Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%) |
Czas w ruchu: | 707:49 |
Średnia prędkość: | 17.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.40 km/h |
Suma podjazdów: | 7583 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 37753 kcal |
Liczba aktywności: | 335 |
Średnio na aktywność: | 36.29 km i 2h 06m |
Więcej statystyk |
Święta Katarzyna - dzień 1
Poniedziałek, 20 lipca 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami, wycieczki i inne spontany
Km: | 20.29 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:13 | km/h: | 16.68 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Liczę to jako dzień 1 chociaż jesteśmy na miejscu od soboty. W sobotę jeździłam jeszcze w Warszawie, rano. Po przyjechaniu - wiadomo - dzień z lekka rozwalony, rozkompresowywanie bagaży, oglądanie okolicy itp. W niedzielę z kolei pojechałam do Pińczowa na zawody. Dlatego dzisiaj jest tak naprawdę pierwszy dzień pobytu tutaj dla mnie.
Po wczorajszych zawodach dziś tylko lekkie rozkręcenie nogi - postanowiłam trochę pokręcić się po okolicy i zobaczyć co i jak.
Najpierw zjechałam w dół w stronę Bodzentyna i odbiłam w lewo na obiecująco wyglądającą asfaltową małą drogę. Niestety, skończyła się w polu ;) Zawróciłam więc i pojechałam w przeciwnym kierunku, w stronę Krajna. Po drodze znów odbiłam w ciekawą ścieżkę w las ale okazało się, że jest to tylko skrót do Krajna i znów wyjechałam na szosę. No to pojechałam nią dalej.
Po drodze, nieco zawiany lokales próbował mi wyperswadować dalszą jazdę w tym kierunku argumentując, że "tam dalej to się wieś kończy". Na moje pytanie, czy nie ma dalej żadnej drogi powiedział, że jest, tylko polna ale że dalej się nie da ;) Dopiero jak mu powiedziałam, gdzie chcę jechać to podrapał się w głowę i stwierdził "a... no, rowerem, to się da może".
No to pojechałam dalej. Faktycznie, za chwilę wieś się skończyła i wjechałam w malowniczą polną drogę.

Na rozstaju skręciłam w stronę Wilkowa i dalej było już tylko fantastycznie w dół.


Spokojnie zjechałam do Wilkowa i szosą wróciłam do Świętej Katarzyny.
Po wczorajszych zawodach dziś tylko lekkie rozkręcenie nogi - postanowiłam trochę pokręcić się po okolicy i zobaczyć co i jak.
Najpierw zjechałam w dół w stronę Bodzentyna i odbiłam w lewo na obiecująco wyglądającą asfaltową małą drogę. Niestety, skończyła się w polu ;) Zawróciłam więc i pojechałam w przeciwnym kierunku, w stronę Krajna. Po drodze znów odbiłam w ciekawą ścieżkę w las ale okazało się, że jest to tylko skrót do Krajna i znów wyjechałam na szosę. No to pojechałam nią dalej.
Po drodze, nieco zawiany lokales próbował mi wyperswadować dalszą jazdę w tym kierunku argumentując, że "tam dalej to się wieś kończy". Na moje pytanie, czy nie ma dalej żadnej drogi powiedział, że jest, tylko polna ale że dalej się nie da ;) Dopiero jak mu powiedziałam, gdzie chcę jechać to podrapał się w głowę i stwierdził "a... no, rowerem, to się da może".
No to pojechałam dalej. Faktycznie, za chwilę wieś się skończyła i wjechałam w malowniczą polną drogę.

Na rozstaju skręciłam w stronę Wilkowa i dalej było już tylko fantastycznie w dół.


Spokojnie zjechałam do Wilkowa i szosą wróciłam do Świętej Katarzyny.
MTB Cross Maraton Pińczów XC
Niedziela, 19 lipca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 16.32 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:19 | km/h: | 12.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jadę do Pińczowa z niedaleka, bo akurat w tym terminie zaplanowany miałam urlop więc od wczoraj zalogowana jestem w Świętej Katarzynie, koło Bodzentyna. Stąd tylko godzinka jazdy do Pińczowa.
Jadę totalnie wyluzowana, bo z moich dotychczasowych doświadczeń z XC wynika, że dojadę na metę ostatnia. Jeszcze w piątek dodałabym "... i będę szczęśliwa, jeśli mnie nie zdublują" ale teraz już nie dodam bo w piątek organizator ogłosił, że zmniejsza liczbę okrążeń dla mojej kategorii z trzech (23km) do dwóch (16,5km). Nie wierzę, że na takim dystansie ktoś mógłby mnie zdublować (no, może Ula Luboińska...). Z jednej strony jestem nieco zawiedziona - co, tak krótko, nawet się rozgrzać nie zdążę ;) Z drugiej strony jednak na forum MTB Cross Maraton ktoś napisał, że pętla jest nieco hardkorowa i że się bardzo cieszy, że jedzie tylko dwa kółka (i to mężczyzna napisał!). Więc takie trochę mam mieszane uczucia. Niemniej jednak i tak jestem nastawiona na bycie ostatnią i planuję to potraktować jak mocny, dobry, trening.
Na miejsce startu dojeżdżam grubo przed czasem. Ludzi niewiele, co nie dziwi - bo męskie kategorie startują dopiero o 13:00 a dziecięce i kobiece dwie-trzy godziny wcześniej. Niedaleko mnie parkuję Crazy-van, którzy przywiózł Asię i Darka z Crazy Racing Team. Gawędzimy chwilę, potem ja idę odebrać pasek na numer startowy (oznaczenie kategorii)
Kobiet, jak to zwykle w XC bywa, niewiele. Całe 13 sztuk. K2 (6 pań) jedzie trzy okrążenia i startuje 5 minut przed naszą siódemką (która obejmuje wszystkie pozostałe kategorie kobiece, dwa kółka). Atmosfera przed startem wesoła a każda uważa, że dojedzie na końcu ;) Zdaje się, że na ten wyścig nie przyjechała żadna specjalistka od XC ;)
(fot. Michał Senderowski)

Początek po starcie niezbyt szybki, chyba każda "cyka się" wyjść na prowadzenie już na początku. Ja ruszam dość leniwie ale już po chwili jadę na przedzie z jeszcze dwoma dziewczynami. Po pierwszych dwóch zakrętach zostaję sama na przodzie a tamte jakoś się ociągają. Dochodzę do wniosku, że skoro już tak wyszło, to niech tak zostanie - będę miała lepszą pozycję na pierwszym podjeździe.
(fot. Michał Senderowski)
Przyspieszam trochę i zostawiam dziewczyny na lekkim asfaltowym podjeździe. Gdy wreszcie dojazdówka do pętli zamienia się w teren i jest pierwszy mocniejszy podjazd, oglądam się - kolejna za mną zawodniczka jest dobrych kilkadziesiąt metrów za mną. To mi daje trochę kopa i mocno wspinam się na tę pierwszą górkę. Jest dość długa i stroma, końcówki nie udaje mi się zdobyć na rowerze ale dobiegam do końca, wsiadam znów na rower i lecę dalej.
Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, trasa obliczona chyba na wywołanie zawału serca. Do tego strome techniczne zjazdy. Po jakichś dwudziestu minutach dochodzę do poziomu tętna, które dotychczas uważałam za swoje TMax i od tej pory tętno nie spada mi zanadto. Pierwszy stromy zjazd i trochę się cykam, wolę jednak zsunąć się tu na butach. Okazuje się on jednak prostszy od kolejnego - długiego, krętego, wąskiego singla między drzewami, z luźną, lekko mokrą po burzy glebą. Ten drugi zjeżdżam, na hamulcu i bez sterowności, ale i tak jest szybciej niż gdybym złaziła go na piechotę. Na pętli jest trochę muld wytrącających z rytmu, trochę sekcji zjazd/podjazd, które powodują, że nie ma gdzie odpocząć.
(fot. Michał Senderowski)

Większość trasy przebiega na odsłoniętym terenie a upał daje się we znaki już od pierwszych minut wyścigu, Jest jeden fajny przelot w kształcie "U" - szeroki, szutrowy, bardzo stromy zjazd a zaraz po nim podjazd o podobnej stromiźnie. Jedyną możliwością, aby to podjechać jest zjechanie bez użycia hamulców - tak też robię, co wywołuje gorący doping sędziów (bo zaraz za "U" jest punkt kontrolny).
Pierwszą pętlę w całości przejeżdżam na pierwszej pozycji, pod koniec dubluję nawet ostatnią zawodniczkę z K2, ale moja rywalka powoli zbliża się do mnie. Moje tętno zaczyna wychodzić poza skalę, moje zmęczenie również. W dwóch miejscach nie daję rady, muszę się na kilka sekund po prostu zatrzymać i "wyzipać".
(fot. Paweł Kowalik)

W drugim takim miejscu dopędza mnie i przegania kobietka, która jechała za mną. Doganiam ją na tym stromym zjeździe, który poprzednim razem zeszłam ale zaraz mi ucieka. Potem doganiam ją na tym drugim trudnym zjeździe, tutaj dubluję przy okazji kolejną zawodniczkę z K2... wyraźnie na zjazdach jestem lepsza od mojej rywalki ale po tym zjeździe ona znowu mi ucieka. Nie starcza mi siły żeby za nią gonić. Gdy dojeżdżam i przelatuję przez "U" w podobnym stylu co na pierwszej pętli, sędziowie już kierują mnie w lewo (tj. do mety). Tu czekają mnie już tylko zjazdy, choć też nie należą do najłatwiejszych. W jednym miejscu nawet wylatuję z trasy. Na prostych dopedałowuję ile mogę. I znów doganiam tamtą kobietkę. Dopadam ją na końcówce. Niepotrzebnie wrzeszczę do niej "dawaj, dawajj!". Być może gdybym nie wrzasnęła to by się później zorientowała ;)
Obie wycinamy sprint na maksa, ale ona jest w nieco lepszej pozycji - przed prostą do mety jest jeszcze zakręt w lewo i ona jest po wewnętrznej tego zakrętu. Muszę przejechać zakręt szerszym łukiem i odpadam kilka metrów. Nie mam siły już na nowo się rozpędzać. Patrycja wygrywa ze mną o 4 sekundy.
Wjeżdżam na metę z bananem na twarzy, ale jestem tak zmasakrowana, że prawie spadam z roweru. Tuż za metą zwalam się na chodnik przy scenie i tylko trzymam rower, żeby się na mnie nie przewrócił.
Mirra widzi mnie ze sceny i woła pomoc medyczną, która zaraz się zjawia ale powoli już dochodzę do siebie. Hiperwentylacja, zdarza mi się czasem ;)
Tym razem wyniki są od razu - sms, że jestem druga w zasadzie nie potrzebny bo rywalizacja była tutaj jak na talerzu. Jakoś tylko nie dociera do mnie jeszcze, że jestem również druga w open (w mojej grupie) ;) Zresztą przez najbliższe pół godziny w ogóle mało co do mnie dociera, mój mózg najwyraźniej się wyłączył. Dopiero, gdy mój organizm zaczyna funkcjonować normalnie, po polaniu się wodą i wypiciu hektolitrów izotonika z bufetu, zaczynam się cieszyć. No bo jak tu się nie cieszyć, skoro się zakładało bycie ostatnią :)
Odczucia są cudowne. I chyba zintensyfikowane walką na ostatnich metrach. Taka bezpośrednia rywalizacja "kiera w kierę" nie zdarza się na maratonach - tam każdy w zasadzie jedzie sam, poza ścisłą czołówką panów. To fantastyczne uczucie, chcę jeszcze raz :)
Kat: 2/3, Open: 2/7
Jadę totalnie wyluzowana, bo z moich dotychczasowych doświadczeń z XC wynika, że dojadę na metę ostatnia. Jeszcze w piątek dodałabym "... i będę szczęśliwa, jeśli mnie nie zdublują" ale teraz już nie dodam bo w piątek organizator ogłosił, że zmniejsza liczbę okrążeń dla mojej kategorii z trzech (23km) do dwóch (16,5km). Nie wierzę, że na takim dystansie ktoś mógłby mnie zdublować (no, może Ula Luboińska...). Z jednej strony jestem nieco zawiedziona - co, tak krótko, nawet się rozgrzać nie zdążę ;) Z drugiej strony jednak na forum MTB Cross Maraton ktoś napisał, że pętla jest nieco hardkorowa i że się bardzo cieszy, że jedzie tylko dwa kółka (i to mężczyzna napisał!). Więc takie trochę mam mieszane uczucia. Niemniej jednak i tak jestem nastawiona na bycie ostatnią i planuję to potraktować jak mocny, dobry, trening.
Na miejsce startu dojeżdżam grubo przed czasem. Ludzi niewiele, co nie dziwi - bo męskie kategorie startują dopiero o 13:00 a dziecięce i kobiece dwie-trzy godziny wcześniej. Niedaleko mnie parkuję Crazy-van, którzy przywiózł Asię i Darka z Crazy Racing Team. Gawędzimy chwilę, potem ja idę odebrać pasek na numer startowy (oznaczenie kategorii)
Kobiet, jak to zwykle w XC bywa, niewiele. Całe 13 sztuk. K2 (6 pań) jedzie trzy okrążenia i startuje 5 minut przed naszą siódemką (która obejmuje wszystkie pozostałe kategorie kobiece, dwa kółka). Atmosfera przed startem wesoła a każda uważa, że dojedzie na końcu ;) Zdaje się, że na ten wyścig nie przyjechała żadna specjalistka od XC ;)
(fot. Michał Senderowski)

Początek po starcie niezbyt szybki, chyba każda "cyka się" wyjść na prowadzenie już na początku. Ja ruszam dość leniwie ale już po chwili jadę na przedzie z jeszcze dwoma dziewczynami. Po pierwszych dwóch zakrętach zostaję sama na przodzie a tamte jakoś się ociągają. Dochodzę do wniosku, że skoro już tak wyszło, to niech tak zostanie - będę miała lepszą pozycję na pierwszym podjeździe.
(fot. Michał Senderowski)

Przyspieszam trochę i zostawiam dziewczyny na lekkim asfaltowym podjeździe. Gdy wreszcie dojazdówka do pętli zamienia się w teren i jest pierwszy mocniejszy podjazd, oglądam się - kolejna za mną zawodniczka jest dobrych kilkadziesiąt metrów za mną. To mi daje trochę kopa i mocno wspinam się na tę pierwszą górkę. Jest dość długa i stroma, końcówki nie udaje mi się zdobyć na rowerze ale dobiegam do końca, wsiadam znów na rower i lecę dalej.
Zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, trasa obliczona chyba na wywołanie zawału serca. Do tego strome techniczne zjazdy. Po jakichś dwudziestu minutach dochodzę do poziomu tętna, które dotychczas uważałam za swoje TMax i od tej pory tętno nie spada mi zanadto. Pierwszy stromy zjazd i trochę się cykam, wolę jednak zsunąć się tu na butach. Okazuje się on jednak prostszy od kolejnego - długiego, krętego, wąskiego singla między drzewami, z luźną, lekko mokrą po burzy glebą. Ten drugi zjeżdżam, na hamulcu i bez sterowności, ale i tak jest szybciej niż gdybym złaziła go na piechotę. Na pętli jest trochę muld wytrącających z rytmu, trochę sekcji zjazd/podjazd, które powodują, że nie ma gdzie odpocząć.
(fot. Michał Senderowski)

Większość trasy przebiega na odsłoniętym terenie a upał daje się we znaki już od pierwszych minut wyścigu, Jest jeden fajny przelot w kształcie "U" - szeroki, szutrowy, bardzo stromy zjazd a zaraz po nim podjazd o podobnej stromiźnie. Jedyną możliwością, aby to podjechać jest zjechanie bez użycia hamulców - tak też robię, co wywołuje gorący doping sędziów (bo zaraz za "U" jest punkt kontrolny).
Pierwszą pętlę w całości przejeżdżam na pierwszej pozycji, pod koniec dubluję nawet ostatnią zawodniczkę z K2, ale moja rywalka powoli zbliża się do mnie. Moje tętno zaczyna wychodzić poza skalę, moje zmęczenie również. W dwóch miejscach nie daję rady, muszę się na kilka sekund po prostu zatrzymać i "wyzipać".
(fot. Paweł Kowalik)

W drugim takim miejscu dopędza mnie i przegania kobietka, która jechała za mną. Doganiam ją na tym stromym zjeździe, który poprzednim razem zeszłam ale zaraz mi ucieka. Potem doganiam ją na tym drugim trudnym zjeździe, tutaj dubluję przy okazji kolejną zawodniczkę z K2... wyraźnie na zjazdach jestem lepsza od mojej rywalki ale po tym zjeździe ona znowu mi ucieka. Nie starcza mi siły żeby za nią gonić. Gdy dojeżdżam i przelatuję przez "U" w podobnym stylu co na pierwszej pętli, sędziowie już kierują mnie w lewo (tj. do mety). Tu czekają mnie już tylko zjazdy, choć też nie należą do najłatwiejszych. W jednym miejscu nawet wylatuję z trasy. Na prostych dopedałowuję ile mogę. I znów doganiam tamtą kobietkę. Dopadam ją na końcówce. Niepotrzebnie wrzeszczę do niej "dawaj, dawajj!". Być może gdybym nie wrzasnęła to by się później zorientowała ;)
Obie wycinamy sprint na maksa, ale ona jest w nieco lepszej pozycji - przed prostą do mety jest jeszcze zakręt w lewo i ona jest po wewnętrznej tego zakrętu. Muszę przejechać zakręt szerszym łukiem i odpadam kilka metrów. Nie mam siły już na nowo się rozpędzać. Patrycja wygrywa ze mną o 4 sekundy.
Wjeżdżam na metę z bananem na twarzy, ale jestem tak zmasakrowana, że prawie spadam z roweru. Tuż za metą zwalam się na chodnik przy scenie i tylko trzymam rower, żeby się na mnie nie przewrócił.
Mirra widzi mnie ze sceny i woła pomoc medyczną, która zaraz się zjawia ale powoli już dochodzę do siebie. Hiperwentylacja, zdarza mi się czasem ;)
Tym razem wyniki są od razu - sms, że jestem druga w zasadzie nie potrzebny bo rywalizacja była tutaj jak na talerzu. Jakoś tylko nie dociera do mnie jeszcze, że jestem również druga w open (w mojej grupie) ;) Zresztą przez najbliższe pół godziny w ogóle mało co do mnie dociera, mój mózg najwyraźniej się wyłączył. Dopiero, gdy mój organizm zaczyna funkcjonować normalnie, po polaniu się wodą i wypiciu hektolitrów izotonika z bufetu, zaczynam się cieszyć. No bo jak tu się nie cieszyć, skoro się zakładało bycie ostatnią :)
Odczucia są cudowne. I chyba zintensyfikowane walką na ostatnich metrach. Taka bezpośrednia rywalizacja "kiera w kierę" nie zdarza się na maratonach - tam każdy w zasadzie jedzie sam, poza ścisłą czołówką panów. To fantastyczne uczucie, chcę jeszcze raz :)
Kat: 2/3, Open: 2/7
Z cyklu "warto czasem się karnąć gdzie indziej"
Sobota, 11 lipca 2015 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 39.13 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:04 | km/h: | 18.93 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Weekend u teściów w Siedlcach. Kilka razy już byłam tu z rowerem ale zawsze właściwie zwiedzam te same ścieżki. Dziś postanowiłam pojechać gdzie indziej.
Na początek pojechałam sobie wzdłuż torów i gdy skończył się asfalt, z radością powitałam szutrówkę i polną drogę. Niestety, polna droga, jak nazwa wskazuje, skończyła się na polu ;) Próbowałam się przebić dalej bo było widać, że ktoś szedł (wysokie trawy były położone znacząc ślad przejścia) i przebiłam się do mostu kolejowego. Nawet dało się na ten most wleźć i dało się po nim przejść... ale tutaj ślad przejścia się urywał a wysokie trawy pełne ogromniastych i kolczastych łopianów, pełnych rzepowych kulek nie zachęcały do brnięcia dalej. Zniechęcona więc wycofałam się do asfaltu i skręciłam do głównej drogi dojazdowej do Siedlec.
Plan był taki, zeby odbić w lewo w Starym Opolu i pojechać wzdłuż krawędzi rezerwatu Stawy Broszkowskie. Wmordewind na Warszawskiej jednak spowodował, że odbiłam nieco wcześniej.
Trasa wiodła przyjemnym, równym asfaltem, najpierw bokiem do wiatru do Wyględówki, gdzie zdecydowałam się zerknąć na mapę - jak właściwie moja trasa ma się do planowanej. Tu skręciłam w stronę Dąbrówki i co i rusz natykałam się na ciekawe klimaty.
Malarsko

Na tym odcinku trasy wmordewind wręcz zachęcał do przystanków więc cyknęłam jeszcze dwie foteczki.
To się tak bardzo nie różni od okolic Okrzeszyna ;)

Totalnie pusta droga w nieskończoność...

W jednym miejscu odbiłam w zachęcająco wyglądającą drogę leśną ale ona skończyła się na prywatnej posiadłości i stawach rybnych, wyraźnie w trakcie budowy- na co wskazywały duże ilości ciężkiego sprzętu. Wycofałam się z tego zakamarka i po minięciu miejscowości Pieróg odbiłam w prawo do lasu w Kotuniu. Tu wreszcie trafiłam na ścieżkę wzdłuż rezerwatu, którą miałam jechać najpierw, a która doprowadziła mnie znów do Warszawskiej. Ten odcinek był zdecydowanie najprzyjemniejszy - trochę lasem, trochę szutrem wzdłuż rezerwatu i torów a wszystko przy wietrze w plecy ;)
Do domu zjechałam mniej więcej tak jak planowałam, po około 2h i w zasadzie trasę zrobiłam taką jak chciałam tylko w odwrotnym kierunku :)
Na początek pojechałam sobie wzdłuż torów i gdy skończył się asfalt, z radością powitałam szutrówkę i polną drogę. Niestety, polna droga, jak nazwa wskazuje, skończyła się na polu ;) Próbowałam się przebić dalej bo było widać, że ktoś szedł (wysokie trawy były położone znacząc ślad przejścia) i przebiłam się do mostu kolejowego. Nawet dało się na ten most wleźć i dało się po nim przejść... ale tutaj ślad przejścia się urywał a wysokie trawy pełne ogromniastych i kolczastych łopianów, pełnych rzepowych kulek nie zachęcały do brnięcia dalej. Zniechęcona więc wycofałam się do asfaltu i skręciłam do głównej drogi dojazdowej do Siedlec.
Plan był taki, zeby odbić w lewo w Starym Opolu i pojechać wzdłuż krawędzi rezerwatu Stawy Broszkowskie. Wmordewind na Warszawskiej jednak spowodował, że odbiłam nieco wcześniej.
Trasa wiodła przyjemnym, równym asfaltem, najpierw bokiem do wiatru do Wyględówki, gdzie zdecydowałam się zerknąć na mapę - jak właściwie moja trasa ma się do planowanej. Tu skręciłam w stronę Dąbrówki i co i rusz natykałam się na ciekawe klimaty.
Malarsko

Na tym odcinku trasy wmordewind wręcz zachęcał do przystanków więc cyknęłam jeszcze dwie foteczki.
To się tak bardzo nie różni od okolic Okrzeszyna ;)

Totalnie pusta droga w nieskończoność...

W jednym miejscu odbiłam w zachęcająco wyglądającą drogę leśną ale ona skończyła się na prywatnej posiadłości i stawach rybnych, wyraźnie w trakcie budowy- na co wskazywały duże ilości ciężkiego sprzętu. Wycofałam się z tego zakamarka i po minięciu miejscowości Pieróg odbiłam w prawo do lasu w Kotuniu. Tu wreszcie trafiłam na ścieżkę wzdłuż rezerwatu, którą miałam jechać najpierw, a która doprowadziła mnie znów do Warszawskiej. Ten odcinek był zdecydowanie najprzyjemniejszy - trochę lasem, trochę szutrem wzdłuż rezerwatu i torów a wszystko przy wietrze w plecy ;)
Do domu zjechałam mniej więcej tak jak planowałam, po około 2h i w zasadzie trasę zrobiłam taką jak chciałam tylko w odwrotnym kierunku :)
PB Wąchock - miękkie nogi
Niedziela, 5 lipca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 28.44 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:49 | km/h: | 15.66 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Te zawody zapowiadały się kiepsko. Cały tydzień byłam mega zdechła i ledwo kręciłam kulasami. Poważnie zastanawiałam się nad tym, czy by sobie nie odpuścić. Ale jak to, odpuścić pierwszy etap Korony Świętokrzyskiej, w której ostrzę sobie od dawna zęby na dobre miejsce w generalce?
Pozostawiłam decyzję na sobotni trening. Gdyby było nadal tak słabo jak przez ostatnie kilka dni, odpuszczam. Jeśli będzie choć trochę lepiej - jadę. No i słowo się rzekło, kobyłka u płotu, sobotni trening nie był taki zły... W dodatku wstępnie ustawiłam się z Anią, że jedziemy razem więc głupio mi było w ostatniej chwili odwołać ;)
Mówiłam już, że PolandBike ma jedną, niezaprzeczalną przewagę nad MTB Cross Maratonem? Jest nią późny start. Więc nawet jak zawody są daleko od domu, można się wyspać. Wyspałam się oczywiście o tyle o ile dał mi Zając ale to już normalka, że wstajemy koło ósmej ;)
Ania zajeżdża pod mój blok trochę przed czasem i ładujemy mój rower na dach. Stoi strasznie krzywo i uchwyt wygląda, jakby miał się rozpaść, ale trzyma się mocno. Nie mam zaufania do uchwytów na dach ale nie mam wyjścia. Podczas jazdy obserwuję swój rower na cieniu i wygląda, że jest wszystko OK. Ania jest idealną osobą do towarzystwa, rozmawia nam się świetnie, na różne tematy chociaż głównie chyba na okołorowerowe.
Dojeżdżamy na miejsce dość wcześnie i bez problemu znajdujemy miejsce do zaparkowania samochodu. Mamy jeszcze czas na objechanie fragmentu trasy. Jedziemy po strzałkach i wracamy tą samą trasą, żeby się nie spóźnić na start. Niestety, musimy się teraz rozstać bo nie jedziemy z tego samego sektora.
Wracamy z objazdu trasy (fot. Anna Rzadkowska, fotolinks.pl)

Wchodzimy do sektorów tuż przed startem więc rozgrzewka nie idzie na marne. Tylko kilka minut czekania i jadę.
Wyjazd z terenu opactwa cystersów przez kurtynę wodną (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)

Już na starcie jadę jak jakaś snuja. Jeszcze przed zjazdem z kostki prowadzącej do opactwa odjeżdża mi czołówka sektora i muszę ich gonić a nie jest to łatwe bo na początek mamy zaserwowany podjazd asfaltem. Jak się okazuje, objechany przez nas fragment trasy wcale nie był fragmentem początkowym.
Jedzie mi się ciężko i zaczynam żałować, że jednak nie zrezygnowałam z tego startu. Na trzecim kilometrze czuję się, jakbym już była na trzydziestym. Szwankująca tylna przerzutka nie ułatwia sprawy i nie dość, że podjazdy jadę jak nie ja to jeszcze nie wskakują mi lekkie przełożenia. Mimo to, jednak jadę, mielę - ale jadę. Trasa jest prosta technicznie ale dość interwałowa. Spodziewałam się lżejszej ale też moja dyspozycja jest nietęga więc zapewne po prostu tak to odczuwam. Planowałam jechać, jak zwykle, dystans Max ale zaczynam rozważać zjechanie na Mini. Upał miał być moim sprzymierzeńcem ale tym razem tylko pogarsza sprawę. Jest chyba ze 35 stopni w cieniu i woda z bukłaka znika błyskawicznie - dobrze, że mam jej dużo.
Po pół godzinie postanawiam zaeksperymentować i zżeram Endurosnaka (zwykle jadę na Carbosnakach, wciągając je co około godzinę). Ten żel jest przeznaczony do powolnego uwalniania cukru więc nie liczę, że zadziała od razu ale za to liczę, że jak zadziała - to na dłużej.
Na około 6tym kilometrze zaczynam już poważnie skłaniać się do Mini. Według informacji o trasie mam na to jeszcze dwa kilometry więc moje zdziwienie jest ogromne, gdy rozjazd Mini/Max wyskakuje na mnie znienacka 500 metrów dalej ;) Postawiona pod ścianą, zjeżdżam na Mini. Za zakrętem czeka na mnie kawałek odpoczynku, szeroki zjazd po szutrze.
Kawałek szutru, od razu lepiej się jedzie (fot. Zbigniew Świderski)

Chwila odpoczynku i znowu tyrka na dość błotnistej trasie. Duża część trasy biegnie po drogach, gdzie trzeba jechać środkiem na wybrzuszeniu pomiędzy wyjeżdżonymi błotnymi koleinami. Nie lubię tego, zawsze się spinam, żeby z tego wybrzuszenia nie zjechać a jest to nader łatwe - zwłaszcza gdy jest błoto. Mimo panującego od kilku dni upału błota jest zaskakująco dużo. Oczywiście nie ma błotnej masakry ale i tak błota jest dużo. I dalej - podjazd, zjazd, podjazd zjazd - trochę lasem, trochę szutrami, trochę łąkami. Gdy ma człowiek siłę oderwać wzrok od drogi, to można pooglądać widoki. Są też i ciekawsze fragmenty, na przykład zjazd trawiastym wąwozem po bandach z kamieniami. Łapię tam mega flow i popylam ile wlezie ;)
fot. Zbigniew Świderski

W drugiej połowie trasy zaczyna mi się trochę lepiej jechać. Chyba Endurosnak zaczyna działać. Nie jest idealnie ale jako tako. Są nawet momenty, że zaczynam żałować zjechania na Mini. Tym bardziej, że jeśli chcę powalczyć w klasyfikacji górskiej to będę musiała pozostałe dwa etapy Korony przejechać również na Mini. Chyba, że potraktuję ten etap jako niebyły i postaram się o jak najlepszy wyniki na tych pozostałych... eeech, nie wiem. Tak sobie jadę i pomiędzy jednym a drugim mieleniem rozmyślam sobie nad koleją rzeczy ;)
[edit: jechało mi się lepiej również z tego powodu, że było bardziej z górki...]
Zejść ze skarpy, przenieść rower, wdrapać się ponownie na skarpę. Legendy mówią, że niektórzy tu jechali ;) (fot. Edyta Lesiak, fotolinks.pl)

Po przeprawie z buta przez strumyk docieram wreszcie do miejsca, gdzie wjechałyśmy z Anią przed startem - więc teraz jadę już znanym fragmentem trasy. W samej końcówce jednak jeszcze czeka mnie chyba najtrudniejszy na tej trasie zjazd, przypominający nieco te łatwiejsze z MTB Cross Maratonu. Dość stromy zjazd z wyżłobionymi przez wodę rowkami i pełen luźnych kamieni różnej wielkości. Po obczajeniu najlepszego toru jazdy, pokonuję zjazd w sposób niemalże nonszalancki ;)
Najtrudniejszy zjazd na trasie - zwalniam żeby wybrać tor jazdy (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)

Ostatni fragment to objechanie jeziorka po ścieżce rowerowej i wreszcie wjazd na metę po bruku. Zaraz za matą wszyscy rzucają się z głową w strumień wody z kurtyny wodnej. Ja też. Chłodzę się dość długo bo przez ostatnie kilkanaście minut miałam wrażenie, że łapie mnie udar słoneczny (miałam okazję poznać dość dobrze objawy udaru słonecznego). Gdy już kończę chłodzić ugotowany mózg, płuczę się jeszcze trochę z błota.
Za moment dostaję sms z wynikiem i trochę jestem zaskoczona - 5 miejsce, mimo beznadziejnej jazdy, wynik w sumie nienajgorszy.
Rower myję sikawką z wozu strażackiego, w międzyczasie zachwalając chłopakom z kolejki trasy MTB Cross Maraton.
Pod bufetem spotykamy się z Anią, która na metę dotarła niedługo po mnie. Jeszcze uzupełnienie węglowodanów i wracamy do domu.
[edit: ostatecznie w kategorii 6/20, open 11/46]
Pozostawiłam decyzję na sobotni trening. Gdyby było nadal tak słabo jak przez ostatnie kilka dni, odpuszczam. Jeśli będzie choć trochę lepiej - jadę. No i słowo się rzekło, kobyłka u płotu, sobotni trening nie był taki zły... W dodatku wstępnie ustawiłam się z Anią, że jedziemy razem więc głupio mi było w ostatniej chwili odwołać ;)
Mówiłam już, że PolandBike ma jedną, niezaprzeczalną przewagę nad MTB Cross Maratonem? Jest nią późny start. Więc nawet jak zawody są daleko od domu, można się wyspać. Wyspałam się oczywiście o tyle o ile dał mi Zając ale to już normalka, że wstajemy koło ósmej ;)
Ania zajeżdża pod mój blok trochę przed czasem i ładujemy mój rower na dach. Stoi strasznie krzywo i uchwyt wygląda, jakby miał się rozpaść, ale trzyma się mocno. Nie mam zaufania do uchwytów na dach ale nie mam wyjścia. Podczas jazdy obserwuję swój rower na cieniu i wygląda, że jest wszystko OK. Ania jest idealną osobą do towarzystwa, rozmawia nam się świetnie, na różne tematy chociaż głównie chyba na okołorowerowe.
Dojeżdżamy na miejsce dość wcześnie i bez problemu znajdujemy miejsce do zaparkowania samochodu. Mamy jeszcze czas na objechanie fragmentu trasy. Jedziemy po strzałkach i wracamy tą samą trasą, żeby się nie spóźnić na start. Niestety, musimy się teraz rozstać bo nie jedziemy z tego samego sektora.
Wracamy z objazdu trasy (fot. Anna Rzadkowska, fotolinks.pl)

Wchodzimy do sektorów tuż przed startem więc rozgrzewka nie idzie na marne. Tylko kilka minut czekania i jadę.
Wyjazd z terenu opactwa cystersów przez kurtynę wodną (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)

Już na starcie jadę jak jakaś snuja. Jeszcze przed zjazdem z kostki prowadzącej do opactwa odjeżdża mi czołówka sektora i muszę ich gonić a nie jest to łatwe bo na początek mamy zaserwowany podjazd asfaltem. Jak się okazuje, objechany przez nas fragment trasy wcale nie był fragmentem początkowym.
Jedzie mi się ciężko i zaczynam żałować, że jednak nie zrezygnowałam z tego startu. Na trzecim kilometrze czuję się, jakbym już była na trzydziestym. Szwankująca tylna przerzutka nie ułatwia sprawy i nie dość, że podjazdy jadę jak nie ja to jeszcze nie wskakują mi lekkie przełożenia. Mimo to, jednak jadę, mielę - ale jadę. Trasa jest prosta technicznie ale dość interwałowa. Spodziewałam się lżejszej ale też moja dyspozycja jest nietęga więc zapewne po prostu tak to odczuwam. Planowałam jechać, jak zwykle, dystans Max ale zaczynam rozważać zjechanie na Mini. Upał miał być moim sprzymierzeńcem ale tym razem tylko pogarsza sprawę. Jest chyba ze 35 stopni w cieniu i woda z bukłaka znika błyskawicznie - dobrze, że mam jej dużo.
Po pół godzinie postanawiam zaeksperymentować i zżeram Endurosnaka (zwykle jadę na Carbosnakach, wciągając je co około godzinę). Ten żel jest przeznaczony do powolnego uwalniania cukru więc nie liczę, że zadziała od razu ale za to liczę, że jak zadziała - to na dłużej.
Na około 6tym kilometrze zaczynam już poważnie skłaniać się do Mini. Według informacji o trasie mam na to jeszcze dwa kilometry więc moje zdziwienie jest ogromne, gdy rozjazd Mini/Max wyskakuje na mnie znienacka 500 metrów dalej ;) Postawiona pod ścianą, zjeżdżam na Mini. Za zakrętem czeka na mnie kawałek odpoczynku, szeroki zjazd po szutrze.
Kawałek szutru, od razu lepiej się jedzie (fot. Zbigniew Świderski)

Chwila odpoczynku i znowu tyrka na dość błotnistej trasie. Duża część trasy biegnie po drogach, gdzie trzeba jechać środkiem na wybrzuszeniu pomiędzy wyjeżdżonymi błotnymi koleinami. Nie lubię tego, zawsze się spinam, żeby z tego wybrzuszenia nie zjechać a jest to nader łatwe - zwłaszcza gdy jest błoto. Mimo panującego od kilku dni upału błota jest zaskakująco dużo. Oczywiście nie ma błotnej masakry ale i tak błota jest dużo. I dalej - podjazd, zjazd, podjazd zjazd - trochę lasem, trochę szutrami, trochę łąkami. Gdy ma człowiek siłę oderwać wzrok od drogi, to można pooglądać widoki. Są też i ciekawsze fragmenty, na przykład zjazd trawiastym wąwozem po bandach z kamieniami. Łapię tam mega flow i popylam ile wlezie ;)
fot. Zbigniew Świderski

W drugiej połowie trasy zaczyna mi się trochę lepiej jechać. Chyba Endurosnak zaczyna działać. Nie jest idealnie ale jako tako. Są nawet momenty, że zaczynam żałować zjechania na Mini. Tym bardziej, że jeśli chcę powalczyć w klasyfikacji górskiej to będę musiała pozostałe dwa etapy Korony przejechać również na Mini. Chyba, że potraktuję ten etap jako niebyły i postaram się o jak najlepszy wyniki na tych pozostałych... eeech, nie wiem. Tak sobie jadę i pomiędzy jednym a drugim mieleniem rozmyślam sobie nad koleją rzeczy ;)
[edit: jechało mi się lepiej również z tego powodu, że było bardziej z górki...]
Zejść ze skarpy, przenieść rower, wdrapać się ponownie na skarpę. Legendy mówią, że niektórzy tu jechali ;) (fot. Edyta Lesiak, fotolinks.pl)

Po przeprawie z buta przez strumyk docieram wreszcie do miejsca, gdzie wjechałyśmy z Anią przed startem - więc teraz jadę już znanym fragmentem trasy. W samej końcówce jednak jeszcze czeka mnie chyba najtrudniejszy na tej trasie zjazd, przypominający nieco te łatwiejsze z MTB Cross Maratonu. Dość stromy zjazd z wyżłobionymi przez wodę rowkami i pełen luźnych kamieni różnej wielkości. Po obczajeniu najlepszego toru jazdy, pokonuję zjazd w sposób niemalże nonszalancki ;)
Najtrudniejszy zjazd na trasie - zwalniam żeby wybrać tor jazdy (fot. Joanna Pachowska, Polonia Warszawa MTB)

Ostatni fragment to objechanie jeziorka po ścieżce rowerowej i wreszcie wjazd na metę po bruku. Zaraz za matą wszyscy rzucają się z głową w strumień wody z kurtyny wodnej. Ja też. Chłodzę się dość długo bo przez ostatnie kilkanaście minut miałam wrażenie, że łapie mnie udar słoneczny (miałam okazję poznać dość dobrze objawy udaru słonecznego). Gdy już kończę chłodzić ugotowany mózg, płuczę się jeszcze trochę z błota.
Za moment dostaję sms z wynikiem i trochę jestem zaskoczona - 5 miejsce, mimo beznadziejnej jazdy, wynik w sumie nienajgorszy.
Rower myję sikawką z wozu strażackiego, w międzyczasie zachwalając chłopakom z kolejki trasy MTB Cross Maraton.
Pod bufetem spotykamy się z Anią, która na metę dotarła niedługo po mnie. Jeszcze uzupełnienie węglowodanów i wracamy do domu.
[edit: ostatecznie w kategorii 6/20, open 11/46]
leniwe 2h
Sobota, 4 lipca 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 43.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:52 | km/h: | 23.20 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś miałam w planie godzinkę naprawdę spokojnej jazdy w tempie ranionego żółwia... i tak sobie kręciłam leniwie... aż się zrobiły z tego prawie 2h.
Nie mam żadnego wypasionego sprzętu do robienia fot ale czasem mam potrzebę więc dziś cyknęłam dwie.
Selfie, bo wszyscy robią selfie to dlaczego ja nie mogę?

A... dobra, już wiem czemu nie powinnam robić selfie. Zwłaszcza z telefonu ;) Retusz jakiś by się przydał ale mię się nie chce ;)
I klasyczny widoczek z wału nad Wisłą.

Widoczek na rower, oczywiście, bo reszta jest nieistotna ;)
Nie mam żadnego wypasionego sprzętu do robienia fot ale czasem mam potrzebę więc dziś cyknęłam dwie.
Selfie, bo wszyscy robią selfie to dlaczego ja nie mogę?

A... dobra, już wiem czemu nie powinnam robić selfie. Zwłaszcza z telefonu ;) Retusz jakiś by się przydał ale mię się nie chce ;)
I klasyczny widoczek z wału nad Wisłą.

Widoczek na rower, oczywiście, bo reszta jest nieistotna ;)
MTB Cross Maraton Kielce - poziomki, jagody, strumyki i podjazdy
Niedziela, 28 czerwca 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 40.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:55 | km/h: | 14.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Start maratonu dziś spod galerii Korona w Kielcach. Dość nietypowe miejsce, jak na taką imprezę, bo zwykle starty i meta są albo gdzieś w oddaleniu od miasta albo z jakiegoś stadionu, albo w parku. A tu - prawie środek miasta, tłum rowerzystów przewalających się przez oszklony budynek, gdzie mieści się biuro zawodów. Parking galerii udostępniony dla zawodników - super, samochód nie będzie nagrzany jak piekarnik, gdy wrócę.
Przed startem spotykam Sołtysa, wita się ze mną również Martink. Gawędzę z zawodnikami z Crazy Racing Team, robię rozgrzewkę na pochyłym wejściu do galerii. W sektorze poznaję Janusza, który wraca do ścigania po dłuższej przerwie. Rozmawiamy... o wypadkach na trasie i chyba w złą godzinę bo niedługo po starcie, jeszcze na rundzie honorowej, on zaczepia się z jakimś innym zawodnikiem i obaj szlifują asfalt. Zwalniam, pytam czy wszystko OK ale Janusz macha, że mam jechać, znaczy - chyba OK.
Ten drobny incydent znacząco wpływa na moją dzisiejszą jazdę. Jadę na "pół gwizdka", zachowawczo. Tam, gdzie mogłabym puścić heble - hamuję; tam gdzie mogłabym dokręcić - nie robię tego. Błoto staram się omijać, czasem na piechotę. W jedynym miejscu, gdzie postanawiam objechać błotny rów niestandardową ścieżką (do łagodnej i wyjeżdżonej - kolejka), natykam się na niespodziankę - błoto jest głębsze niż by się wydawało i przednie koło zasysa mi się. Robię efektowne OTB i cud jakiś, że w błocie całe są tylko rękawiczki a nie moja facjata ;) W błocie za to jest cała kierownica, włącznie z Garminem i manetkami. OTB musiało wyglądać poważnie, bo kilka osób pyta się, czy jestem cała a mnie nie stało się kompletnie nic bo lądowanie było bardzo miękkie (warstwa błota była tam jak puchowa kołdra).
Chociaż gleba była niegroźna, chwilę zajmuje mi dojście do siebie - przez ten czas prowadzę rower po wybrzuszeniu między koleinami i tam łapie mnie Mazi z nieszczęsnymi, krępującymi zdjęciami ;) Oczywiście moja prośba, żeby nie robił mi krępujących zdjęć skutkuje zrobieniem aż trzech ;)
Fot. Łukasz Maziejuk


Tam z tyłu widać, gdzie był rów z błotem (kolejka do przejazdu)

Trasa bardzo urokliwa i niezbyt trudna, za to wymagająca kondycyjnie. Bardzo ciepło ale w skutecznym schłodzeniu pomaga kilkakrotny przejazd przez strumyk. Niestety, po takim przejeździe wjeżdża się zaraz na łachę piachu. Zastanawiam się głośno, co bardziej szkodzi napędowi - woda + piach czy błoto + błoto... ;)
Trochę po lasach, trochę po łąkach. Zapachy w lesie oszałamiające - głównie poziomkowe, na łące natomiast kolorowo od maków, chabrów i innych kolorowych kwiatów, których nie znam. Rosną też ogromne dmuchawce, jak piłki do tenisa. W lesie ludzie zbierają jagody i pozdrawiają jadących.
W pamięć zapada mi jeden podjazd. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, ciągnie się i ciągnie... potem jest przez kilkanaście sekund w dół... a potem znowu w górę. O Bogowie! Ale cały podjechałam :)
Podjechałam też stok w Kielcach. Nie "zakosami" tylko w osi. Na małej tarczy i powoli, ale podjechałam. Nawierzchnia tam była niefajna - zmuldziała ubita trawa, łąka. Niestety, kolejność jazdy w tym miejscu była męcząca - najpierw karkołomny zjazd a potem podjazd. Powinno być odwrotnie, żeby człowiek przynajmniej miał nagrodę za wjechanie ;)
Trochę czuję się zawiedziona bo spodziewałam się, że chociaż kawałeczek trasy będzie po sławnych trasach downhillowych na Telegrafie a tu "gucio"... szkoda.
Meta (fot. Grzegorz Śmiech)

Oczekiwanie na wyniki przedłuża się. I tak na MTB Cross Maraton dekoracje są późno ale dziś to już naprawdę przesada. Coś nie zagrało w pomiarze czasu, dużo ludzi przychodzi do biura zawodów z reklamacjami. Ja czekam bo jak przebrałam się i przyszłam sprawdzić wyniki to zobaczyłam, że mam 3 miejsce. Więc czekam cierpliwie, licząc na to, że to się nie zmieni w wyniku czyjejś reklamacji ;) Funduje sobie pyszną kawę i czytam zakupiony w Empiku Bike (biuro zawodów w galerii handlowej ma swoje zalety).
Dekoracja jednak mnie obejmuje ;) Dostaję medal i jakieś gadżety do czyszczenia łańcucha.
[edit po korekcie wyników 1/07: K open: 10/25, kat: 4/8]
Przed startem spotykam Sołtysa, wita się ze mną również Martink. Gawędzę z zawodnikami z Crazy Racing Team, robię rozgrzewkę na pochyłym wejściu do galerii. W sektorze poznaję Janusza, który wraca do ścigania po dłuższej przerwie. Rozmawiamy... o wypadkach na trasie i chyba w złą godzinę bo niedługo po starcie, jeszcze na rundzie honorowej, on zaczepia się z jakimś innym zawodnikiem i obaj szlifują asfalt. Zwalniam, pytam czy wszystko OK ale Janusz macha, że mam jechać, znaczy - chyba OK.
Ten drobny incydent znacząco wpływa na moją dzisiejszą jazdę. Jadę na "pół gwizdka", zachowawczo. Tam, gdzie mogłabym puścić heble - hamuję; tam gdzie mogłabym dokręcić - nie robię tego. Błoto staram się omijać, czasem na piechotę. W jedynym miejscu, gdzie postanawiam objechać błotny rów niestandardową ścieżką (do łagodnej i wyjeżdżonej - kolejka), natykam się na niespodziankę - błoto jest głębsze niż by się wydawało i przednie koło zasysa mi się. Robię efektowne OTB i cud jakiś, że w błocie całe są tylko rękawiczki a nie moja facjata ;) W błocie za to jest cała kierownica, włącznie z Garminem i manetkami. OTB musiało wyglądać poważnie, bo kilka osób pyta się, czy jestem cała a mnie nie stało się kompletnie nic bo lądowanie było bardzo miękkie (warstwa błota była tam jak puchowa kołdra).
Chociaż gleba była niegroźna, chwilę zajmuje mi dojście do siebie - przez ten czas prowadzę rower po wybrzuszeniu między koleinami i tam łapie mnie Mazi z nieszczęsnymi, krępującymi zdjęciami ;) Oczywiście moja prośba, żeby nie robił mi krępujących zdjęć skutkuje zrobieniem aż trzech ;)
Fot. Łukasz Maziejuk


Tam z tyłu widać, gdzie był rów z błotem (kolejka do przejazdu)

Trasa bardzo urokliwa i niezbyt trudna, za to wymagająca kondycyjnie. Bardzo ciepło ale w skutecznym schłodzeniu pomaga kilkakrotny przejazd przez strumyk. Niestety, po takim przejeździe wjeżdża się zaraz na łachę piachu. Zastanawiam się głośno, co bardziej szkodzi napędowi - woda + piach czy błoto + błoto... ;)
Trochę po lasach, trochę po łąkach. Zapachy w lesie oszałamiające - głównie poziomkowe, na łące natomiast kolorowo od maków, chabrów i innych kolorowych kwiatów, których nie znam. Rosną też ogromne dmuchawce, jak piłki do tenisa. W lesie ludzie zbierają jagody i pozdrawiają jadących.
W pamięć zapada mi jeden podjazd. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, ciągnie się i ciągnie... potem jest przez kilkanaście sekund w dół... a potem znowu w górę. O Bogowie! Ale cały podjechałam :)
Podjechałam też stok w Kielcach. Nie "zakosami" tylko w osi. Na małej tarczy i powoli, ale podjechałam. Nawierzchnia tam była niefajna - zmuldziała ubita trawa, łąka. Niestety, kolejność jazdy w tym miejscu była męcząca - najpierw karkołomny zjazd a potem podjazd. Powinno być odwrotnie, żeby człowiek przynajmniej miał nagrodę za wjechanie ;)
Trochę czuję się zawiedziona bo spodziewałam się, że chociaż kawałeczek trasy będzie po sławnych trasach downhillowych na Telegrafie a tu "gucio"... szkoda.
Meta (fot. Grzegorz Śmiech)

Oczekiwanie na wyniki przedłuża się. I tak na MTB Cross Maraton dekoracje są późno ale dziś to już naprawdę przesada. Coś nie zagrało w pomiarze czasu, dużo ludzi przychodzi do biura zawodów z reklamacjami. Ja czekam bo jak przebrałam się i przyszłam sprawdzić wyniki to zobaczyłam, że mam 3 miejsce. Więc czekam cierpliwie, licząc na to, że to się nie zmieni w wyniku czyjejś reklamacji ;) Funduje sobie pyszną kawę i czytam zakupiony w Empiku Bike (biuro zawodów w galerii handlowej ma swoje zalety).
Dekoracja jednak mnie obejmuje ;) Dostaję medal i jakieś gadżety do czyszczenia łańcucha.
[edit po korekcie wyników 1/07: K open: 10/25, kat: 4/8]
Karczew
Sobota, 13 czerwca 2015 Kategoria >50 km, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 53.23 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:05 | km/h: | 25.55 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ile można w kółko jeździć po tych samych trasach, no ile?
Do znudzenia.
Więc, trochę mi się znudziło... i postanowiłam dziś pojechać gdzie indziej.
Po zajęciach najpierw standardową trasą do Mostu Siekierkowskiego. Zwykle pojechałabym utwardzoną ścieżką na Wale Zawadowskim ale tym razem przejechałam na drugą stronę Wisły. Pojechałam prościutko do Karczewa.
Trasa jest, prawdę powiedziawszy, średnio przyjemna. Najpierw nierówna ścieżka z kostki na Wale Miedzeszyńskim - na góralu pewnie bym nie odczuła ale na kolarce trochę mi wytrzęsło tyłek. Potem bardzo ruchliwa trasa, zupełnie bez pobocza, aż do zakrętu na Otwock. Jedynym pocieszeniem na tym odcinku był w miarę równy asfalt i wiatr w plecy. Dopiero za Otwockiem otwiera się piękne, dość równe pobocze i można jechać już bardziej bezstresowo. Do Karczewa myknęłam w ciut powyżej godzinę, przy czym kilka pierwszych minut nie zapisało się bo zapomniałam wcisnąć "start" ;) - w tym rekord prędkości zjazdu Spacerową (goniłam Ferrari i w tym celu wymijałam autobus), nawet przez chwilę myślałam żeby zawrócić i powtórzyć ;)
W Karczewie dojazd do promu, po betonowych płytach, też na kolarce trochę słabo. Niemniej jednak przeprawa promowa była dość przyjemnym doświadczeniem. Pierwszy raz miałam okazję płynąć tym promem. Przeprawa trwa ze 3 minuty, ledwo zdążyłam wyciągnąć telefon ;)

Od strony Karczewa ze cztery auta czekały na przeprawę. Dwa wchodzą na prom. Rowerzystów było sztuk jeden - ja ;) Nie musiałam czekać w kolejce.

Za to w Gassach dzika kolejka. Kilkanaście aut i mnóstwo pieszych i rowerzystów.


Powrót do domu już standardowo - wzdłuż Wału przez Obórki i Okrzeszyn.
Do znudzenia.
Więc, trochę mi się znudziło... i postanowiłam dziś pojechać gdzie indziej.
Po zajęciach najpierw standardową trasą do Mostu Siekierkowskiego. Zwykle pojechałabym utwardzoną ścieżką na Wale Zawadowskim ale tym razem przejechałam na drugą stronę Wisły. Pojechałam prościutko do Karczewa.
Trasa jest, prawdę powiedziawszy, średnio przyjemna. Najpierw nierówna ścieżka z kostki na Wale Miedzeszyńskim - na góralu pewnie bym nie odczuła ale na kolarce trochę mi wytrzęsło tyłek. Potem bardzo ruchliwa trasa, zupełnie bez pobocza, aż do zakrętu na Otwock. Jedynym pocieszeniem na tym odcinku był w miarę równy asfalt i wiatr w plecy. Dopiero za Otwockiem otwiera się piękne, dość równe pobocze i można jechać już bardziej bezstresowo. Do Karczewa myknęłam w ciut powyżej godzinę, przy czym kilka pierwszych minut nie zapisało się bo zapomniałam wcisnąć "start" ;) - w tym rekord prędkości zjazdu Spacerową (goniłam Ferrari i w tym celu wymijałam autobus), nawet przez chwilę myślałam żeby zawrócić i powtórzyć ;)
W Karczewie dojazd do promu, po betonowych płytach, też na kolarce trochę słabo. Niemniej jednak przeprawa promowa była dość przyjemnym doświadczeniem. Pierwszy raz miałam okazję płynąć tym promem. Przeprawa trwa ze 3 minuty, ledwo zdążyłam wyciągnąć telefon ;)

Od strony Karczewa ze cztery auta czekały na przeprawę. Dwa wchodzą na prom. Rowerzystów było sztuk jeden - ja ;) Nie musiałam czekać w kolejce.

Za to w Gassach dzika kolejka. Kilkanaście aut i mnóstwo pieszych i rowerzystów.


Powrót do domu już standardowo - wzdłuż Wału przez Obórki i Okrzeszyn.
nieznane
Piątek, 5 czerwca 2015 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
Km: | 56.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:15 | km/h: | 25.11 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Mam lekki tydzień. Dużo wolnego i dużo wolnej jazdy ;)
Piękna pogoda i spokojne tempo sprzyjają, żeby czasem skręcić na drogę, którą się nigdy nie jechało.
Można znaleźć coś ciekawego :)

Piękna pogoda i spokojne tempo sprzyjają, żeby czasem skręcić na drogę, którą się nigdy nie jechało.
Można znaleźć coś ciekawego :)

PB Nadarzyn
Niedziela, 31 maja 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 50.19 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:14 | km/h: | 22.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak ja lubię, dla odmiany, czasem "wystąpić" na mazowieckim maratonie. Może mają takie maratony swoje wady (np. dzikie tłumy na starcie i na trasie, dopóki stawka się nie poukłada... w przypadku startu z dalszego sektora - korki związane z gorszymi umięjetnościami zaawodników...) ale mają też zalety (niezaprzeczalną zaletą jest fakt, że nie trzeba wstawać o 6 rano, drugą - że spotyka się mnóstwo znajomych). Ponieważ teraz mam sporą przerwę pomiędzy startami w MTB Cross Maraton, to postanowiłam się przejechać do Nadarzyna. Raz, że noga musi się kręcić, dwa - że może uda mi się zdobyć punkty dla teamu a trzy - że chcę się porównać ze sobą samą z zeszłego roku.
Trasę w Nadarzynie zapamiętałam z zeszłego roku jako płaską, nudną i bez żadnych wyzwań technicznych. Więc nastawiona jestem na zaginkę od samego początku. Tymczasem, kręcę się po miasteczku i wypatruję Cyklonów. Jest między innymi Michał, Łukasz, Damian, Karolina, po jakimś czasie również dociera Adam i Małgosia oraz jeszcze jedna nowa koleżanka, Ania. Pogaduchy odchodzą w najlepsze, czas ucieka a tymczasem przydałoby się zapuścić żurawia na trasę. Ania decyduje mi się towarzyszyć więc jedziemy razem. Na pierwszych kilometrach jest kilka niedużych kałuż, podobnie jak w zeszłym roku. Przejeżdżamy kawałek i wracamy żeby zobaczyć końcówkę a potem rozjeżdżamy się do sektorów, bo już pora.
Po Otwocku spadłam do 8 sektora, podobnie jak Michał - którego tu spotykam. Cieszę się, że tu jest bo mam z kim pogadać (reszta Cyklona w innych sektorach) a poza tym może jest szansa że będziemy się wspierać na trasie (o ile startujący tłum nas nie rozdzieli). Dogadujemy się, że będziemy się starali jechać razem.
Po starcie jest tłoczno. Jakoś wyjeżdżam trochę przed Michała i staram się przebijać przez ludzi jadących rządkiem "po śladach". Gdzie się da, omijam bokiem, nawet trochę po chaszczach.
Jaka ja mała przy tych wszystkich rosłych chłopach (fot. Artur Więckowski)


Na początku nie oglądam się więc nie wiem czy Michał jedzie za mną, ale gdy po jakimś czasie, gdy się trochę poluźnia, sprawdzam - nie widzę go za sobą. No cóż - ustaliliśmy, że jakby co - nie czekamy na siebie. Ponieważ nie wiem, czy Michała tylko zablokował tłum czy może miał jakąś awarię, to nie czekam i jadę swoje.
Niedługo po starcie, na jakimś zakręcie mam lekką kolizję z potężnym zawodnikiem, który zahacza mnie chyba kierownicą, próbując wejść w zakręt przede mną. Przez moment widzę się już leżącą ale odzyskuję równowagę i jadę dalej, nie daję się wyprzedzić.
Bardzo możliwe, że to była właśnie ta sytuacja... (fot. Zbigniew Świderski)


Jedzie mi się bardzo fajnie, chociaż brakuje mi przewyższeń, bo już się przyzwyczaiłam że są. Tutaj ich po prostu nie ma. Jest to - poza fragmentem w żwirowni - chyba najbardziej płaski maraton na świecie. Nawet w Lesie Kabackim nie jest tak płasko ;) Leśne dukty, szutry, od czasu do czasu leśna ścieżka. Tak ogólnie to paradosalnie - trasa jest dość niebezpieczna bo zachęca do bardzo szybkiej jazdy co skutkować może wypadkiem - zwłaszcza przy jeździe w grupie albo na zakręcie. Mijam zresztą na trasie trzy razy "wysypanych" zawodników, w tym jednego chyba poważnie "wysypanego" - bo najpierw widzę stojącą z boku trasy, tuż przed szutrowym zakrętem, kobietę machającą rękami. Zwalniam - i dobrze - bo za chwilę widzę leżącego zawodnika a przy nim grupkę ludzi. Przejeżdżam ten fragment dość spokojnie i za chwilę widzę idę osobę z obsługi trasy, która pyta mnie czy karetka już jest. Nie było.
W niektórych miejscach warto trochę odpocząć (fot. Valery Hrodz)

Na tej trasie najfajniejszym fragmentem jest żwirownia. Pierwsza pętla prowadzi przez nią identycznie jak w zeszłym roku ale druga jest nieco zmodyfikowana i jedzie się po kapitalnym pumptracku. W pobliżu po hopkach jeżdżą motocykliści. Za wyjątkiem bardzo stromego piaszczystego nasypu na drugiej pętli, całą resztę żwirowni pokonuję bezproblemowo w siodle a na pumptracku stosuję tricki z Kazurki. Generalnie mam naprawdę zabawę na tym fragmencie. Fajny też jest niedługi singiel na dojeździe do parku - mety. Na dole krótkiego stromego zjazdu stoją ludzie i dopingują. Strasznie lubię takie miejsca ale rzadko się zdarzają takie sytuacje na maratonach MTB.
Michał odnajduje się w czarnomagiczny sposób w okolicach 37 kilometra. Na pytanie, gdzie się podziewał całą trasę, żartuje sobie, że specjalnie został z tyłu, żeby mieć większą satysfakcję z dogonienia mnie ;) A tak naprawdę - został przyblokowany po starcie i stracił sporo czasu przebijając się. Dalej jedziemy już razem, wzajemnie motywując się do szybszej jazdy. Najpierw ja namawiam Michała, żeby pogonić gościa z przodu. Michał daje w palnik i nie jestem w stanie utrzymać mu koła - ale chyba po niedługim czasie kończy mu się boost ;) Nie dogania tego gościa a nawet daje się wyprzedzić dwóm kolejnym i udaje mi się go dogonić. Teraz ja mam chyba więcej siły więc Michał jedzie za mną. Po jakimś czasie ja trochę wyrywam bo widzę z przodu kobietę i postanawiam ją "łyknąć", co przychodzi mi bez większych problemów. W międzyczasie Michał odżywa i wyrywa do przodu, znów zostawiając mnie bezczelnie z tyłu. Aż do mety próbuję go gonić ale już mi się nie udaje i w efekcie Michał dojeżdża kilka sekund przede mną.
Po dojechaniu na mete mam zdrętwiałe dwa małe palce prawej ręki. To chyba oznacza, że z Guru fittingiem coś poszło nie tak. Nie będę na razie jednak jednoznacznie wyrokować bo być może co innego było powodem. Muszę jeszcze pojeździć.
Sms z wynikami przychodzi bardzo szybko - 5 miejsce, czas 2:14:56. Gorszy niż zeszłoroczny ale też trasa była sporo dłuższa. Średnia w każdym razie wyższa.
Pomaratonowy melanż upływa bardzo przyjemnie. Siedzimy całą ekipą, szamiemy makaron i ciastka, gadamy sobie. Potem ja jeszcze idę poklaskać Karolinie na podium w MINI i wreszcie rozjeżdżamy się do domu.
[edit: open 12/27, kat. 5/11; rating w kategorii 89,5% to jest o wiele lepiej niż w zeszłym roku; dołożyłam się do punktów drużynowych i awans do 5 sektora - zadowolona]
Trasę w Nadarzynie zapamiętałam z zeszłego roku jako płaską, nudną i bez żadnych wyzwań technicznych. Więc nastawiona jestem na zaginkę od samego początku. Tymczasem, kręcę się po miasteczku i wypatruję Cyklonów. Jest między innymi Michał, Łukasz, Damian, Karolina, po jakimś czasie również dociera Adam i Małgosia oraz jeszcze jedna nowa koleżanka, Ania. Pogaduchy odchodzą w najlepsze, czas ucieka a tymczasem przydałoby się zapuścić żurawia na trasę. Ania decyduje mi się towarzyszyć więc jedziemy razem. Na pierwszych kilometrach jest kilka niedużych kałuż, podobnie jak w zeszłym roku. Przejeżdżamy kawałek i wracamy żeby zobaczyć końcówkę a potem rozjeżdżamy się do sektorów, bo już pora.
Po Otwocku spadłam do 8 sektora, podobnie jak Michał - którego tu spotykam. Cieszę się, że tu jest bo mam z kim pogadać (reszta Cyklona w innych sektorach) a poza tym może jest szansa że będziemy się wspierać na trasie (o ile startujący tłum nas nie rozdzieli). Dogadujemy się, że będziemy się starali jechać razem.
Po starcie jest tłoczno. Jakoś wyjeżdżam trochę przed Michała i staram się przebijać przez ludzi jadących rządkiem "po śladach". Gdzie się da, omijam bokiem, nawet trochę po chaszczach.
Jaka ja mała przy tych wszystkich rosłych chłopach (fot. Artur Więckowski)


Na początku nie oglądam się więc nie wiem czy Michał jedzie za mną, ale gdy po jakimś czasie, gdy się trochę poluźnia, sprawdzam - nie widzę go za sobą. No cóż - ustaliliśmy, że jakby co - nie czekamy na siebie. Ponieważ nie wiem, czy Michała tylko zablokował tłum czy może miał jakąś awarię, to nie czekam i jadę swoje.
Niedługo po starcie, na jakimś zakręcie mam lekką kolizję z potężnym zawodnikiem, który zahacza mnie chyba kierownicą, próbując wejść w zakręt przede mną. Przez moment widzę się już leżącą ale odzyskuję równowagę i jadę dalej, nie daję się wyprzedzić.
Bardzo możliwe, że to była właśnie ta sytuacja... (fot. Zbigniew Świderski)


Jedzie mi się bardzo fajnie, chociaż brakuje mi przewyższeń, bo już się przyzwyczaiłam że są. Tutaj ich po prostu nie ma. Jest to - poza fragmentem w żwirowni - chyba najbardziej płaski maraton na świecie. Nawet w Lesie Kabackim nie jest tak płasko ;) Leśne dukty, szutry, od czasu do czasu leśna ścieżka. Tak ogólnie to paradosalnie - trasa jest dość niebezpieczna bo zachęca do bardzo szybkiej jazdy co skutkować może wypadkiem - zwłaszcza przy jeździe w grupie albo na zakręcie. Mijam zresztą na trasie trzy razy "wysypanych" zawodników, w tym jednego chyba poważnie "wysypanego" - bo najpierw widzę stojącą z boku trasy, tuż przed szutrowym zakrętem, kobietę machającą rękami. Zwalniam - i dobrze - bo za chwilę widzę leżącego zawodnika a przy nim grupkę ludzi. Przejeżdżam ten fragment dość spokojnie i za chwilę widzę idę osobę z obsługi trasy, która pyta mnie czy karetka już jest. Nie było.
W niektórych miejscach warto trochę odpocząć (fot. Valery Hrodz)

Na tej trasie najfajniejszym fragmentem jest żwirownia. Pierwsza pętla prowadzi przez nią identycznie jak w zeszłym roku ale druga jest nieco zmodyfikowana i jedzie się po kapitalnym pumptracku. W pobliżu po hopkach jeżdżą motocykliści. Za wyjątkiem bardzo stromego piaszczystego nasypu na drugiej pętli, całą resztę żwirowni pokonuję bezproblemowo w siodle a na pumptracku stosuję tricki z Kazurki. Generalnie mam naprawdę zabawę na tym fragmencie. Fajny też jest niedługi singiel na dojeździe do parku - mety. Na dole krótkiego stromego zjazdu stoją ludzie i dopingują. Strasznie lubię takie miejsca ale rzadko się zdarzają takie sytuacje na maratonach MTB.
Michał odnajduje się w czarnomagiczny sposób w okolicach 37 kilometra. Na pytanie, gdzie się podziewał całą trasę, żartuje sobie, że specjalnie został z tyłu, żeby mieć większą satysfakcję z dogonienia mnie ;) A tak naprawdę - został przyblokowany po starcie i stracił sporo czasu przebijając się. Dalej jedziemy już razem, wzajemnie motywując się do szybszej jazdy. Najpierw ja namawiam Michała, żeby pogonić gościa z przodu. Michał daje w palnik i nie jestem w stanie utrzymać mu koła - ale chyba po niedługim czasie kończy mu się boost ;) Nie dogania tego gościa a nawet daje się wyprzedzić dwóm kolejnym i udaje mi się go dogonić. Teraz ja mam chyba więcej siły więc Michał jedzie za mną. Po jakimś czasie ja trochę wyrywam bo widzę z przodu kobietę i postanawiam ją "łyknąć", co przychodzi mi bez większych problemów. W międzyczasie Michał odżywa i wyrywa do przodu, znów zostawiając mnie bezczelnie z tyłu. Aż do mety próbuję go gonić ale już mi się nie udaje i w efekcie Michał dojeżdża kilka sekund przede mną.
Po dojechaniu na mete mam zdrętwiałe dwa małe palce prawej ręki. To chyba oznacza, że z Guru fittingiem coś poszło nie tak. Nie będę na razie jednak jednoznacznie wyrokować bo być może co innego było powodem. Muszę jeszcze pojeździć.
Sms z wynikami przychodzi bardzo szybko - 5 miejsce, czas 2:14:56. Gorszy niż zeszłoroczny ale też trasa była sporo dłuższa. Średnia w każdym razie wyższa.
Pomaratonowy melanż upływa bardzo przyjemnie. Siedzimy całą ekipą, szamiemy makaron i ciastka, gadamy sobie. Potem ja jeszcze idę poklaskać Karolinie na podium w MINI i wreszcie rozjeżdżamy się do domu.
[edit: open 12/27, kat. 5/11; rating w kategorii 89,5% to jest o wiele lepiej niż w zeszłym roku; dołożyłam się do punktów drużynowych i awans do 5 sektora - zadowolona]
M jak mżawka
Sobota, 23 maja 2015 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 71.49 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:48 | km/h: | 25.53 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czasem trzeba uciec od codziennej rundy. I dziś postanowiłam skorzystać z tego, że jedziemy z małżem do teściów, do Siedlec.
Pogoda przez cały dzień była dość niepewna - co jakiś czas kropiło ale było całkiem przyjemnie więc skorzystałam wieczorem z chwili przerwy w deszczu i poszłam kręcić.
Ponieważ w planie był długi trening to zdecydowałam się na trasę do Korczewa.
Jechało mi się bardzo przyjemnie, chociaż deszczyk zaczął mżyć gdy byłam około 40 minut od domu i przestał dopiero gdy dojechałam do Korczewa (czyli kolejne 40 minut później). Mżawka była nieznaczna i nie przeszkadzało mi, że moknę.
Niemniej jednak, żeby się nie wychłodzić, w Korczewie zatrzymałam się tylko na jedno zdjęcie, chociaż należałoby się dłużej bo park pałacowy jest wart uwagi i wielu zdjęć.
Pałac w Korczewie w całej mżystej okazałości

W drodze powrotnej zrobiłam się głodna więc wstąpiłam do lokalnego sklepiku po jakieś batony. Tu zaczepił mnie lokalny koloryt. "Dzień dobry, a Pani to musi dużo kilometrów przejeżdżać na tym rowerze, nieeee?" - "No tak, trochę przejeżdżam" - "Aaaaa, bo wie Pani, tutaj nasi jeżdżą czasem...". Pan nie potrafił wyjaśnić, co za "nasi".
Swoją drogą, to smutne, że w takich miejscach jedyną rozrywką jest alkohol i okazjonalny rowerzysta, który wstąpi do sklepiku na batona (w naszej Ciszycy czy choćby w okolicach Góry Kalwarii jest to samo).
Powrót zajął mi prawie identyczną ilość czasu co dojazd i czasowo wyszło prawie idealnie tyle, ile miałam "zadane". Deszcz po raz drugi złapał mnie tuż przed wjazdem do Siedlec i tutaj już było zdecydowanie mniej przyjemnie - na szczęście do domu było blisko.
Pogoda przez cały dzień była dość niepewna - co jakiś czas kropiło ale było całkiem przyjemnie więc skorzystałam wieczorem z chwili przerwy w deszczu i poszłam kręcić.
Ponieważ w planie był długi trening to zdecydowałam się na trasę do Korczewa.
Jechało mi się bardzo przyjemnie, chociaż deszczyk zaczął mżyć gdy byłam około 40 minut od domu i przestał dopiero gdy dojechałam do Korczewa (czyli kolejne 40 minut później). Mżawka była nieznaczna i nie przeszkadzało mi, że moknę.
Niemniej jednak, żeby się nie wychłodzić, w Korczewie zatrzymałam się tylko na jedno zdjęcie, chociaż należałoby się dłużej bo park pałacowy jest wart uwagi i wielu zdjęć.
Pałac w Korczewie w całej mżystej okazałości

W drodze powrotnej zrobiłam się głodna więc wstąpiłam do lokalnego sklepiku po jakieś batony. Tu zaczepił mnie lokalny koloryt. "Dzień dobry, a Pani to musi dużo kilometrów przejeżdżać na tym rowerze, nieeee?" - "No tak, trochę przejeżdżam" - "Aaaaa, bo wie Pani, tutaj nasi jeżdżą czasem...". Pan nie potrafił wyjaśnić, co za "nasi".
Swoją drogą, to smutne, że w takich miejscach jedyną rozrywką jest alkohol i okazjonalny rowerzysta, który wstąpi do sklepiku na batona (w naszej Ciszycy czy choćby w okolicach Góry Kalwarii jest to samo).
Powrót zajął mi prawie identyczną ilość czasu co dojazd i czasowo wyszło prawie idealnie tyle, ile miałam "zadane". Deszcz po raz drugi złapał mnie tuż przed wjazdem do Siedlec i tutaj już było zdecydowanie mniej przyjemnie - na szczęście do domu było blisko.