Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%) |
Czas w ruchu: | 707:49 |
Średnia prędkość: | 17.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.40 km/h |
Suma podjazdów: | 7583 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 37753 kcal |
Liczba aktywności: | 335 |
Średnio na aktywność: | 36.29 km i 2h 06m |
Więcej statystyk |
MTB Cross Maraton Sandomierz - sady kwitnące interwałami
Niedziela, 17 maja 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 47.93 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:49 | km/h: | 17.02 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
To już chyba zaczyna być norma. Gdy bladym świtem jadę autem do Sandomierza to jest buro i siąpi. Buro jest przez cały czas a siąpi prawie cały czas. Mimo to, nastrój mam dobry bo prognoza ICMu mówiła, że koło jedenastej ma się rozpogodzić (chociaż nie wygląda). Nastrój mam dobry a nastawienie do tego wyścigu jakoś też. Nie rujnuje mi go nawet pobudka Zająca o 4:30 rano i siedzenie koło jego łóżeczka aż zaśnie. Pierwszy raz w życiu w ogóle nie denerwuję się startem. To dziwne, bo jednak zawsze jest jakaś nerwówka. Być może jest to spowodowane perspektywą łatwej technicznie trasy (ponoć taka jest), podczas gdy przerobiłam już kilka o znacznym (jak dla mnie) stopniu trudności.
Faktycznie, dziś prognoza ICMu sprawdza się co do joty - rozchmurza się powoli i zaczyna nawet wychodzić słonko jak dojeżdżam do Sandomierza. Po drodze znów jestem zauroczona przez Iłżę a na miejscu - przez sandomierskie stare miasto.
Parkuję przy ul. Podwale, bardzo blisko biura zawodów. Nazwa ulicy mówi sama za siebie, do biura zawodów i miejsca startów trzeba się wdrapać na wzgórze, na którym ulokowany jest rynek. Podjeżdżam sobie rowerem ale można też wejść urokliwymi schodami z rowerem na ramieniu. Ten podjazd będę pokonywać dojeżdżając do mety z trasy maratonu. Już podczas tego pierwszego podjazdu mam wrażenie, że tylne koło buja więc trochę podpompowuję.
Mam okazję wreszcie pogadać osobiście z Mateuszem - Fejs swojego czasu tak usilnie mi go proponował jako znajomego, że w końcu go dodałam - chociaż nie byłam pewna czy faktycznie się znamy. Miałam tylko podejrzenia, że widzieliśmy się kilka razy na treningach techniki organizowanych kiedyś przez WKK.
Pogoda jest śmieszna - gdy słońce świeci to można się ugotować a gdy zasłania je chmura i jeszcze wiatr zawieje, robi się dość zimno. Mam wątpliwości czy jechać w rękawkach ale po rozgrzewce wrzucam rękawki do kieszonki kamela.
Na rozgrzewkę robię kilkanaście małych kółek po nachylonym rynku i znowu mam wrażenie, że mnie coś buja więc podpompowuję drugi raz. Po kolejnych kilku kółkach odczucie się powtarza. Łapię kolarzy stojących koło sektora i pytam, czy mają lepszą pompkę. Pompki użycza mi Przemek z Mybike.pl - gdy zabieram się za pompowanie wyrywam sobie zawór od wentyla. Niech to szlag! Do startu zostało tylko 10 minut i Przemek pomaga mi z szybką wymianą dętki (dzięki!). Nie to, żebym sama nie potrafiła ale z pomocą idzie szybciej.
Udaje mi się stanąć w "bez-sektorze" dosłownie dwie minuty przed startem. Uf!
Start jest w dół po bruku i trzeba uważać, żeby na nikogo nie wpaść ani żeby koło nie uciekło spod tyłka na zakręcie, jednak dość szybko trasa wpada na szeroką szutrówkę. Nie daje się jednak jechać stałym tempem bo cały czas jest podjazd - zjazd - podjazd - zjazd. Mały przestój robi się, gdy szutrówka nagle skręca w wąską ścieżkę, za którą jest przejazd po drewnianych deskach przez mały strumyk. Ponieważ jeszcze na tym etapie grupa jest spora, robi się korek i muszę zejść z roweru. Ale jest to moje jedyne zejście z roweru podczas całej trasy (!).
Faktycznie, trasa - w porównaniu do znanych mi tras MTB Cross Maraton, jest łatwa jak kaszka z mleczkiem. Jedyne trudności to wyskakujące znienacka zestawy "ostry zakręt + podjazd". Poza tym prowadzi cały czas szutrami i sadami. Jest sucho i pyli się niemożebnie, w niektórych momentach niewiele widać spoza kurzu. Gdzieniegdzie wjeżdżamy w urokliwe wąwozy, podobne do tych koło Kazimierza. Podjazdy są dość krótkie ale jest ich dużo - mogą dać się we znaki. Mimo to, na podjazdach z reguły wyprzedzam innych zawodników. Za to zjazdy, do poszalenia - większość prosta po szutrach, niektóre z większymi kamieniami ale już tworzę lepszą jedność z rowerem niż w zeszłym roku więc na zjazdach tylko dodaję gazu... i też wyprzedzam ;)
Dostaję nawet komplement od jednego z zawodników, że konkretnie zapierniczam :) To tuż po tym, jak dogania mnie za przejazdem przez strumyk z wrzuconymi do niego luźnymi pieńkami i gałęziami (dla ułatwienia przejazdu). Tam jemu przednie koło zapada się w przerwę pomiędzy tymi gałązkami a moje przejeżdża bez problemu (przewaga 27,5).
Sadami... (punkt kontrolny, fot. Łukasz Maziejuk)

Po około godzinie jazdy wokół mnie się nieco poluźnia, ale trudno mi jest stwierdzić, czy to peletonik mi uciekł czy ja uciekłam peletonikowi. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
Pogoda dopisuje. Słońce świeci, tylko od czasu do czasu przysłaniają je obłoki. Za to cały czas bardzo mocno wieje. Przez pierwszą połowę trasy wiatr, do spółki z podjazdami, nie dają odetchnąć - nawet na zjazdach trzeba dopedałowywać. Ale za to w drugiej połowie, gdy trasa zakręca już w stronę startu - to jest zupełnie inna jazda (może to jest powód, dla którego przez całą trasę mnie dziś nie odcięło).
Jedzie mi się doskonale, jak nigdy. Czuję moc i świeżość w nogach, które chyba tęskniły już za porządną jazdą po dwudniowej przypadkowej przerwie w tygodniu.
Pod koniec trasy mijam się co i rusz z tymi samym ludźmi. Każde z nas chce być wcześniej na mecie ale tuż przed metą czekają jeszcze dwa podjazdy. Jeden, dłuższy, kilkuminutowy i drugi krótki - już na finiszu. Na obu podjazdach jeszcze wyprzedzam dwie czy trzy osoby.
Mocny finisz na podjeździe (fot. Rower-Sport Kielce)

Wjeżdżam na metę z "bananem" na twarzy. Zadowolona jestem z czasu, z pogody, z samopoczucia... i ogólnie ze wszystkiego. I w zasadzie jest mi wszystko jedno czy będę pierwsza, piąta czy ostatnia. Bawiłam się cudownie.
Po pożarciu makaronu udaję się do biura zawodów w celu sprawdzenia wyników. Wiszące już kartki obejmują wyniki zawodników, którzy przyjechali w czasie 2:44. U mnie na liczniku mniej więcej 2:49. Z ciekawości sprawdzam, ile kobiet w mojej kategorii jest już na tej liście i z zaskoczeniem stwierdzam, że żadna. Co więcej, w ogóle są na niej tylko dwie panie. Chyba zatem mam szansę znowu załapać się na dekorację. Piąta, a może nawet czwarta? Hih, byłoby fajnie :)
Czekam pod biurem zawodów na dowieszenie kolejnej kartki ale tej ani widu ani słychu, a ja zaczynam marznąć. Pogoda, choć słoneczna, jest nieco zdradliwa - zwłaszcza dla stygnącego organizmu - bo jak tylko słonko znika za chmurą to zaczyna wiać i robi się niezbyt przyjemnie. Mimo to, czekam jeszcze, rozmawiając z innymi zawodnikami, które też przychodzą sprawdzić wyniki. Między innymi z sympatyczną grupą z Crazy Racing Team. Asia, Magda i kolega, którego dziewczyny przedstawiły mi trzema imionami więc nie wiem w końcu jak ma na imię ;)
Gdy w końcu gęsia skórka przeważa nad chęcią zobaczenia wyniku, zjeżdżam rowerem do auta. Zostawiam rower, przebieram się w cieplejsze rzeczy i wracam pod biuro zawodów. Nadal nie ma kolejnej kartki więc idę na rynek z postanowieniem zjedzenia czegoś pysznego w którejś z knajpek. W jednej z nich siedzą Crejzole więc dołączam do nich. Wcinamy placki ziemniaczane i inne pyszności i czekamy na dekorację, która się mocno opóźnia. Gdyby nie to, że liczę na jakiś mały medal, pewnie bym się urwała do domu.
Gdy wreszcie jest dekoracja, to na czwartym plasuje się Asia. I tu ciarki przechodzą mi po plecach bo z rozmowy wiem, że obie Crejzolki miały czas gorszy ode mnie! Faktycznie, na drugie miejsce podium wchodzi Magda a ja nie mogę uwierzyć, gdy zostaję wywołana na najwyższy stopień podium!
Banan (fot. www.kocham-kielce.pl)


Dystans: 48 km, czas: 02:49:34
Pozycja kat: 1/6, open 4/15 WOW!
Faktycznie, dziś prognoza ICMu sprawdza się co do joty - rozchmurza się powoli i zaczyna nawet wychodzić słonko jak dojeżdżam do Sandomierza. Po drodze znów jestem zauroczona przez Iłżę a na miejscu - przez sandomierskie stare miasto.
Parkuję przy ul. Podwale, bardzo blisko biura zawodów. Nazwa ulicy mówi sama za siebie, do biura zawodów i miejsca startów trzeba się wdrapać na wzgórze, na którym ulokowany jest rynek. Podjeżdżam sobie rowerem ale można też wejść urokliwymi schodami z rowerem na ramieniu. Ten podjazd będę pokonywać dojeżdżając do mety z trasy maratonu. Już podczas tego pierwszego podjazdu mam wrażenie, że tylne koło buja więc trochę podpompowuję.
Mam okazję wreszcie pogadać osobiście z Mateuszem - Fejs swojego czasu tak usilnie mi go proponował jako znajomego, że w końcu go dodałam - chociaż nie byłam pewna czy faktycznie się znamy. Miałam tylko podejrzenia, że widzieliśmy się kilka razy na treningach techniki organizowanych kiedyś przez WKK.
Pogoda jest śmieszna - gdy słońce świeci to można się ugotować a gdy zasłania je chmura i jeszcze wiatr zawieje, robi się dość zimno. Mam wątpliwości czy jechać w rękawkach ale po rozgrzewce wrzucam rękawki do kieszonki kamela.
Na rozgrzewkę robię kilkanaście małych kółek po nachylonym rynku i znowu mam wrażenie, że mnie coś buja więc podpompowuję drugi raz. Po kolejnych kilku kółkach odczucie się powtarza. Łapię kolarzy stojących koło sektora i pytam, czy mają lepszą pompkę. Pompki użycza mi Przemek z Mybike.pl - gdy zabieram się za pompowanie wyrywam sobie zawór od wentyla. Niech to szlag! Do startu zostało tylko 10 minut i Przemek pomaga mi z szybką wymianą dętki (dzięki!). Nie to, żebym sama nie potrafiła ale z pomocą idzie szybciej.
Udaje mi się stanąć w "bez-sektorze" dosłownie dwie minuty przed startem. Uf!
Start jest w dół po bruku i trzeba uważać, żeby na nikogo nie wpaść ani żeby koło nie uciekło spod tyłka na zakręcie, jednak dość szybko trasa wpada na szeroką szutrówkę. Nie daje się jednak jechać stałym tempem bo cały czas jest podjazd - zjazd - podjazd - zjazd. Mały przestój robi się, gdy szutrówka nagle skręca w wąską ścieżkę, za którą jest przejazd po drewnianych deskach przez mały strumyk. Ponieważ jeszcze na tym etapie grupa jest spora, robi się korek i muszę zejść z roweru. Ale jest to moje jedyne zejście z roweru podczas całej trasy (!).
Faktycznie, trasa - w porównaniu do znanych mi tras MTB Cross Maraton, jest łatwa jak kaszka z mleczkiem. Jedyne trudności to wyskakujące znienacka zestawy "ostry zakręt + podjazd". Poza tym prowadzi cały czas szutrami i sadami. Jest sucho i pyli się niemożebnie, w niektórych momentach niewiele widać spoza kurzu. Gdzieniegdzie wjeżdżamy w urokliwe wąwozy, podobne do tych koło Kazimierza. Podjazdy są dość krótkie ale jest ich dużo - mogą dać się we znaki. Mimo to, na podjazdach z reguły wyprzedzam innych zawodników. Za to zjazdy, do poszalenia - większość prosta po szutrach, niektóre z większymi kamieniami ale już tworzę lepszą jedność z rowerem niż w zeszłym roku więc na zjazdach tylko dodaję gazu... i też wyprzedzam ;)
Dostaję nawet komplement od jednego z zawodników, że konkretnie zapierniczam :) To tuż po tym, jak dogania mnie za przejazdem przez strumyk z wrzuconymi do niego luźnymi pieńkami i gałęziami (dla ułatwienia przejazdu). Tam jemu przednie koło zapada się w przerwę pomiędzy tymi gałązkami a moje przejeżdża bez problemu (przewaga 27,5).
Sadami... (punkt kontrolny, fot. Łukasz Maziejuk)

Po około godzinie jazdy wokół mnie się nieco poluźnia, ale trudno mi jest stwierdzić, czy to peletonik mi uciekł czy ja uciekłam peletonikowi. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
Pogoda dopisuje. Słońce świeci, tylko od czasu do czasu przysłaniają je obłoki. Za to cały czas bardzo mocno wieje. Przez pierwszą połowę trasy wiatr, do spółki z podjazdami, nie dają odetchnąć - nawet na zjazdach trzeba dopedałowywać. Ale za to w drugiej połowie, gdy trasa zakręca już w stronę startu - to jest zupełnie inna jazda (może to jest powód, dla którego przez całą trasę mnie dziś nie odcięło).
Jedzie mi się doskonale, jak nigdy. Czuję moc i świeżość w nogach, które chyba tęskniły już za porządną jazdą po dwudniowej przypadkowej przerwie w tygodniu.
Pod koniec trasy mijam się co i rusz z tymi samym ludźmi. Każde z nas chce być wcześniej na mecie ale tuż przed metą czekają jeszcze dwa podjazdy. Jeden, dłuższy, kilkuminutowy i drugi krótki - już na finiszu. Na obu podjazdach jeszcze wyprzedzam dwie czy trzy osoby.
Mocny finisz na podjeździe (fot. Rower-Sport Kielce)

Wjeżdżam na metę z "bananem" na twarzy. Zadowolona jestem z czasu, z pogody, z samopoczucia... i ogólnie ze wszystkiego. I w zasadzie jest mi wszystko jedno czy będę pierwsza, piąta czy ostatnia. Bawiłam się cudownie.
Po pożarciu makaronu udaję się do biura zawodów w celu sprawdzenia wyników. Wiszące już kartki obejmują wyniki zawodników, którzy przyjechali w czasie 2:44. U mnie na liczniku mniej więcej 2:49. Z ciekawości sprawdzam, ile kobiet w mojej kategorii jest już na tej liście i z zaskoczeniem stwierdzam, że żadna. Co więcej, w ogóle są na niej tylko dwie panie. Chyba zatem mam szansę znowu załapać się na dekorację. Piąta, a może nawet czwarta? Hih, byłoby fajnie :)
Czekam pod biurem zawodów na dowieszenie kolejnej kartki ale tej ani widu ani słychu, a ja zaczynam marznąć. Pogoda, choć słoneczna, jest nieco zdradliwa - zwłaszcza dla stygnącego organizmu - bo jak tylko słonko znika za chmurą to zaczyna wiać i robi się niezbyt przyjemnie. Mimo to, czekam jeszcze, rozmawiając z innymi zawodnikami, które też przychodzą sprawdzić wyniki. Między innymi z sympatyczną grupą z Crazy Racing Team. Asia, Magda i kolega, którego dziewczyny przedstawiły mi trzema imionami więc nie wiem w końcu jak ma na imię ;)
Gdy w końcu gęsia skórka przeważa nad chęcią zobaczenia wyniku, zjeżdżam rowerem do auta. Zostawiam rower, przebieram się w cieplejsze rzeczy i wracam pod biuro zawodów. Nadal nie ma kolejnej kartki więc idę na rynek z postanowieniem zjedzenia czegoś pysznego w którejś z knajpek. W jednej z nich siedzą Crejzole więc dołączam do nich. Wcinamy placki ziemniaczane i inne pyszności i czekamy na dekorację, która się mocno opóźnia. Gdyby nie to, że liczę na jakiś mały medal, pewnie bym się urwała do domu.
Gdy wreszcie jest dekoracja, to na czwartym plasuje się Asia. I tu ciarki przechodzą mi po plecach bo z rozmowy wiem, że obie Crejzolki miały czas gorszy ode mnie! Faktycznie, na drugie miejsce podium wchodzi Magda a ja nie mogę uwierzyć, gdy zostaję wywołana na najwyższy stopień podium!
Banan (fot. www.kocham-kielce.pl)


Dystans: 48 km, czas: 02:49:34
Pozycja kat: 1/6, open 4/15 WOW!
Kobiecy Otwarty Trening MTB (KOTMTB) Las Kabacki
Środa, 13 maja 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 24.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:36 | km/h: | 9.50 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Z powodu różnych zawirowań rodzinno-służbowych miałam dziś szczęście i mogłam wybrać się na Kobiecy Otwarty Trening MTB w mojej okolicy. Zwykle obywają się one po przeciwnej stronie Warszawy ale tym razem Panie Trenerki postanowiły dać szanse osobom, którym Daleka Północ jest zupełnie nie po drodze.
Trening miał się odbyć na Górze Trzech Szczytów (czyli - bardziej popularnie - Kazurce) ale akurat w tym samym czasie WKK zorganizowało tam objazd trasy mającego się odbyć w sobotę wyścigu Pucharu Mazowsza XC.
Przeczytanie i podpisanie regulaminu - obowiązkowe (fot. KOTMTB)

Przeniosłyśmy się zatem do Lasu Kabackiego, gdzie też można znaleźć miejscówki do potrenowania techniki.
Podstawowa część treningu odbyła się na bocznej ścieżce, biegnącej od Nowoursynowskiej do zbiegu ulic Gąsek i Opieńki. Tam ustawiałyśmy prawidłową pozycję na rowerze (tę część pamiętałam z treningu POMBA, acz niedokładnie - bo już np. wyleciało mi z głowy, że pięty mają być skierowane w dół...)
To nie do końca tak powinno wyglądać... (fot. KOTMTB)

Po ustawieniu prawidłowej wszystkich pań (a może to było przed?), trenowałyśmy balans ciałem na rowerze. Najpierw trenowałyśmy wystawianie pupy za siodełko. Po kilku wcześniejszych treningach (Pomba, Cyklon) wytarcie bieżnika o pieluchę w spodenkach nie stanowiło dla mnie problemu ale późniejsze ćwiczenie - balans ciałem na boki (przekładanie całego ciężaru ciała na jedną stronę roweru) - wydawało się o wiele trudniejsze. Raz widziałam na filmiku jak robi to WKK na treningu i wówczas stwierdziłam, że ja bym tak nie umiała. Podczas dzisiejszego treningu okazało się jednak, że umiem - i że wcale nie jest to takie trudne na jakie wygląda. Za to obydwa ćwiczenia dały ostro popalić mięśniom ud (popróbujcie to porobić kilkadziesiąt razy to sami zobaczycie).
Potem trenowałyśmy zjazd w odpowiedniej pozycji w tym samym miejscu (w stronę ul. Gąsek). Trochę tam było ciasno a pojawiający się od czasu do czasu piesi oraz inni rowerzyści mieli problem z przedarciem się (bo było nas sporo).
W dalszej części treningu przejechałyśmy się kawałkiem toru w trójkącie Opieńki-Rydzowa a potem trenowałyśmy jazdę po korzeniach przy polanie (ci z Was, którzy znają Las Kabacki z pewnością znają to miejsce - w pobliżu polany przy drodze prowadzącej do Ogrodu Botanicznego, gdy jest mokro, tworzy się mega wielka kałuża i jedyną opcją jej objechania jest albo po tych korzeniach na skraju, albo całkiem górą - przez polanę. Pamiętam, że te korzenie wywoływały zawsze wcześniej u mnie drętwienie ale na 27,5 przejeżdża je się bez wielkiej mecyi.
Następnie pojechałyśmy na leśne schody przy ambonie strzeleckiej. Miałam o tyle łatwiej, że regularnie podczas treningu dla zabawy zjeżdżam po tych schodach i znam je jak własną kieszeń - trenerki pochwaliły mnie za zjazd jednak nie wszystkie panie miały odwagę tamtędy zjechać.
Po kilku zjazdach nadszedł koniec treningu więc singlem ruszyłyśmy do Moczydłowskiej, gdzie oddzieliłam się już od grupy bo musiałam "zwolnić z dyżuru" z Zającem moją Mamę. Koło Kazurki spotkałam Czarka, który właśnie szykował się do kilku przejazdów pumptrackiem, jeszcze przed zmrokiem.
Dobrze było przypomnieć sobie postawę na rowerze z Pomby, jak się okazało kilka dni później, przydało mi się to podczas zawodów ;)
Trening miał się odbyć na Górze Trzech Szczytów (czyli - bardziej popularnie - Kazurce) ale akurat w tym samym czasie WKK zorganizowało tam objazd trasy mającego się odbyć w sobotę wyścigu Pucharu Mazowsza XC.
Przeczytanie i podpisanie regulaminu - obowiązkowe (fot. KOTMTB)

Przeniosłyśmy się zatem do Lasu Kabackiego, gdzie też można znaleźć miejscówki do potrenowania techniki.
Podstawowa część treningu odbyła się na bocznej ścieżce, biegnącej od Nowoursynowskiej do zbiegu ulic Gąsek i Opieńki. Tam ustawiałyśmy prawidłową pozycję na rowerze (tę część pamiętałam z treningu POMBA, acz niedokładnie - bo już np. wyleciało mi z głowy, że pięty mają być skierowane w dół...)
To nie do końca tak powinno wyglądać... (fot. KOTMTB)

Po ustawieniu prawidłowej wszystkich pań (a może to było przed?), trenowałyśmy balans ciałem na rowerze. Najpierw trenowałyśmy wystawianie pupy za siodełko. Po kilku wcześniejszych treningach (Pomba, Cyklon) wytarcie bieżnika o pieluchę w spodenkach nie stanowiło dla mnie problemu ale późniejsze ćwiczenie - balans ciałem na boki (przekładanie całego ciężaru ciała na jedną stronę roweru) - wydawało się o wiele trudniejsze. Raz widziałam na filmiku jak robi to WKK na treningu i wówczas stwierdziłam, że ja bym tak nie umiała. Podczas dzisiejszego treningu okazało się jednak, że umiem - i że wcale nie jest to takie trudne na jakie wygląda. Za to obydwa ćwiczenia dały ostro popalić mięśniom ud (popróbujcie to porobić kilkadziesiąt razy to sami zobaczycie).
Potem trenowałyśmy zjazd w odpowiedniej pozycji w tym samym miejscu (w stronę ul. Gąsek). Trochę tam było ciasno a pojawiający się od czasu do czasu piesi oraz inni rowerzyści mieli problem z przedarciem się (bo było nas sporo).
W dalszej części treningu przejechałyśmy się kawałkiem toru w trójkącie Opieńki-Rydzowa a potem trenowałyśmy jazdę po korzeniach przy polanie (ci z Was, którzy znają Las Kabacki z pewnością znają to miejsce - w pobliżu polany przy drodze prowadzącej do Ogrodu Botanicznego, gdy jest mokro, tworzy się mega wielka kałuża i jedyną opcją jej objechania jest albo po tych korzeniach na skraju, albo całkiem górą - przez polanę. Pamiętam, że te korzenie wywoływały zawsze wcześniej u mnie drętwienie ale na 27,5 przejeżdża je się bez wielkiej mecyi.
Następnie pojechałyśmy na leśne schody przy ambonie strzeleckiej. Miałam o tyle łatwiej, że regularnie podczas treningu dla zabawy zjeżdżam po tych schodach i znam je jak własną kieszeń - trenerki pochwaliły mnie za zjazd jednak nie wszystkie panie miały odwagę tamtędy zjechać.
Po kilku zjazdach nadszedł koniec treningu więc singlem ruszyłyśmy do Moczydłowskiej, gdzie oddzieliłam się już od grupy bo musiałam "zwolnić z dyżuru" z Zającem moją Mamę. Koło Kazurki spotkałam Czarka, który właśnie szykował się do kilku przejazdów pumptrackiem, jeszcze przed zmrokiem.
Dobrze było przypomnieć sobie postawę na rowerze z Pomby, jak się okazało kilka dni później, przydało mi się to podczas zawodów ;)
ucieczka przed chmurą
Sobota, 9 maja 2015 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 81.39 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:26 | km/h: | 23.71 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dobra, przyznaję się. Znowu uciekłam z wykładu ;)
Na wykład przyjechałam zbyt wcześnie i nie było nikogo, kto by mnie wpuścił do środka, ale oczekiwanie było przyjemne - zielono dookoła, ptaszki śpiewają i wszędzie pełno lipowego puchu... aaaaapsik!

Ale jak można było nie uciec, skoro na jutro ICM zapowiadał cały dzień deszczu a dziś - co prawda jest trochę chmur ale poza tym pogoda na pielęgnowanie tanlajnu ;)
Standardowo z Madalińskiego poleciałam przez Czerniaków do szutrowej ścieżki na Wale. Plan był dość zwykły - do Gassów, pętelka przez Habdzin, Opacz i Ciszycę i do domu. Ale wielka czarna chmura, która zaczęła mnie gonić od wjechania na Wał zweryfikowała moje plany. Przed chmurą uciekłam najpierw do Słomczyna (licząc przy okazji na odzyskanie QOMa ale to się nie udało).
Takie widoki zawsze robią wrażenie :P

Gdy obejrzałam się tam za siebie, chmura nadal była tuż za mną więc postanowiłam jej zwiać do Góry Kalwarii i tym samym zaliczyć jeszcze podjazd Lipkowską a potem powrót z podjazdem do Kawęczyna.
Lipkowska to była dziś mordęga, normalnie myślałam, że nie podjadę - chyba już tutaj zaczynało mi brakować paliwa, bo popełniłam błąd nie biorąc sobie nic do żarcia. W Górze Kalwarii jak zwykle zdenerwował mnie fakt, że widok ze skarpy jest zasłonięty przez domki i ogrodzenia. Poza tym zrobiłam się porządnie głodna więc zakręciłam się jeszcze w GK szukając jakiegoś sklepu. Nie chciałam jednak zbytnio zwiedzać, żeby nie przedłużać więc ostatecznie machnęłam ręką i wróciłam, zahaczając o mały sklepik w Dębówce (hura, otwarte!). Dwa Twixy uratowały mi życie ;)
Podjazd do Kawęczyna poszedł już nieco sprawniej. W międzyczasie chmura przeszła na drugą stronę mojej trasy. Na horyzoncie wisiała druga ale chyba nie groziło, że dogoni mnie przed moim powrotem do domu. Wracając, kluczyłam trochę po bocznych drogach, żeby nie jechać cały czasu ruchliwą 724ką i ostatecznie odbiłam z niej w stronę Habdzina a stamtąd standardową trasą już do domu.
Jechało mi się dziś super, dawno nie zrobiłam takiej spontanicznej wycieczki ;)
Na wykład przyjechałam zbyt wcześnie i nie było nikogo, kto by mnie wpuścił do środka, ale oczekiwanie było przyjemne - zielono dookoła, ptaszki śpiewają i wszędzie pełno lipowego puchu... aaaaapsik!

Ale jak można było nie uciec, skoro na jutro ICM zapowiadał cały dzień deszczu a dziś - co prawda jest trochę chmur ale poza tym pogoda na pielęgnowanie tanlajnu ;)
Standardowo z Madalińskiego poleciałam przez Czerniaków do szutrowej ścieżki na Wale. Plan był dość zwykły - do Gassów, pętelka przez Habdzin, Opacz i Ciszycę i do domu. Ale wielka czarna chmura, która zaczęła mnie gonić od wjechania na Wał zweryfikowała moje plany. Przed chmurą uciekłam najpierw do Słomczyna (licząc przy okazji na odzyskanie QOMa ale to się nie udało).
Takie widoki zawsze robią wrażenie :P

Gdy obejrzałam się tam za siebie, chmura nadal była tuż za mną więc postanowiłam jej zwiać do Góry Kalwarii i tym samym zaliczyć jeszcze podjazd Lipkowską a potem powrót z podjazdem do Kawęczyna.
Lipkowska to była dziś mordęga, normalnie myślałam, że nie podjadę - chyba już tutaj zaczynało mi brakować paliwa, bo popełniłam błąd nie biorąc sobie nic do żarcia. W Górze Kalwarii jak zwykle zdenerwował mnie fakt, że widok ze skarpy jest zasłonięty przez domki i ogrodzenia. Poza tym zrobiłam się porządnie głodna więc zakręciłam się jeszcze w GK szukając jakiegoś sklepu. Nie chciałam jednak zbytnio zwiedzać, żeby nie przedłużać więc ostatecznie machnęłam ręką i wróciłam, zahaczając o mały sklepik w Dębówce (hura, otwarte!). Dwa Twixy uratowały mi życie ;)
Podjazd do Kawęczyna poszedł już nieco sprawniej. W międzyczasie chmura przeszła na drugą stronę mojej trasy. Na horyzoncie wisiała druga ale chyba nie groziło, że dogoni mnie przed moim powrotem do domu. Wracając, kluczyłam trochę po bocznych drogach, żeby nie jechać cały czasu ruchliwą 724ką i ostatecznie odbiłam z niej w stronę Habdzina a stamtąd standardową trasą już do domu.
Jechało mi się dziś super, dawno nie zrobiłam takiej spontanicznej wycieczki ;)
Łurzyckie Ściganie ITT Opacz
Niedziela, 3 maja 2015 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: | 20.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:34 | km/h: | 35.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dojazd do Opaczy na spokojnie rowerkiem. Uznałam że jak się ogarnę to wyjdę. Jak nie zdążę przed zamknięciem trasy na jej objazd to dramatu nie będzie bo co najwyżej może mnie zaskoczyć jakaś nowa dziura. Dlatego guzdram się rano straszliwie, jak nie ja. Śniadanko, kawusia itede ;)
Dojeżdżam na miejsce w dość spokojnym tempie, a po oględzinach listy startowej przed zawodami jadę z myślą: dziś to wygram.
Na miejscu jestem tuż przed dziesiątą więc czasu na objazd trasy już nie mam ale jest chwila na pogadanie z Mateuszem po odbiorze numeru startowego. Razem robimy rozgrzewkę na "bocznym torze". Mateusz we mnie wierzy i utwierdza mnie w przekonaniu, że dzisiaj wygram ;)
Jadę dziś z lemondką (podobnie jak na drugiej czasówce z cyklu, w zeszłym roku) oraz pierwszy raz w kasku do jazdy na czas. Zarówno lemondka jak i kask to klubowy sprzęt Cyklona (czerpię pożytki z bycia członkiem tegoż), przeznaczony do wypożyczania właśnie na tego typu okazje :)
Aura jest dziwna, na słońcu gorąco, w cieniu wietrznie i chłodno. Jednak po dojeździe i rozgrzewce decyduję, że pojadę bez rękawiczek (trochę się ślizgają na lemondce, wolę mieć pewny chwyt).
Czas przed startem mija dość szybko i nagle orientuję się, że już jest 10:40, ups, zaraz startuję! Szybko lecę jeszcze na dogrzewkę i gdy wracam to akurat wyczytują mój numer. Wdrapuję się zatem na rampę ale znów nie odważam się wystartować z podtrzymania, wolę wystartować samodzielnie. Jakoś brak mi zaufania do samej siebie, że będę umiała tak wystartować.
Trzy, dwa, jeden... start! (fot. Łurzyckie Ściganie)

Pierwsza prosta jest krótka, rozpędzam się ale zaraz muszę hamować. Zakręt w lewo do Gassów - na wyjeździe z zakrętu stoją samochody więc nie ma jak go ściąć, mam tu jakieś zachwianie równowagi. Za zakrętem jest mi się jakoś ciężko rozpędzić, tętno też niezbyt chce wskoczyć na wysokie obroty. Składam się na lemondce ale to niewiele pomaga. Jadę, jak na mój gust zdecydowanie zbyt wolno ale nie jestem w stanie nic z tym zrobić.
Po długiej prostej do Gassów prawy zakręt do Obór przy pętli autobusowej biorę gładko i udaje mi się przyspieszyć. Tutaj jednak następują drobne przeszkadzajki. Najpierw - jadąca całą szerokością szosy wycieczka. Wrzeszczę do nich: "Z drogi!!!". Robią mi trochę miejsca po lewej a w moją stronę sypią się jakieś wulgarne epitety. Potem lekkie spowolnienie i konieczność przejścia na baranka na dziurawym odcinku ale generalnie tempo jest trochę lepsze. Na prostej do Konstancina znów trochę wolniej a potem ten nieszczęsny podjazd, na którym muszę sporo zwolnić. W dodatku przed zawrotką w Konstancinie, akurat tuż przy słupku, dojeżdżam do jakiegoś lokalnego dziadka na składaku, co nie pozwala mi wziąć tej zawrotki z maksymalnie prawej krawędzi szosy i muszę mocno zawęzić zakręt. Kilka a może nawet kilkanaście sekund w plecy, jak nic. Po zawrotce z górki jadę przez moment prawie 50 km/h ale to tylko chwila. Generalnie cały czas mam problem z rozkręceniem tętna i uzyskaniem satysfakcjonującej prędkości. Zakręty "S" w Gassach od pętli biorę prawie nie zwalniając, cały czas powyżej 33 km/h - trening z Pomba i późniejsze ćwiczenie zakrętów dużo mi dały. Ostatnie dwie proste Gassy - Ciszyca i Ciszyca - Opacz próbuję jechać ile matka natura dała, nawet udaje mi się wreszcie wjechać z tętnem w wyższe rejestry. Znów przeszkadzajka w postaci rowerzystów jadących wycieczkowo całą szerokością. Tu krzyczę "Uwaga po lewej!" i robią mi grzecznie miejsce (bez epitetów). Tuż przed zakrętem do Ciszycy wyprzedza mnie dwóch zawodników.
Czasówkę kończę z czasem sporo gorszym niż w zeszłym roku (około pół minuty). Nie liczyłam zbytnio na pobicie zeszłorocznego czasu z uwagi na to, że jest dopiero początek sezonu, ale sądziłam, że strata będzie mniejsza. Szlag by tę zawrotkę w Konstancinie... ;)
Na mecie dojeżdża do mnie jeden z panów, którzy mnie wyprzedzili i rzuca: "Myślałem, że to facet jedzie". Zastanawiam się głośno, czy mam to odebrać jako komplement i pan potwierdza, że tak, to komplement ;) Razem robimy chwilę rozjazdu i rozmawiamy, potem idziemy zjeść babeczki i napić się soku do "bufetu" w szkole. Rozmawiam tam też przez chwilę z jedną z zawodniczek - szacuje swój czas na około 37 minut. Gdy wychodzimy, spotykamy Mateusza, który właśnie zjechał z trasy. Jest zadowolony i liczy na miejsce w pierwszej 10tce.
Chociaż znów są problemy z pomiarem czasu, udaje się je ogarnąć dość szybko i koniec końców następuje dekoracja. Kobietka, z którą rozmawiałam przed chwilą - 3 miejsce, potem jakaś inna pani - 2 miejsce. Mateusz kiwa do mnie głową i faktycznie - zaraz organizator mnie wyczytuje jako pierwszą. Odbieramy trofea (ładne kubki z wypisanym zajętym miejscem) ale zanim dostajemy nagrody zgłasza się jeszcze jedna dziewczyna twierdząc, że jej czas był lepszy od mojego. Po sprawdzeniu okazuje się, że faktycznie - około pół minuty szybciej. Nie była uwzględniona w wynikach bo org zapomniał uwzględnić wyniki osób zapisanych w ostatniej chwili. No więc zamieniamy się kubeczkami...
Trochę słaba sytuacja.
Mój czas 34:26, czas zwyciężczyni 33:59. Gdybym pojechała równie dobrze jak w zeszłym roku to bym wygrała ;)
Całe podium męskie zgarnia - badum, tsss.... - Klub Żoliber ;) Nihil novi.
Wracamy z Mateuszem spokojnym tempem. Ja, z lekka wkurzona - trochę tym, że nie wygrałam tej czasówki chociaż byłam na to mocno nastawiona - ale głównie jednak żenującą sytuacją na dekoracji. Generalnie podoba mi się ta impreza ale wpadki z pomiarem czasu, od pierwszej edycji, są słabe. Organizatorzy powinni jak najszybciej dopracować ten element.
Mateusz, jak się później okazuje, niestety nie zmieścił się w top 10 ale i tak zajął bardzo dobre 18 miejsce ze stratą niewiele ponad 3 minuty do zwycięzcy.
Dojeżdżam na miejsce w dość spokojnym tempie, a po oględzinach listy startowej przed zawodami jadę z myślą: dziś to wygram.
Na miejscu jestem tuż przed dziesiątą więc czasu na objazd trasy już nie mam ale jest chwila na pogadanie z Mateuszem po odbiorze numeru startowego. Razem robimy rozgrzewkę na "bocznym torze". Mateusz we mnie wierzy i utwierdza mnie w przekonaniu, że dzisiaj wygram ;)
Jadę dziś z lemondką (podobnie jak na drugiej czasówce z cyklu, w zeszłym roku) oraz pierwszy raz w kasku do jazdy na czas. Zarówno lemondka jak i kask to klubowy sprzęt Cyklona (czerpię pożytki z bycia członkiem tegoż), przeznaczony do wypożyczania właśnie na tego typu okazje :)
Aura jest dziwna, na słońcu gorąco, w cieniu wietrznie i chłodno. Jednak po dojeździe i rozgrzewce decyduję, że pojadę bez rękawiczek (trochę się ślizgają na lemondce, wolę mieć pewny chwyt).
Czas przed startem mija dość szybko i nagle orientuję się, że już jest 10:40, ups, zaraz startuję! Szybko lecę jeszcze na dogrzewkę i gdy wracam to akurat wyczytują mój numer. Wdrapuję się zatem na rampę ale znów nie odważam się wystartować z podtrzymania, wolę wystartować samodzielnie. Jakoś brak mi zaufania do samej siebie, że będę umiała tak wystartować.
Trzy, dwa, jeden... start! (fot. Łurzyckie Ściganie)

Pierwsza prosta jest krótka, rozpędzam się ale zaraz muszę hamować. Zakręt w lewo do Gassów - na wyjeździe z zakrętu stoją samochody więc nie ma jak go ściąć, mam tu jakieś zachwianie równowagi. Za zakrętem jest mi się jakoś ciężko rozpędzić, tętno też niezbyt chce wskoczyć na wysokie obroty. Składam się na lemondce ale to niewiele pomaga. Jadę, jak na mój gust zdecydowanie zbyt wolno ale nie jestem w stanie nic z tym zrobić.
Po długiej prostej do Gassów prawy zakręt do Obór przy pętli autobusowej biorę gładko i udaje mi się przyspieszyć. Tutaj jednak następują drobne przeszkadzajki. Najpierw - jadąca całą szerokością szosy wycieczka. Wrzeszczę do nich: "Z drogi!!!". Robią mi trochę miejsca po lewej a w moją stronę sypią się jakieś wulgarne epitety. Potem lekkie spowolnienie i konieczność przejścia na baranka na dziurawym odcinku ale generalnie tempo jest trochę lepsze. Na prostej do Konstancina znów trochę wolniej a potem ten nieszczęsny podjazd, na którym muszę sporo zwolnić. W dodatku przed zawrotką w Konstancinie, akurat tuż przy słupku, dojeżdżam do jakiegoś lokalnego dziadka na składaku, co nie pozwala mi wziąć tej zawrotki z maksymalnie prawej krawędzi szosy i muszę mocno zawęzić zakręt. Kilka a może nawet kilkanaście sekund w plecy, jak nic. Po zawrotce z górki jadę przez moment prawie 50 km/h ale to tylko chwila. Generalnie cały czas mam problem z rozkręceniem tętna i uzyskaniem satysfakcjonującej prędkości. Zakręty "S" w Gassach od pętli biorę prawie nie zwalniając, cały czas powyżej 33 km/h - trening z Pomba i późniejsze ćwiczenie zakrętów dużo mi dały. Ostatnie dwie proste Gassy - Ciszyca i Ciszyca - Opacz próbuję jechać ile matka natura dała, nawet udaje mi się wreszcie wjechać z tętnem w wyższe rejestry. Znów przeszkadzajka w postaci rowerzystów jadących wycieczkowo całą szerokością. Tu krzyczę "Uwaga po lewej!" i robią mi grzecznie miejsce (bez epitetów). Tuż przed zakrętem do Ciszycy wyprzedza mnie dwóch zawodników.
Czasówkę kończę z czasem sporo gorszym niż w zeszłym roku (około pół minuty). Nie liczyłam zbytnio na pobicie zeszłorocznego czasu z uwagi na to, że jest dopiero początek sezonu, ale sądziłam, że strata będzie mniejsza. Szlag by tę zawrotkę w Konstancinie... ;)
Na mecie dojeżdża do mnie jeden z panów, którzy mnie wyprzedzili i rzuca: "Myślałem, że to facet jedzie". Zastanawiam się głośno, czy mam to odebrać jako komplement i pan potwierdza, że tak, to komplement ;) Razem robimy chwilę rozjazdu i rozmawiamy, potem idziemy zjeść babeczki i napić się soku do "bufetu" w szkole. Rozmawiam tam też przez chwilę z jedną z zawodniczek - szacuje swój czas na około 37 minut. Gdy wychodzimy, spotykamy Mateusza, który właśnie zjechał z trasy. Jest zadowolony i liczy na miejsce w pierwszej 10tce.
Chociaż znów są problemy z pomiarem czasu, udaje się je ogarnąć dość szybko i koniec końców następuje dekoracja. Kobietka, z którą rozmawiałam przed chwilą - 3 miejsce, potem jakaś inna pani - 2 miejsce. Mateusz kiwa do mnie głową i faktycznie - zaraz organizator mnie wyczytuje jako pierwszą. Odbieramy trofea (ładne kubki z wypisanym zajętym miejscem) ale zanim dostajemy nagrody zgłasza się jeszcze jedna dziewczyna twierdząc, że jej czas był lepszy od mojego. Po sprawdzeniu okazuje się, że faktycznie - około pół minuty szybciej. Nie była uwzględniona w wynikach bo org zapomniał uwzględnić wyniki osób zapisanych w ostatniej chwili. No więc zamieniamy się kubeczkami...
Trochę słaba sytuacja.
Mój czas 34:26, czas zwyciężczyni 33:59. Gdybym pojechała równie dobrze jak w zeszłym roku to bym wygrała ;)
Całe podium męskie zgarnia - badum, tsss.... - Klub Żoliber ;) Nihil novi.
Wracamy z Mateuszem spokojnym tempem. Ja, z lekka wkurzona - trochę tym, że nie wygrałam tej czasówki chociaż byłam na to mocno nastawiona - ale głównie jednak żenującą sytuacją na dekoracji. Generalnie podoba mi się ta impreza ale wpadki z pomiarem czasu, od pierwszej edycji, są słabe. Organizatorzy powinni jak najszybciej dopracować ten element.
Mateusz, jak się później okazuje, niestety nie zmieścił się w top 10 ale i tak zajął bardzo dobre 18 miejsce ze stratą niewiele ponad 3 minuty do zwycięzcy.
Siedlce - Warszawa - bicie rekordu i burza z piorunami
Niedziela, 26 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, dojazdy, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 93.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:34 | km/h: | 26.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zwykle jadę w stronę do Siedlec. Zawsze, ale to zawsze, mam pod górkę i pod wiatr. Tym razem postanowiłam więc pojechać w drugą stronę. Niestety, pogoda postanowiła spłatać mi figla... ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)

Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)

Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 19 kwietnia 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 44.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:39 | km/h: | 12.11 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zapowiadało się, że będzie zimno, buro i ponuro i że będzie padało. Jak wstaję to jest zimno, buro i ponuro. Zaczyna kropić gdy jadę autem. Trochę mi siada morale ale skoro już się zwlokłam to co, wrócę teraz? Toż to hańba i wstyd ;)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)

Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)

Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )

Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)

Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)

Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)

Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.

Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)

Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)

Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )

Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)

Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)

Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)

Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.

Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
bomba mnie dopadła
Niedziela, 12 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
Km: | 71.08 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:58 | km/h: | 23.96 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszym s3 dzisiejsze siłowe interwały zapowiadały się ciężko. I takie były. Udało mi się znaleźć kawałek trasy z centralnym wmordewindem do tego celu i te interwały zrobiłam naprawdę sumiennie. W drugiej połowie po każdym niewiele mi brakowało, żeby ubarwić asfalt ;)
Po odbębnieniu interwałów, w Opaczy zatrzymałam się przy stawie na wszamanie zakupionego w sklepiku Grześka.

A potem to już było powolne turlanie się pod wiatr do domu.
Po odbębnieniu interwałów, w Opaczy zatrzymałam się przy stawie na wszamanie zakupionego w sklepiku Grześka.

A potem to już było powolne turlanie się pod wiatr do domu.
urwałam się ;)
Piątek, 10 kwietnia 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 48.07 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:10 | km/h: | 22.19 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyznaję się bez bicia - urwałam się dziś z budy. Pogoda tak piękna, że grzechem byłoby nie skorzystać ze słońca. A budę kończę w piątki o 19.30 gdy słonko już się chowa.
Ponieważ wykład był dość nudny to urwałam się bez większych skrupułów ;)
(nie)Daleko od szosy

Ponieważ wykład był dość nudny to urwałam się bez większych skrupułów ;)
(nie)Daleko od szosy


wiosna, ach to ty ;)
Poniedziałek, 6 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
Km: | 54.26 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:21 | km/h: | 23.09 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W sobotę przed Niedzielą Wielkanocną miałam dość napięty grafik i chociaż pogoda była nienajgorsza to mogłam wyjść na trening dopiero wieczorem. Zgodnie z Prawem Murphy'ego, jak tylko odjechałam wystarczająco daleko od domu, żeby nie opłacało się wracać, Wiosna postanowiła dać znać, że jest i postrzelać we mnie wszystkim co jej się przez cały dzień uzbierało. Nie dość, że bardzo mocno wiało, to nawalało we mnie przez pół godziny jak w bęben śniegodeszczem, deszczogradem, gradem no i - oczywiście - wodą spod kół bo droga zrobiła się bardzo szybko bardzo mokra. Zwłaszcza nieprzyjemne było strzelanie w twarz z gradu bo to naprawdę dość bolesne, zwłaszcza przy odcinkach s4. Szczęściem miałam ze sobą dodatkowe ciuchy zawinięte w reklamówkę więc po zakończeniu odcinków s4 i gdy upewniłam się, że niebo się przeczyszcza, założyłam suche rzeczy na siebie. Tylko dzięki temu chyba dzisiaj nie jestem chora i znowu mogłam wyjść na rower.
Udało się wrócić od Teściów na tyle wcześnie, że mogłam wyjść za dnia. I zostałam wynagrodzona za sobotnią masakrę bo dziś było naprawdę przyjemnie. Słonko co prawda pokazało się tylko na chwilę ale akurat w dobrym momencie, kiedy wjechałam na wał, żeby cyknąć fotkę.

A poza tym w sumie było fajnie, niezbyt wietrznie i - w porównaniu do ostatnich dni - nawet trochę cieplej.
Udało się wrócić od Teściów na tyle wcześnie, że mogłam wyjść za dnia. I zostałam wynagrodzona za sobotnią masakrę bo dziś było naprawdę przyjemnie. Słonko co prawda pokazało się tylko na chwilę ale akurat w dobrym momencie, kiedy wjechałam na wał, żeby cyknąć fotkę.

A poza tym w sumie było fajnie, niezbyt wietrznie i - w porównaniu do ostatnich dni - nawet trochę cieplej.
PB Otwock
Niedziela, 29 marca 2015 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 57.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 16.94 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
PolandBike Otwock. Pierwszy start w tym roku. Uznałam, że na przetarcie nóżki przed Daleszycami będzie idealny - żeby nie zaczynać od razu z "grubej rury".
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka

Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski

Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz

Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki

Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka

Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski

Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz

Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki

Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)