąkę widzę miejsce, gdzie dojeżdżają zawodnicy też z innej strony. Chwila konsternacji (pomyliłam trasę?) ale widząc tempo, w jakim jadą rozpoznaję, że to styk trasy FAN/FAMILY. Po połączeniu tras doganiam Anię, trochę dopinguję ją na podjeździe ale mijam ją gdy schodzi z roweru. Jadąc dalej dopinguję też młodzież z FAMILY. Dzieciaki wjeżdżają podjazd na stojąco na za dużych rowerach, ale radzą sobie naprawdę dzielnie.
Jest jeszcze kilka naprawdę szybkich, szerokich zjazdów po traktach. Jeden z nich na pierwszej pętli sprawia mi niespodziankę. Z 40 km/h muszę nagle wyhamować bo ubity trakt znienacka zamienia się w gruzowisko! Szlag! Powinny tu być chyba jakieś wykrzykniki...
fot. MTB Cross Maraton
Jeszcze przed bufetem orientuję się, że brak mi bidonu. Domyślam się, że leży tam gdzie wpadłam w dziurę i będę mogła go zabrać ale dopiero na drugiej pętli. Tymczasem, z braku izotonika i z powodu szybkiego ubywania wody z bukłaka zatrzymuję się na wszystkich bufetach po drodze. Na każdym wlewam w siebie po dwa kubeczki, wciągam też banana.
Chyba jeszcze na pierwszej pętli widzę butującego Damiana. Też pechowo dla niego skończył się wyścig bo rozerwał łańcuch w dwóch miejscach (to się nazywa mieć depnięcie).
fot. MTB Cross Maraton
Druga część pętli (ok 10 km) jest o wiele spokojniejsza - interwałów zasadniczo brak, są jakieś niewielkie zmarszczki terenu ale w porównaniu do pierwszej części to pikuś. Jadę sobie tutaj już spokojnie, bez szarpania, bo się przeluźniło.
Na drugiej pętli już jest w zasadzie całkiem pusto, nikt nie przeszkadza ani ja nikomu, można jechać swoim tempem. Co jakiś czas doganiam i wyprzedzam jakąś osobę. Na podjeździe gdzie - jak sądzę - zgubiłam bidon, doganiam Pawła, który chyba trochę umiera i idzie na piechotę. Zbieram bidon i jedziemy przez chwilę razem ale potem go wyprzedzam i zostawiam z tyłu. Teraz już nie zatrzymuję się na bufetach tylko planowo zżeram kolejne żele ;)
fot. mła
Na ostatnich kilometrach, już na w miarę równym terenie, wyprzedza mnie inny zawodnik, więc podczepiam mu się na koło. Wiozę się za nim przez jakiś czas ale w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że się snuje. Wyjeżdżam mu zza pleców i uciekam z kilometr przed metą.
Na metę wjeżdżam totalnie styrana ale czuję, że dobrze rozłożyłam siły. Nie liczę na podium ale mimo słabego czasu (powyżej 3h) w gruncie rzeczy jestem zadowolona ze swojej dzisiejszej jazdy.
fot. MTB Cross Maraton
Gdy stoję w kolejce do myjki przychodzi sms z wynikiem: i zaskoczenie bo jest pudło w kategorii :) 3 miejsce [po sprawdzeniu wyników wieczorem jeszcze okazało się, że 4 open]. Wow, nareszcie jakieś pudło w tym cyklu w tym sezonie ;) Co prawda mam pewne podejrzenia, że mogę być trzecia tylko z tego powodu, że jechało nas trzy... okazuje się, że jechało nas AŻ cztery ;) Byłoby pięć, gdyby nie szprycha Zosi ale wtedy nie byłabym na podium ;)
fot. Mysza
Tatra Road Race - pięknie, strasznie... chcę jeszcze raz!
Sobota, 9 lipca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 53.54 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:31 | km/h: | 21.27 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kościelisko, 8 rano. Budzę się po 8 godzinach snu, przerywanego pomrukami burzy, która przeszła nad ranem. Mam jeszcze furę czasu do wyścigu ale organizm od razu po obudzeniu wpada w tryb "stres przedstartowy" i nie mogę z powrotem zasnąć. Odsłaniam zasłony w pokoju, patrzę na Giewont. Chociaż słońce świeci, za nim kłębią się ponure chmury, zwiastujące, że prognoza pogody chyba jednak się sprawdzi. Wychodzę na taras, jest ciepło i przyjemnie. Gdzieś w głębi świadomości chyba trochę żałuję, że nie leje i nie jest zimno - wtedy miałabym pretekst, żeby jeszcze zrezygnować ze startu, którego się obawiam. Po wczorajszym rekonesansie pierwszego podjazdu mam wątpliwości, czy uda mi się przejechać trasę w siodle i czy zmieszczę się w zakładanych 3h.
No ale słońce świeci i jest ciepło więc jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć TRR ;)
Niespiesznie szykuję się. Zjadam duże śniadanie, popijam Inką, szykuję sobie bidony. Planuję zabrać duży bidon termiczny z wodą do przedniego koszyka i mały, zwykły z izotonikiem do tylnego, z zamiarem zamiany go na bidon TRR na bufecie, oraz butelkę z wodą do kieszonki. Przy wkładaniu małego bidonu do koszyka, kiepsko skonstruowany koszyk przecina mi bidon - dziura na wylot, izotonik leje się przez dziurę. Dobrze, że mam jeszcze drugi bidon termiczny, mały. Trochę wkurzona, przelewam do niego izotonik, niestety nie mieści się cały bo bidon jest nieco mniejszy. Pięć razy zmieniam zdanie, czy zabrać ze sobą rękawki i rękawiczki - tym bardziej, że nie bardzo już mam gdzie je wepchnąć. Biorę same rękawiczki do kieszonki. Zjeżdżam z kwatery na start, pod hotel Mercure. Kurka, na zjeździe jest mocno chłodno... chyba trzeba wrócić po rękawki i rękawiczki. Zawracam. Na podjeździe robi mi się gorąco. Rezygnuję z rękawków ale rękawiczki zakładam na ręce. Zjeżdżam znowu - jest tym razem OK.
Przed startem zauważam chłopaków z Cyklona - Szymona, Mikołaja i Pawła. Gadamy chwilę, potem odprowadzam ich kawałek na start bo jadą długi dystans i startują wcześniej. Postanawiam nagrać start tego dystansu Virbem i przez to funduję sobie nieplanowany stres przedstartowy. Zostawiam rower pod drzewem i odchodzę kawałek, żeby znaleźć dobre miejsce do nagrania i robienia zdjęć. Gdy wracam po przejeździe peletonu, mojego roweru nie ma pod drzewem. Chwila konsternacji, chwila grozy i zaskoczenie... ale jak to, jak można było mi ukraść rower PRZED STARTEM? Ciekawe, bo czuję złość z powodu straty roweru przed startem a nie z powodu straty roweru w ogóle. Gdzieś z tyłu głowy jednak mam nadzieję, że tylko pomyliłam drzewa... ;) Ufff, na szczęście tak, tylko pomyliłam drzewa.
fot. Baba na Rowerze
Selfi
Start chłopaków, Mikołaj...
... i Szymon
Gdy stres z powodu niezaistniałej straty roweru odpuszcza, idę na start, po drodze poznaję Kasię. Kasia jest też z Warszawy i nigdy w życiu nigdzie nie startowała. Wcześniej rozmawiałam też z innym kolarzem z Warszawy, który nie dość, że nigdzie nie startował, to nawet nie był wcześniej w górach! Uff, nie będę może ostatnia... ;)
Start jest nietypowy - wszystkie kobiety mają prawo startu z 1 sektora. Razem z czołówką z poprzedniego TRR oraz obcokrajowcami. Ciekawi mnie taki dobór zawodników do 1 sektora - to znaczy, rozumiem, że czołówka i doceniam, że kobiety (dzięki temu mogę mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem w stawce mojej płci), ale dlaczego obcokrajowcy? o_O
Babski sektor
W sektorze jest nieco nerwowo, tylko dziewczyny z pierwszej linii dowcipkują i śmieją się. Zapewne one wiedzą, co i jak i już sobie zaplanowały, gdzie wytną ;) Te stojące z trochę bardziej z tyłu, obok mnie, z którym rozmawiam, też jadą pierwszy raz taki wyścig. Ja z kolei nieco się rozluźniam - no to co, jeśli nie dam rady przejechać wszystkiego w siodle? Czy to taka wielka ujma, zejść z roweru? Najwyżej depnę z buta, w końcu mam buty MTBowe, w których daje się chodzić, w przeciwieństwie do szosowych ;) (aczkolwiek tegoroczny etap TdF z końcówką pod Mont Ventoux pokazał, że w szosowych to nawet da się biegać...)
Start jest trochę w dół, do szlabanu, który zamyka wyjazd z parkingu Mercure. I tu niespodzianka, szlaban zamknięty! Wszyscy się zatrzymują, wśród śmiechów czekają na otwarcie szlabanu, wreszcie można jechać dalej. Jadę spokojnie, bo już wiem co mnie czeka po skręcie w Salamandrę. Nie próbuję nawet trzymać się pierwszej grupy, widzę jak odjeżdżają prawie wszystkie panie, mijających mnie panów nie liczę. Jadę spokojnie, zresztą tętno jakoś nie bardzo ma ochotę podkręcić na początku. Po 3km skręt i tutaj dopiero zaczyna być stromo, tętno zaczyna rosnąć bardzo szybko i zostaje na wysokim poziomie aż do końca pierwszego podjazdu. Te dwa strome kilometry na Gubałówkę ciągną się i ciągną, wydają się nie kończyć. Mielę na młynku i już tutaj mam pierwszą walkę ze sobą, ostatnie 500 metrów to najdłuższe 500 metrów, jakie dotychczas miałam okazję przejechać ale spinam się, wyszukuję jakieś dotychczas mi nie znane zasoby sił i wjeżdżam aż na samą górę. Kasia, która startowała za mną, na tym podjeździe mnie wyprzedza i znika przed szczytem wzniesienia.
Teraz za to czeka mnie nagroda. Bardzo długi zjazd przez Dzianisz do Chochołowa a potem na Ciche. Tego zjazdu jest z 15 kilometrów więc na stromszych odcinkach odpoczywam od pedałowania, jadąc jak szalona, starając się tylko muskać hamulce kontrolując tempo i wyprzedzając kogo się da. Cieszę się pędem, pogodą, po podjechaniu Gubałówki morale mi podskoczyło. Na bardziej płaskim, wrzucam na blat i dokręcam. Kasię wyprzedzam jeszcze na początku zjazdu ale już w Chochołowie Kasia mnie dogania, wioząc się na kole jakiegoś kolarza z Pętli Kopernika. Gdy mnie mijają, doczepiam się do pociągu i dość długo jedziemy we trójkę. Czasem Kopernik ciągnie, czasem ja, Kasia odpoczywa. W pewnym momencie tempo Kopernika zaczyna spadać więc odrywam się od pociągu i wyprzedzam go na końcówce zjazdu. Tutaj też pada mój rekord VMax - 69,1 km/h.
Za Cichem zaczyna się kolejny pięciokilometrowy podjazd. Na początku dość łagodny ale w końcówce przechodzący w niezłą ściankę na Żoki. Mimo piętnastokilometrowego zjazdu i odpoczynku, ta ścianka mocno daje się we znaki. Klnąc ten podjazd w myśli najgorszymi wyzwiskami, mimo wszystko podjeżdżam go, chociaż niewiele mi brakuje do jazdy wężykiem. Koło mnie inna kolarka podjeżdża na stojąco, dużo szybciej ode mnie. Ja również próbuję przez moment na stojąco, ale toooooo nie moja bajka, siadam znów na siodło. Jak na razie pogoda dopisuje, świeci słońce ale nie ma upału - jest idealnie. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.
fot. Baba na Rowerze
Znów zjazd, tym razem krótszy, bo tylko 6 km ale za to stromy, kręty i bardzo szybki. Zjeżdżam momentami z prędkością powyżej 60 km/h a na jednym zakręcie z ponad 40-tu muszę wyhamować do około 20, żeby nie wylecieć. W sposób kontrolowany, udaje mi się to bez problemu. Pogoda na tym zjeździe zaczyna się psuć. Wiar się wzmaga, niebo się zasnuwa i zaczyna kropić. Kropi coraz bardziej i według prognozy, powinno padać całkiem porządnie i dość długo. Pod koniec tego zjazdu asfalt już jest mocno mokry i zaczyna mi się robić zimno.
fot. Piotrkol
A potem, zgadnijcie co? Na 30tym kilometrze znów podjazd. Podobny do tego pierwszego tylko dłuższy. 6 km przez Czerwienne do bufetu na Bachledówce. Przed premią górską przed końcem podjazdu namalowany na asfalcie farbą uśmieszek a ja mielę już ostatkiem sił i wzywam wszelkich bogów, aby pozwolili mi nie zsiąść tutaj z roweru. Trochę motywacji dodaje mi widok wężykującego przede mną na stojąco kolarza i innego, prowadzącego rower. Zagryzam zęby i mijam tych kolarzy, wjeżdżam to cholerstwo w padającym deszczu i wietrze wiejącym prosto w gębę. Jestem twarda, Hard as Hell.
fot. Alina Sosnowska
Za premią podjazd się nieco wypłaszcza, najgorsze chyba już za mną. Na bufecie zatrzymuję się dla złapania oddechu, dopijam wodę z butelki, wywalam ją. Nie wymieniam bidonu bo w obu mam jeszcze picie. Mam picie, bo nie ma czasu pić - albo jest podjazd, na którym trzeba pilnować kierownicy, żeby nie myszkowała na boki, albo jest zjazd, na którym trzeba być cały czas skupionym. Momenty, w których mogę sobie pozwolić na łyk wody z bidonu są nieliczne. Przypominam sobie też o żelach a potem uświadamiam sobie, że nie wyjęłam spod zakrętek aluminiowych zawleczek... szlag! Na jednym podjeździe wyciągam żel, odkręcam zakrętkę, zrywam zębami zawleczkę ale schodzi tylko warstwa alu, warstwa z folii plastykowej zostaje. Cholera! Przebijam ją zębami, z trudem wysysam przez małą dziurkę żel. Za gapowe się płaci.
fot. Wiktor Bubniak
Przez kolejne 10 km zjazdów jest niewiele, trasa jest pofalowana ale nie daje odpocząć. Niby są jakieś odcinki w dół, ale mam odczucie jakby było cały czas pod górę, może to z powodu wiatru. I znów podjazd, i znów podjazd. Niby przed startem ze 100 razy oglądałam profil trasy i starałam się zapamiętać, kiedy rozpoczynają się i kończą podjazdy ale już wszystko mi wyleciało z głowy. Miałam sobie wydrukować i nakleić rozpiskę na ramie ale nie zrobiłam tego. Szkoda.
Podjazd i podjazd i chociaż mam w głowie, że gdzieś tu powinien być zjazd, to go nie ma... albo on był tak krótki, że go nie zauważyłam... ;) Mijam się na tym fragmencie trasy z Kasią, ona mnie wyprzedza na podjazdach, ja ją na zjazdach. Na podjazdach ruch rozgrzewa ale na zjazdach jest strasznie zimno. I sama nie wiem, czy dobrze, że nie wzięłam rękawków bo na podjazdach bym się ugotowała. Na zjazdach jednak żałuję. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy zaczyna się i kończy się ostatni podjazd na trasie - czy to był 45 kilometr, czy 48 a może 49? Jestem zrozpaczona, bo nie umiem sobie przypomnieć i przez to nie wiem, ile tego podjazdu jeszcze przede mną... I tak w myślach rozpaczając, docieram do Zębu, skąd jest mokry i śliski kawałek szalonego zjazdu a potem na Słodyczki, gdzie poluje z aparatem Baba na rowerze i gdzie Kasia ostatecznie mnie wyprzedza i znika mi z oczu. Baba coś do mnie mówi ale nie bardzo to rejestruję, pamiętam tylko że pyta, czy popchać a ja z zawziętością odpowiadam, że jak dotąd dojechałam na rowerze bez zsiadania to tutaj też dam radę.
fot. Baba na Rowerze
Gdzieś tutaj na tym podjeździe wreszcie chyba przestaje padać ale jest bardzo mokro. Przez chmury zaczyna się powoli przebijać słońce ale prawdę mówiąc od dłuższego czasu kompletnie nie zwracam uwagi na to, czy jest mokro czy sucho, w butach mam już jeziorka, z nosa mi kapie i nie wiem czy to deszcz, czy smarki a może jedno i drugie ;)
Jadę dalej, nie rozpoznając, że już trasa wróciła do początkowego odcinka, który teraz jadę w przeciwnym kierunku niż ten od startu. Patrzę głównie na nierówny tutaj asfalt, skupiam się na przepychaniu korb - i jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden, jeszcze jeden... Nie wiem, czy jest stromo, skupiam się na przepychaniu korb i staram się nie wywalić próbując otworzyć i zjeść kolejny żel. Jakiś przechodzień krzyczy do mnie, że jeszcze tylko 200 metrów a potem już w dół! I łapię się tych dwustu metrów niczym ostatniej deski ratunku ale te 200 metrów to są zdaje się metry, nazywane przeze mnie góralskimi.
[dygresja: Kiedyś przyjechaliśmy do Zakopanego z mężem bez zaklepanego noclegu. Kiedy wysiedliśmy z autokaru, podleciał do nas jakiś gość, łapiący turystów na nocleg, a że baliśmy się zostać bez noclegu to zgodziliśmy się u niego. Zapytany, gdzie ten nocleg, odpowiedział, że niedaleko, na Harendzie, jakieś 3km stąd. Jak potem sprawdziliśmy na mapie to może były 3km ale w linii prostej... a po drogach ze dwa razy tyle - od tej pory takie niedoszacowane odległości nazywam góralskimi].
No więc te góralskie 200m okazało się być dobrymi 500m a może nawet więcej, w każdym razie było to najdłuższe 200m w moim życiu ale wreszcie się skończyło i rozpoznałam miejsce, gdzie odchodzi droga lecąca wzdłuż Gubałówki... o... to był najpiękniejszy widok na świecie bo wiedziałam, że stąd (pomijając finisz) jest już tylko w dół!
Kompletnie nie zważając na niezbepieczeństwo wynikające z mokrej nawierzchni, zapierniczam w dół tą Salamandrą, na złamanie karku. Wyprzedzam najpierw kolarza, który mnie minął na końcówce podjazdu, potem jeszcze kilku innych. Ostre hamowanie przed skrętem na Nędzy Kubińca i znowu blat i ogień. W pewnym momencie widzę Kasię, którą straciłam z oczu na Słodyczkach więc zaginam na maksa, próbując ją dogonić przed ostatnim, finiszowym podjazdem bo wiem, że tam już jej nie prześcignę na pewno.
Wszystkie męki gdzieś znikły, istnieje tylko wariacki pęd szeroką ulicą i białoniebieski strój Kasi przede mną. Kiedy Kasia zakręca do mety. brakuje mi do niej kilku metrów, za zakrętem zbliżam się do niej i... odpadam. Nie starcza mi siły na zafiniszowanie, nagle uchodzi ze mnie powietrze i do mety dojeżdżam na oparach wszystkiego...
Na mecie, obie zmordowane, ściskamy sobie ręce i częstujemy się bezalkoholowym piwem, które rozdają organizatorzy. Potem spotykamy kolegę Kasi oraz Pawła z Cyklona. Mokrzy, pochłaniamy pyszny posiłek regeneracyjny, rozpamiętując poszczególne momenty wyścigu ale nie siedzimy zbyt długo, bo robi nam się zimno. Słońce co prawda wyszło ale nie grzeje na tyle mocno.
Najgorzej, najtrudniej teraz podjechać w górę do kwatery, kiedy organizm trochę odzipnął i do głosu dochodzi zmęczenie i ból mięśni ;) Turlam się w górę przeraźliwie wolno.
fot. Edyta Lesiak
Po umyciu się we wrzątku i ubraniu się, wracam na piechotę do miasteczka startowego, obejrzeć dekorację i poczekać na tombolę. Tam spotykam Babę na Rowerze i Izonę, którą kojarzę z Instagrama, Bikestats i komentarzy u Baby, a która na moim dystansie była trzecia w swojej kategorii (gratulacje!).
Wrażenia... jest ich tak wiele, że trudno mi je wszystkie tutaj zgromadzić.
Zachwycająca, wymagająca i szalona trasa no i to, co w Tatrach kocham najbardziej - widoki. Niestety, przez sporą część czasu widoków nie było z powodu chmur i deszczu, ale za to jak chmury zaczęły się rozchodzić i zamieniać w mgłę, to dopiero zrobiło się pięknie! Było strasznie, było ciężko, było cudownie.
Ciężkie podjazdy i szalone zjazdy, adrenalina, pot, zmęczenie, ból i cierpienie, szczęście, radość, satysfakcja.
Przewspaniałe dzieciaki, które w wielu miejscach na trasie darły się ile sił w płucach, "dajesz, dajesz!" "jedziesz!" "szybciej!" "daj bidon!" i przybijanie im piątek... ich uśmiechy i krzyki naprawdę dodawały sił w kryzysowych momentach, być może tylko dzięki nim przejechałam ten wyścig w siodle, kto wie?
Szalona pogoda, która dodała tej trasie jeszcze pikantności.
No i wreszcie.. wynik lepszy od spodziewanego. Chciałam przejechać całą trasę w siodle - przejechałam. Nie zeszłam z roweru na żadnym podjeździe, chociaż kilka razy musiałam naprawdę walczyć ze sobą. Pokonałam swoją słabość, swoją psychikę. Nie ma, że się nie da.
Miałam nadzieję na przejechanie trasy w 3h, nieśmiało myślałam o 2:45 a przejechałam w 2:31!
Jestem zachwycona. Piszę ten tekst po tygodniu od wyścigu a wrażenia mam w głowie wciąż, jakby to było przed chwilą.
Ten wyścig będzie chyba moim pierwszym punktem na przyszłorocznej liście startów... i o ile po jego przejechaniu myślałam - 54 km są w zupełności wystarczające żeby się upodlić, 133 km to ponad moje siły - to teraz powoli zaczyna kiełkować przewrotna myśl... że może jednak w przyszłym roku 133...?
Ta relacja jest tak długa bo tyle mam w głowie rzeczy, którymi chciałam się podzielić... W każdym razie na pewno - chcę jeszcze raz ;)
No ale słońce świeci i jest ciepło więc jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć TRR ;)
Niespiesznie szykuję się. Zjadam duże śniadanie, popijam Inką, szykuję sobie bidony. Planuję zabrać duży bidon termiczny z wodą do przedniego koszyka i mały, zwykły z izotonikiem do tylnego, z zamiarem zamiany go na bidon TRR na bufecie, oraz butelkę z wodą do kieszonki. Przy wkładaniu małego bidonu do koszyka, kiepsko skonstruowany koszyk przecina mi bidon - dziura na wylot, izotonik leje się przez dziurę. Dobrze, że mam jeszcze drugi bidon termiczny, mały. Trochę wkurzona, przelewam do niego izotonik, niestety nie mieści się cały bo bidon jest nieco mniejszy. Pięć razy zmieniam zdanie, czy zabrać ze sobą rękawki i rękawiczki - tym bardziej, że nie bardzo już mam gdzie je wepchnąć. Biorę same rękawiczki do kieszonki. Zjeżdżam z kwatery na start, pod hotel Mercure. Kurka, na zjeździe jest mocno chłodno... chyba trzeba wrócić po rękawki i rękawiczki. Zawracam. Na podjeździe robi mi się gorąco. Rezygnuję z rękawków ale rękawiczki zakładam na ręce. Zjeżdżam znowu - jest tym razem OK.
Przed startem zauważam chłopaków z Cyklona - Szymona, Mikołaja i Pawła. Gadamy chwilę, potem odprowadzam ich kawałek na start bo jadą długi dystans i startują wcześniej. Postanawiam nagrać start tego dystansu Virbem i przez to funduję sobie nieplanowany stres przedstartowy. Zostawiam rower pod drzewem i odchodzę kawałek, żeby znaleźć dobre miejsce do nagrania i robienia zdjęć. Gdy wracam po przejeździe peletonu, mojego roweru nie ma pod drzewem. Chwila konsternacji, chwila grozy i zaskoczenie... ale jak to, jak można było mi ukraść rower PRZED STARTEM? Ciekawe, bo czuję złość z powodu straty roweru przed startem a nie z powodu straty roweru w ogóle. Gdzieś z tyłu głowy jednak mam nadzieję, że tylko pomyliłam drzewa... ;) Ufff, na szczęście tak, tylko pomyliłam drzewa.
fot. Baba na Rowerze
Selfi
Start chłopaków, Mikołaj...
... i Szymon
Gdy stres z powodu niezaistniałej straty roweru odpuszcza, idę na start, po drodze poznaję Kasię. Kasia jest też z Warszawy i nigdy w życiu nigdzie nie startowała. Wcześniej rozmawiałam też z innym kolarzem z Warszawy, który nie dość, że nigdzie nie startował, to nawet nie był wcześniej w górach! Uff, nie będę może ostatnia... ;)
Start jest nietypowy - wszystkie kobiety mają prawo startu z 1 sektora. Razem z czołówką z poprzedniego TRR oraz obcokrajowcami. Ciekawi mnie taki dobór zawodników do 1 sektora - to znaczy, rozumiem, że czołówka i doceniam, że kobiety (dzięki temu mogę mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem w stawce mojej płci), ale dlaczego obcokrajowcy? o_O
Babski sektor
W sektorze jest nieco nerwowo, tylko dziewczyny z pierwszej linii dowcipkują i śmieją się. Zapewne one wiedzą, co i jak i już sobie zaplanowały, gdzie wytną ;) Te stojące z trochę bardziej z tyłu, obok mnie, z którym rozmawiam, też jadą pierwszy raz taki wyścig. Ja z kolei nieco się rozluźniam - no to co, jeśli nie dam rady przejechać wszystkiego w siodle? Czy to taka wielka ujma, zejść z roweru? Najwyżej depnę z buta, w końcu mam buty MTBowe, w których daje się chodzić, w przeciwieństwie do szosowych ;) (aczkolwiek tegoroczny etap TdF z końcówką pod Mont Ventoux pokazał, że w szosowych to nawet da się biegać...)
Start jest trochę w dół, do szlabanu, który zamyka wyjazd z parkingu Mercure. I tu niespodzianka, szlaban zamknięty! Wszyscy się zatrzymują, wśród śmiechów czekają na otwarcie szlabanu, wreszcie można jechać dalej. Jadę spokojnie, bo już wiem co mnie czeka po skręcie w Salamandrę. Nie próbuję nawet trzymać się pierwszej grupy, widzę jak odjeżdżają prawie wszystkie panie, mijających mnie panów nie liczę. Jadę spokojnie, zresztą tętno jakoś nie bardzo ma ochotę podkręcić na początku. Po 3km skręt i tutaj dopiero zaczyna być stromo, tętno zaczyna rosnąć bardzo szybko i zostaje na wysokim poziomie aż do końca pierwszego podjazdu. Te dwa strome kilometry na Gubałówkę ciągną się i ciągną, wydają się nie kończyć. Mielę na młynku i już tutaj mam pierwszą walkę ze sobą, ostatnie 500 metrów to najdłuższe 500 metrów, jakie dotychczas miałam okazję przejechać ale spinam się, wyszukuję jakieś dotychczas mi nie znane zasoby sił i wjeżdżam aż na samą górę. Kasia, która startowała za mną, na tym podjeździe mnie wyprzedza i znika przed szczytem wzniesienia.
Teraz za to czeka mnie nagroda. Bardzo długi zjazd przez Dzianisz do Chochołowa a potem na Ciche. Tego zjazdu jest z 15 kilometrów więc na stromszych odcinkach odpoczywam od pedałowania, jadąc jak szalona, starając się tylko muskać hamulce kontrolując tempo i wyprzedzając kogo się da. Cieszę się pędem, pogodą, po podjechaniu Gubałówki morale mi podskoczyło. Na bardziej płaskim, wrzucam na blat i dokręcam. Kasię wyprzedzam jeszcze na początku zjazdu ale już w Chochołowie Kasia mnie dogania, wioząc się na kole jakiegoś kolarza z Pętli Kopernika. Gdy mnie mijają, doczepiam się do pociągu i dość długo jedziemy we trójkę. Czasem Kopernik ciągnie, czasem ja, Kasia odpoczywa. W pewnym momencie tempo Kopernika zaczyna spadać więc odrywam się od pociągu i wyprzedzam go na końcówce zjazdu. Tutaj też pada mój rekord VMax - 69,1 km/h.
Za Cichem zaczyna się kolejny pięciokilometrowy podjazd. Na początku dość łagodny ale w końcówce przechodzący w niezłą ściankę na Żoki. Mimo piętnastokilometrowego zjazdu i odpoczynku, ta ścianka mocno daje się we znaki. Klnąc ten podjazd w myśli najgorszymi wyzwiskami, mimo wszystko podjeżdżam go, chociaż niewiele mi brakuje do jazdy wężykiem. Koło mnie inna kolarka podjeżdża na stojąco, dużo szybciej ode mnie. Ja również próbuję przez moment na stojąco, ale toooooo nie moja bajka, siadam znów na siodło. Jak na razie pogoda dopisuje, świeci słońce ale nie ma upału - jest idealnie. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.
fot. Baba na Rowerze
Znów zjazd, tym razem krótszy, bo tylko 6 km ale za to stromy, kręty i bardzo szybki. Zjeżdżam momentami z prędkością powyżej 60 km/h a na jednym zakręcie z ponad 40-tu muszę wyhamować do około 20, żeby nie wylecieć. W sposób kontrolowany, udaje mi się to bez problemu. Pogoda na tym zjeździe zaczyna się psuć. Wiar się wzmaga, niebo się zasnuwa i zaczyna kropić. Kropi coraz bardziej i według prognozy, powinno padać całkiem porządnie i dość długo. Pod koniec tego zjazdu asfalt już jest mocno mokry i zaczyna mi się robić zimno.
fot. Piotrkol
A potem, zgadnijcie co? Na 30tym kilometrze znów podjazd. Podobny do tego pierwszego tylko dłuższy. 6 km przez Czerwienne do bufetu na Bachledówce. Przed premią górską przed końcem podjazdu namalowany na asfalcie farbą uśmieszek a ja mielę już ostatkiem sił i wzywam wszelkich bogów, aby pozwolili mi nie zsiąść tutaj z roweru. Trochę motywacji dodaje mi widok wężykującego przede mną na stojąco kolarza i innego, prowadzącego rower. Zagryzam zęby i mijam tych kolarzy, wjeżdżam to cholerstwo w padającym deszczu i wietrze wiejącym prosto w gębę. Jestem twarda, Hard as Hell.
fot. Alina Sosnowska
Za premią podjazd się nieco wypłaszcza, najgorsze chyba już za mną. Na bufecie zatrzymuję się dla złapania oddechu, dopijam wodę z butelki, wywalam ją. Nie wymieniam bidonu bo w obu mam jeszcze picie. Mam picie, bo nie ma czasu pić - albo jest podjazd, na którym trzeba pilnować kierownicy, żeby nie myszkowała na boki, albo jest zjazd, na którym trzeba być cały czas skupionym. Momenty, w których mogę sobie pozwolić na łyk wody z bidonu są nieliczne. Przypominam sobie też o żelach a potem uświadamiam sobie, że nie wyjęłam spod zakrętek aluminiowych zawleczek... szlag! Na jednym podjeździe wyciągam żel, odkręcam zakrętkę, zrywam zębami zawleczkę ale schodzi tylko warstwa alu, warstwa z folii plastykowej zostaje. Cholera! Przebijam ją zębami, z trudem wysysam przez małą dziurkę żel. Za gapowe się płaci.
fot. Wiktor Bubniak
Przez kolejne 10 km zjazdów jest niewiele, trasa jest pofalowana ale nie daje odpocząć. Niby są jakieś odcinki w dół, ale mam odczucie jakby było cały czas pod górę, może to z powodu wiatru. I znów podjazd, i znów podjazd. Niby przed startem ze 100 razy oglądałam profil trasy i starałam się zapamiętać, kiedy rozpoczynają się i kończą podjazdy ale już wszystko mi wyleciało z głowy. Miałam sobie wydrukować i nakleić rozpiskę na ramie ale nie zrobiłam tego. Szkoda.
Podjazd i podjazd i chociaż mam w głowie, że gdzieś tu powinien być zjazd, to go nie ma... albo on był tak krótki, że go nie zauważyłam... ;) Mijam się na tym fragmencie trasy z Kasią, ona mnie wyprzedza na podjazdach, ja ją na zjazdach. Na podjazdach ruch rozgrzewa ale na zjazdach jest strasznie zimno. I sama nie wiem, czy dobrze, że nie wzięłam rękawków bo na podjazdach bym się ugotowała. Na zjazdach jednak żałuję. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy zaczyna się i kończy się ostatni podjazd na trasie - czy to był 45 kilometr, czy 48 a może 49? Jestem zrozpaczona, bo nie umiem sobie przypomnieć i przez to nie wiem, ile tego podjazdu jeszcze przede mną... I tak w myślach rozpaczając, docieram do Zębu, skąd jest mokry i śliski kawałek szalonego zjazdu a potem na Słodyczki, gdzie poluje z aparatem Baba na rowerze i gdzie Kasia ostatecznie mnie wyprzedza i znika mi z oczu. Baba coś do mnie mówi ale nie bardzo to rejestruję, pamiętam tylko że pyta, czy popchać a ja z zawziętością odpowiadam, że jak dotąd dojechałam na rowerze bez zsiadania to tutaj też dam radę.
fot. Baba na Rowerze
Gdzieś tutaj na tym podjeździe wreszcie chyba przestaje padać ale jest bardzo mokro. Przez chmury zaczyna się powoli przebijać słońce ale prawdę mówiąc od dłuższego czasu kompletnie nie zwracam uwagi na to, czy jest mokro czy sucho, w butach mam już jeziorka, z nosa mi kapie i nie wiem czy to deszcz, czy smarki a może jedno i drugie ;)
Jadę dalej, nie rozpoznając, że już trasa wróciła do początkowego odcinka, który teraz jadę w przeciwnym kierunku niż ten od startu. Patrzę głównie na nierówny tutaj asfalt, skupiam się na przepychaniu korb - i jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden, jeszcze jeden... Nie wiem, czy jest stromo, skupiam się na przepychaniu korb i staram się nie wywalić próbując otworzyć i zjeść kolejny żel. Jakiś przechodzień krzyczy do mnie, że jeszcze tylko 200 metrów a potem już w dół! I łapię się tych dwustu metrów niczym ostatniej deski ratunku ale te 200 metrów to są zdaje się metry, nazywane przeze mnie góralskimi.
[dygresja: Kiedyś przyjechaliśmy do Zakopanego z mężem bez zaklepanego noclegu. Kiedy wysiedliśmy z autokaru, podleciał do nas jakiś gość, łapiący turystów na nocleg, a że baliśmy się zostać bez noclegu to zgodziliśmy się u niego. Zapytany, gdzie ten nocleg, odpowiedział, że niedaleko, na Harendzie, jakieś 3km stąd. Jak potem sprawdziliśmy na mapie to może były 3km ale w linii prostej... a po drogach ze dwa razy tyle - od tej pory takie niedoszacowane odległości nazywam góralskimi].
No więc te góralskie 200m okazało się być dobrymi 500m a może nawet więcej, w każdym razie było to najdłuższe 200m w moim życiu ale wreszcie się skończyło i rozpoznałam miejsce, gdzie odchodzi droga lecąca wzdłuż Gubałówki... o... to był najpiękniejszy widok na świecie bo wiedziałam, że stąd (pomijając finisz) jest już tylko w dół!
Kompletnie nie zważając na niezbepieczeństwo wynikające z mokrej nawierzchni, zapierniczam w dół tą Salamandrą, na złamanie karku. Wyprzedzam najpierw kolarza, który mnie minął na końcówce podjazdu, potem jeszcze kilku innych. Ostre hamowanie przed skrętem na Nędzy Kubińca i znowu blat i ogień. W pewnym momencie widzę Kasię, którą straciłam z oczu na Słodyczkach więc zaginam na maksa, próbując ją dogonić przed ostatnim, finiszowym podjazdem bo wiem, że tam już jej nie prześcignę na pewno.
Wszystkie męki gdzieś znikły, istnieje tylko wariacki pęd szeroką ulicą i białoniebieski strój Kasi przede mną. Kiedy Kasia zakręca do mety. brakuje mi do niej kilku metrów, za zakrętem zbliżam się do niej i... odpadam. Nie starcza mi siły na zafiniszowanie, nagle uchodzi ze mnie powietrze i do mety dojeżdżam na oparach wszystkiego...
Na mecie, obie zmordowane, ściskamy sobie ręce i częstujemy się bezalkoholowym piwem, które rozdają organizatorzy. Potem spotykamy kolegę Kasi oraz Pawła z Cyklona. Mokrzy, pochłaniamy pyszny posiłek regeneracyjny, rozpamiętując poszczególne momenty wyścigu ale nie siedzimy zbyt długo, bo robi nam się zimno. Słońce co prawda wyszło ale nie grzeje na tyle mocno.
Najgorzej, najtrudniej teraz podjechać w górę do kwatery, kiedy organizm trochę odzipnął i do głosu dochodzi zmęczenie i ból mięśni ;) Turlam się w górę przeraźliwie wolno.
fot. Edyta Lesiak
Po umyciu się we wrzątku i ubraniu się, wracam na piechotę do miasteczka startowego, obejrzeć dekorację i poczekać na tombolę. Tam spotykam Babę na Rowerze i Izonę, którą kojarzę z Instagrama, Bikestats i komentarzy u Baby, a która na moim dystansie była trzecia w swojej kategorii (gratulacje!).
Wrażenia... jest ich tak wiele, że trudno mi je wszystkie tutaj zgromadzić.
Zachwycająca, wymagająca i szalona trasa no i to, co w Tatrach kocham najbardziej - widoki. Niestety, przez sporą część czasu widoków nie było z powodu chmur i deszczu, ale za to jak chmury zaczęły się rozchodzić i zamieniać w mgłę, to dopiero zrobiło się pięknie! Było strasznie, było ciężko, było cudownie.
Ciężkie podjazdy i szalone zjazdy, adrenalina, pot, zmęczenie, ból i cierpienie, szczęście, radość, satysfakcja.
Przewspaniałe dzieciaki, które w wielu miejscach na trasie darły się ile sił w płucach, "dajesz, dajesz!" "jedziesz!" "szybciej!" "daj bidon!" i przybijanie im piątek... ich uśmiechy i krzyki naprawdę dodawały sił w kryzysowych momentach, być może tylko dzięki nim przejechałam ten wyścig w siodle, kto wie?
Szalona pogoda, która dodała tej trasie jeszcze pikantności.
No i wreszcie.. wynik lepszy od spodziewanego. Chciałam przejechać całą trasę w siodle - przejechałam. Nie zeszłam z roweru na żadnym podjeździe, chociaż kilka razy musiałam naprawdę walczyć ze sobą. Pokonałam swoją słabość, swoją psychikę. Nie ma, że się nie da.
Miałam nadzieję na przejechanie trasy w 3h, nieśmiało myślałam o 2:45 a przejechałam w 2:31!
Jestem zachwycona. Piszę ten tekst po tygodniu od wyścigu a wrażenia mam w głowie wciąż, jakby to było przed chwilą.
Ten wyścig będzie chyba moim pierwszym punktem na przyszłorocznej liście startów... i o ile po jego przejechaniu myślałam - 54 km są w zupełności wystarczające żeby się upodlić, 133 km to ponad moje siły - to teraz powoli zaczyna kiełkować przewrotna myśl... że może jednak w przyszłym roku 133...?
Ta relacja jest tak długa bo tyle mam w głowie rzeczy, którymi chciałam się podzielić... W każdym razie na pewno - chcę jeszcze raz ;)
s1 to się tu nie da jeździć
Piątek, 8 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 7.98 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:27 | km/h: | 17.73 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Trenażer | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyjechałam do Kościeliska późnym popołudniem. Łukasz na dziś zaplanował mi godzinkę s1, a że chciałam pójść na rower zanim się ściemni to poleciałam bez odpoczynku i bez zjedzenia czegokolwiek sensownego. Najpierw zajechałam do biura zawodów Tatra Road Race, które mam 3km w dół od miejsca, gdzie mieszkam. Zjazd do Hotelu Mercure, niby nie jakiś bardzo stromy, ale po dobrej jakości asfalcie, był bardzo szybki i okazało się, że pojechanie w zwykłych optycznych okularach było złe. Przez wyciśnięte wiatrem łzy nic nie widziałam ;)
Odebrałam pakiet i ruszyłam w górę, niby nie jakoś stromo ;) ale zadyszałam się już na dojeździe do kwatery. Zostawiłam pakiet i pojechałam dalej - chciałam dojechać do szczytu pierwszego, pięciokilometrowego podjazdu i wrócić ale wymiękłam około czwartego kilometra. Gdy tętno zaczęło dobijać do s5 odpuściłam sobie bo doszłam do wniosku, że nie ma sensu się spalić dzień przed wyścigiem. Zjazd stamtąd był jeszcze bardziej straszny niż ten do hotelu Mercure, bo bardziej stromy i kręty i po dziurawym asfalcie. Jeśli jutro będzie padało to chyba zamiast zjeżdżać rowerem, zsunę się na butach ;)
Także ten... zamiast s1 wyszło s3-s4 a zamiast godziny - pół godziny ;)
Pogoda dziś piękna, niestety, na jutro w radio zapowiadają "przelotne deszcze" a ICM od paru dni uparcie pokazuje, że punkt 11 ma zacząć padać i ma padać długo ;) Pamiętam, że przed zeszłorocznym Rowerem na Śnieżkę też łudziłam się, że prognoza się nie sprawdzi... ale sprawdziła się co do joty ;)
Odebrałam pakiet i ruszyłam w górę, niby nie jakoś stromo ;) ale zadyszałam się już na dojeździe do kwatery. Zostawiłam pakiet i pojechałam dalej - chciałam dojechać do szczytu pierwszego, pięciokilometrowego podjazdu i wrócić ale wymiękłam około czwartego kilometra. Gdy tętno zaczęło dobijać do s5 odpuściłam sobie bo doszłam do wniosku, że nie ma sensu się spalić dzień przed wyścigiem. Zjazd stamtąd był jeszcze bardziej straszny niż ten do hotelu Mercure, bo bardziej stromy i kręty i po dziurawym asfalcie. Jeśli jutro będzie padało to chyba zamiast zjeżdżać rowerem, zsunę się na butach ;)
Także ten... zamiast s1 wyszło s3-s4 a zamiast godziny - pół godziny ;)
Pogoda dziś piękna, niestety, na jutro w radio zapowiadają "przelotne deszcze" a ICM od paru dni uparcie pokazuje, że punkt 11 ma zacząć padać i ma padać długo ;) Pamiętam, że przed zeszłorocznym Rowerem na Śnieżkę też łudziłam się, że prognoza się nie sprawdzi... ale sprawdziła się co do joty ;)
zaskakująco lekkie s4
Niedziela, 19 czerwca 2016 Kategoria >50 km, ze zdjęciami, trening
Km: | 54.96 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 24.07 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś s4. Nie czułam aby ten trening miał mi dobrze pójść ale poszedł zaskakująco dobrze. S4 w wysokim zakresie (powyżej połowy strefy) czyli w okolicach i powyżej progu.
mały wypadzik do GK
Sobota, 18 czerwca 2016 Kategoria >50 km, ze zdjęciami, trening
Km: | 81.87 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:17 | km/h: | 24.94 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rzadko dojeżdżam do Góry Kalwarii w swoich treningach ale dziś miałam w planie aż 3h więc skorzystałam z okazji.
Do GK zawiało mnie (dosłownie) i spodziewałam się ciężkiego powrotu ale na szczęście nie było tak źle ;)
Do GK zawiało mnie (dosłownie) i spodziewałam się ciężkiego powrotu ale na szczęście nie było tak źle ;)
mecz Polska-Irlandia Pn.
Niedziela, 12 czerwca 2016 Kategoria >50 km, trening
Km: | 65.10 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:34 | km/h: | 25.36 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jakoś tak wyszło. Nawet miałam plan popatrzeć ale późno wróciliśmy do domu a trening się sam nie zrobi ;)
Więc zamiast meczu oglądałam trawy, zboża, drzewa i niebo :P
Więc zamiast meczu oglądałam trawy, zboża, drzewa i niebo :P
MTB Cross Maraton Piekoszów
Niedziela, 5 czerwca 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 49.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 14.44 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prawie idealna pogoda na ścig, cieplutko ale nie upalnie, lekki wiaterek. Na miejscu sporo osób z Cyklona. Przyjechałam z Szymonem, oprócz nas są Damian i Ania, Paweł i Janek.
Przed startem humory dopisują..
Rozgrzewka i rekonesans. Najpierw sporo szutru i piachu...
...potem znienawidzone przeze mnie chaszczaste łąki ;)
Czułam się rano OK ale przed startem postanawiam, że postaram się jechać ciut spokojniej niż bym chciała, mając na uwadze zdechłe samopoczucie z ostatnich 2 dni - nie jest to zresztą trudne bo najpierw, zaraz po starcie, na szutrze tuż przede mną kraksa więc muszę się zatrzymać. W kraksie leży chyba Zosia Czyż ale po wstaniu tak przeklina, że dochodzę do wniosku, że to chyba nie ona (o ile można taki wniosek wysnuć po zaledwie dwóch wcześniejszych rozmowach, oczywiście).
3,2,1 Start! - fot. MTB Cross Maraton
Po szutrowym początku trasa dość szybko wpada w łąkowego singla gdzie ani się nie daje szybko jechać ani wyprzedzać. Więc początek dość spokojny. Gdy wreszcie wjeżdżam w las, dopiero zaczyna się zabawa. Fantastyczna "pływająca" ścieżka - coś w rodzaju pumptracka ale zastanawiam się, czy powstał on w naturalny sposób. Ten pumptrack najpierw prowadzi w górę i tutaj hopki nieco utrudniają jazdę, ale po jakimś czasie jest zjazd i na zjeździe można naprawdę poczuć "flow" tej trasy. Jedzie się szybko, balansując tylko ciałem - zjazd jest raczej prosty więc nie trzeba się obawiać o nagły kamień, korzeń czy wypadnięcie z zakrętu. Ten odcinek pojawia się potem jeszcze raz, na końcówce trasy i w przeciwnym kierunku jest równie fajny.
fot. kocham-kielce.pl
Na trasie pojawia się też przecudnej urody singiel w wąwozie. Jedzie się naprawdę wąską ścieżką, ściany wąwozu obok są dość wysokie i strome a całe porośnięte pięknymi, prostymi, strzelistymi drzewami. Zamiast gapić się na podłoże, podziwiam urok tego miejsca i chyba tylko fart ratuje mnie przed przeleceniem przez kierownicę, gdy przednie koło nagle spada z uskoku ;)
fot. MTB Cross Maraton
Gdzieś do 30-tego km jedzie mi się bardzo dobrze, bez napinki, trasa jest super i jest "flow", tempo jest dobre. Nawet zamierzam trochę docisnąć po zjeździe z Miedzianki, żeby poprawić czas ale wjazdo-podejście na Miedziankę mnie masakruje a zjazd mnie dobija.
Chwila oddechu po wdrapaniu się na Miedziankę
Ambitnie próbuję zjechać po kamulcach ale kończy się to efektownym OTB. Po wyścigu dopiero dowiaduję się, że podobno ten zjazd przejechał tylko nieobecny już wśród nas Marek Galiński. Dla celów maratonu zjazd został nieco poszerzony i wprawni kolarze powinni byli sobie poradzić jadąc lewą stroną. Ja także próbowałam po lewej ale nie jestem wystarczająco wprawnym kolarzem ;)
fot. Szymon Lisowski - piaszczysta końcówka zjazdu z Miedzianki
Po tej kraksie już nie daję rady mocniej jechać. Daje mi się we znaki zmęczenie i obawa przed kolejną glebą. Tej zresztą nie udaje mi się uniknąć, ta druga gleba jest po prostu idiotyczna - widząc lekko ukośnie leżące niezbyt duże drzewko uznaję, że uda mi się je przejechać bez podrzucania przedniego koła. Najwyraźniej jednak trafiam na "kąt krytyczny" i koło zamiast przejechać - ześlizguje się bokiem. Znów leżę ;)
fot. Szymon Lisowski
Podczas tych pozostałych 20km po upadku na Miedziance nic mnie nie boli, wydaje się, że na Miedziance co najwyżej leciutko się obiłam.
Na trasie ze trzy razy źle skręcam, raz trasa w ewidentny sposób źle oznaczona, bo nie tylko ja źle pojechałam. Zapewne te pomyłki kosztują mnie kilka minut.
Kolejna chwila oddechu, po wdrapaniu się na schody przy jaskini Piekło
Dwa bufety na trasie okazują się jednym - usadowionym na skrzyżowaniu pomiędzy odcinkami trasy. Za każdym razem podjeżdża się do bufetu z innej strony i odjeżdża w inną. Za pierwszym razem ignoruję bufet ale za drugim razem dobieram pełen bidon wody bo jest gorąco i czuję, że nie starczy mi wody do końca. Okazuje się to dobrym ruchem bo gdy dojeżdżam na metę dopijam już nędzną resztkę wody. Na całej trasie wytrąbiłam 2l bukłak i dwa bidony po 0,7l ;)
fot. Szymon Lisowski
Już w samochodzie w drodze powrotnej zaczynają o sobie dawać mocno znać sińce na nodze - chyba miałam więcej szczęścia niż rozumu, że nic sobie nie złamałam na tej Miedziance - dziś wylazły kolejne sińce, jeszcze na kolanie, drugiej nodze i na ramieniu i łokciu ;)
Rating dużo lepszy niż w Daleszycach ale zajęte miejsce bardzo rozczarowujące; w sumie się tego spodziewałam więc nie powinnam narzekać ;)
Przed startem humory dopisują..
Rozgrzewka i rekonesans. Najpierw sporo szutru i piachu...
...potem znienawidzone przeze mnie chaszczaste łąki ;)
Czułam się rano OK ale przed startem postanawiam, że postaram się jechać ciut spokojniej niż bym chciała, mając na uwadze zdechłe samopoczucie z ostatnich 2 dni - nie jest to zresztą trudne bo najpierw, zaraz po starcie, na szutrze tuż przede mną kraksa więc muszę się zatrzymać. W kraksie leży chyba Zosia Czyż ale po wstaniu tak przeklina, że dochodzę do wniosku, że to chyba nie ona (o ile można taki wniosek wysnuć po zaledwie dwóch wcześniejszych rozmowach, oczywiście).
3,2,1 Start! - fot. MTB Cross Maraton
Po szutrowym początku trasa dość szybko wpada w łąkowego singla gdzie ani się nie daje szybko jechać ani wyprzedzać. Więc początek dość spokojny. Gdy wreszcie wjeżdżam w las, dopiero zaczyna się zabawa. Fantastyczna "pływająca" ścieżka - coś w rodzaju pumptracka ale zastanawiam się, czy powstał on w naturalny sposób. Ten pumptrack najpierw prowadzi w górę i tutaj hopki nieco utrudniają jazdę, ale po jakimś czasie jest zjazd i na zjeździe można naprawdę poczuć "flow" tej trasy. Jedzie się szybko, balansując tylko ciałem - zjazd jest raczej prosty więc nie trzeba się obawiać o nagły kamień, korzeń czy wypadnięcie z zakrętu. Ten odcinek pojawia się potem jeszcze raz, na końcówce trasy i w przeciwnym kierunku jest równie fajny.
fot. kocham-kielce.pl
Na trasie pojawia się też przecudnej urody singiel w wąwozie. Jedzie się naprawdę wąską ścieżką, ściany wąwozu obok są dość wysokie i strome a całe porośnięte pięknymi, prostymi, strzelistymi drzewami. Zamiast gapić się na podłoże, podziwiam urok tego miejsca i chyba tylko fart ratuje mnie przed przeleceniem przez kierownicę, gdy przednie koło nagle spada z uskoku ;)
fot. MTB Cross Maraton
Gdzieś do 30-tego km jedzie mi się bardzo dobrze, bez napinki, trasa jest super i jest "flow", tempo jest dobre. Nawet zamierzam trochę docisnąć po zjeździe z Miedzianki, żeby poprawić czas ale wjazdo-podejście na Miedziankę mnie masakruje a zjazd mnie dobija.
Chwila oddechu po wdrapaniu się na Miedziankę
Ambitnie próbuję zjechać po kamulcach ale kończy się to efektownym OTB. Po wyścigu dopiero dowiaduję się, że podobno ten zjazd przejechał tylko nieobecny już wśród nas Marek Galiński. Dla celów maratonu zjazd został nieco poszerzony i wprawni kolarze powinni byli sobie poradzić jadąc lewą stroną. Ja także próbowałam po lewej ale nie jestem wystarczająco wprawnym kolarzem ;)
fot. Szymon Lisowski - piaszczysta końcówka zjazdu z Miedzianki
Po tej kraksie już nie daję rady mocniej jechać. Daje mi się we znaki zmęczenie i obawa przed kolejną glebą. Tej zresztą nie udaje mi się uniknąć, ta druga gleba jest po prostu idiotyczna - widząc lekko ukośnie leżące niezbyt duże drzewko uznaję, że uda mi się je przejechać bez podrzucania przedniego koła. Najwyraźniej jednak trafiam na "kąt krytyczny" i koło zamiast przejechać - ześlizguje się bokiem. Znów leżę ;)
fot. Szymon Lisowski
Podczas tych pozostałych 20km po upadku na Miedziance nic mnie nie boli, wydaje się, że na Miedziance co najwyżej leciutko się obiłam.
Na trasie ze trzy razy źle skręcam, raz trasa w ewidentny sposób źle oznaczona, bo nie tylko ja źle pojechałam. Zapewne te pomyłki kosztują mnie kilka minut.
Kolejna chwila oddechu, po wdrapaniu się na schody przy jaskini Piekło
Dwa bufety na trasie okazują się jednym - usadowionym na skrzyżowaniu pomiędzy odcinkami trasy. Za każdym razem podjeżdża się do bufetu z innej strony i odjeżdża w inną. Za pierwszym razem ignoruję bufet ale za drugim razem dobieram pełen bidon wody bo jest gorąco i czuję, że nie starczy mi wody do końca. Okazuje się to dobrym ruchem bo gdy dojeżdżam na metę dopijam już nędzną resztkę wody. Na całej trasie wytrąbiłam 2l bukłak i dwa bidony po 0,7l ;)
fot. Szymon Lisowski
Już w samochodzie w drodze powrotnej zaczynają o sobie dawać mocno znać sińce na nodze - chyba miałam więcej szczęścia niż rozumu, że nic sobie nie złamałam na tej Miedziance - dziś wylazły kolejne sińce, jeszcze na kolanie, drugiej nodze i na ramieniu i łokciu ;)
Rating dużo lepszy niż w Daleszycach ale zajęte miejsce bardzo rozczarowujące; w sumie się tego spodziewałam więc nie powinnam narzekać ;)