a miało być 1000
Niedziela, 31 lipca 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 33.62 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:09 | km/h: | 29.23 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam plan, aby dziś dobić do 1000km w tym miesiącu. Brakło mi około 70 kilometrów więc wypadzik do Góry Kalwarii byłby w sam razik ;)
Po rozgrzewce i dojechaniu do Roso, zaczęłam "istotną" część treningu czyli s3. Tak, stamtąd w 45 minut dojechałam prawie do GK, Po drodze kilka razy wydawało mi się, że złapałam gumę, bo tak jakoś miękko mi było pod tyłkiem, ale opona wyglądała normalnie więc doszłam do wniosku, ze mam "schizę gumołapacza". Gdy skończyłam ten szybki odcinek i zaczęłam jechać luźniej, nagle usłyszałam dźwięczne "pym"... a potem "tyk tyk tyk tyk..."
Poszła szprycha. Demmit.
Zaplątałam ją o sąsiednie szprychy z zamiarem jechania dalej, ale koło bujało na tyle mocno, że się nie dało za bardzo jechać. Gdy oglądałam koło okazało się, że zwichrowało się, hamulec ociera i nie idzie go ustawić. Koło się nie chciało kręcić a nadciągające czarne chmury wieściły kataklizm.
Zadzwoniłam do Małża, Małż ofiarnie zadeklarował się, że przyjedzie po mnie, tylko musi Zająca obudzić. Wysłałam mu współrzędne. Nie pomyślałam, że można nie budzić Zająca tylko zapytać sąsiadów, czy by któreś z nim nie posiedziało, przyszło mi to do głowy dopiero dużo później ale wtedy Zając już dawno siedział w samochodzie z tatą ;)
Zdecydowałam, że chyba GK jest bliżej niż wsie, od strony których przyjechałam, więc zarzuciłam rower na ramię i zaczęłam marsz w kierunku GK, do której było kilka kilometrów. I tak zapewne nie zdążę przed burzą tam doczłapać ale chyba lepsze człapanie niż stanie i czekanie bez sensu... może znajdę lepsze miejsce na schowanie niż pobliże Wisły i okoliczne drzewa.
Nie zdążyłam zajść zbyt daleko, gdy zatrzymał się samochód jadący w przeciwnym kierunku. Kierowca przez szybę spytał, czy nie trzeba mi pomóc więc z nadzieją spytałam, czy może jadą do Warszawy. Pan odpowiedział, że nie, ale mogą mnie zawieźć do GK. No cóż, lepsze to niż drzewa, tam na pewno będzie się gdzie schować.
Skorzystałam z podwózki, jestem za nią bardzo wdzięczna.
Podczas tej krótkiej wspólnej jazdy okazało się, że pan kierowca też cyklista ;) Dlaczego mnie to nie zdziwiło ;)
W oczekiwaniu... foto z telefonu więc średni ostro wyszło hehe ;)
Czekałam na Małża chyba z godzinę (korek), w międzyczasie burza zdążyła nadejść więc schowałam się pod arkadami pobliskiego budynku. Lało jak z cebra więc skorzystałam i umyłam ręce z syfu, którym się upećkałam oglądając koło i hamulec. Gdy Małż przyjechał, przestało już tak strasznie lać więc nie zmokłam zbytnio wkładając rower do auta. Zając podobno na hasło "akcja ratunkowa Mama" wstał i ubrał się bardzo szybko i chętnie, bez żadnych ceregieli (zwykle zmuszenie go do tego trwa godzinami).
A w drodze powrotnej... The Bus of Doom
No cóż, przynajmniej trzy pozytywy są tej sytuacji, że mnie nie zlało, nie trafił mnie piorun a Zając miał wycieczkę krajoznawczą... ;)
Po rozgrzewce i dojechaniu do Roso, zaczęłam "istotną" część treningu czyli s3. Tak, stamtąd w 45 minut dojechałam prawie do GK, Po drodze kilka razy wydawało mi się, że złapałam gumę, bo tak jakoś miękko mi było pod tyłkiem, ale opona wyglądała normalnie więc doszłam do wniosku, ze mam "schizę gumołapacza". Gdy skończyłam ten szybki odcinek i zaczęłam jechać luźniej, nagle usłyszałam dźwięczne "pym"... a potem "tyk tyk tyk tyk..."
Poszła szprycha. Demmit.
Zaplątałam ją o sąsiednie szprychy z zamiarem jechania dalej, ale koło bujało na tyle mocno, że się nie dało za bardzo jechać. Gdy oglądałam koło okazało się, że zwichrowało się, hamulec ociera i nie idzie go ustawić. Koło się nie chciało kręcić a nadciągające czarne chmury wieściły kataklizm.
Zadzwoniłam do Małża, Małż ofiarnie zadeklarował się, że przyjedzie po mnie, tylko musi Zająca obudzić. Wysłałam mu współrzędne. Nie pomyślałam, że można nie budzić Zająca tylko zapytać sąsiadów, czy by któreś z nim nie posiedziało, przyszło mi to do głowy dopiero dużo później ale wtedy Zając już dawno siedział w samochodzie z tatą ;)
Zdecydowałam, że chyba GK jest bliżej niż wsie, od strony których przyjechałam, więc zarzuciłam rower na ramię i zaczęłam marsz w kierunku GK, do której było kilka kilometrów. I tak zapewne nie zdążę przed burzą tam doczłapać ale chyba lepsze człapanie niż stanie i czekanie bez sensu... może znajdę lepsze miejsce na schowanie niż pobliże Wisły i okoliczne drzewa.
Nie zdążyłam zajść zbyt daleko, gdy zatrzymał się samochód jadący w przeciwnym kierunku. Kierowca przez szybę spytał, czy nie trzeba mi pomóc więc z nadzieją spytałam, czy może jadą do Warszawy. Pan odpowiedział, że nie, ale mogą mnie zawieźć do GK. No cóż, lepsze to niż drzewa, tam na pewno będzie się gdzie schować.
Skorzystałam z podwózki, jestem za nią bardzo wdzięczna.
Podczas tej krótkiej wspólnej jazdy okazało się, że pan kierowca też cyklista ;) Dlaczego mnie to nie zdziwiło ;)
W oczekiwaniu... foto z telefonu więc średni ostro wyszło hehe ;)
Czekałam na Małża chyba z godzinę (korek), w międzyczasie burza zdążyła nadejść więc schowałam się pod arkadami pobliskiego budynku. Lało jak z cebra więc skorzystałam i umyłam ręce z syfu, którym się upećkałam oglądając koło i hamulec. Gdy Małż przyjechał, przestało już tak strasznie lać więc nie zmokłam zbytnio wkładając rower do auta. Zając podobno na hasło "akcja ratunkowa Mama" wstał i ubrał się bardzo szybko i chętnie, bez żadnych ceregieli (zwykle zmuszenie go do tego trwa godzinami).
A w drodze powrotnej... The Bus of Doom
No cóż, przynajmniej trzy pozytywy są tej sytuacji, że mnie nie zlało, nie trafił mnie piorun a Zając miał wycieczkę krajoznawczą... ;)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!