ŻTC Super Prestige Mińsk Maz. - pierwsze koty za płoty
Niedziela, 11 maja 2014 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 51.63 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:38 | km/h: | 31.61 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś mój debiut na szosie. Wczorajszej czasówki nie liczę, bo to był lokalny ogórek o małej frekwencji, poza tym nie wymagał jakichś szczególnych umiejętności (typu jazda w grupie, jazda na kole itp.). W czasówkach zresztą już startowałam, tyle że na góraku.
Na dobry początek budzę się (sama) z dziwnym uczuciem, że jest chyba strasznie późno. Kontrola czasu i... oż fak, budzik nie zadzwonił. Miałam wstać o 6:15 a jest 7:00 i mam pół godziny do planowanego wyjścia z domu. Nooooo, dawno tak szybko się nie musiałam ogarniać. Dobrze, że mam zwyczaj wszystko przygotowywać dzień przed, to poza standardowymi rzeczami (mycie, śniadanie, ubranie się) musiałam tylko nalać picie do bidonów i wio. Całe szczęście, że Zając przespał całe moje szykowanie i ponoć obudził się dopiero na dźwięk klucza w zamku. Więc dodatkowych przeszkadzajek brak.
Wychodzę z domu, zimno jak nie wiem co. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić po nogawki ale stwierdzam, że nie ma już czasu. Ładuję graty i rower do auta w miarę o czasie i wio. Jadę sobie bezstresowo do Mińska, droga prawie pusta o tej porze w niedzielę. Jedynym zaskoczeniem jest obecność żandarmerii wojskowej na rondzie przy wjeździe na obwodnicę Mińska. Zatrzymują mnie (na rondzie) i pytają, czy jadę do Mińska czy dalej - po potwierdzeniu, że do Mińska, pozwalają mi łaskawie odjechać.
Dojeżdżam prawie zgodnie z planem i prawie bez problemów (z dwoma zawrotkami na Warszawskiej, hehe) docieram do MOSiRu, gdzie jest biuro zawodów. Na parkingu sporo miejsca - najwyraźniej na moją grupę (kategorie KO, M60 i wzwyż) nie ma tak wielu chętnych - ale widać szykujących się kolarzy. W biurze bez wielkiej kolejki - opłata, numery startowe.
Powolutku się ogarniam. Pierwotnie planowałam wziąć Camela ale rezygnuję z tego pomysłu. Zimno jest i pewnie nie będzie mi się chciało jakoś bardzo pić. 2 bidony na rowerze powinny wystarczyć. Akcesoria do ewentualnej wymiany dętki przekładam do kieszonki koszulki. Strasznie wypchane mam te kieszonki. W prawej telefon (w sumie po co?), klucze, kluczyki od auta, dokumenty (tego nie zostawiam w samochodzie), w środkowej zestaw naprawczy, w lewej żele i batony (też nie wiem po co, wystarczyłby jeden). Robię sobie trochę rozgrzewki ale bardziej żeby nie zmarznąć a nie, żeby się rozgrzać przed wyścigiem.
Kręcę się tu i tam (fot. ŻTC)
Poznaję Martę Kolczyńską z Ośki (fot. ŻTC)
Na starcie są jeszcze dwie inne kobietki. Agnieszka, która wygląda, jakby miała wygrać ;) [i wygrała] i Jola z ŻTC. No i z tego towarzystwa prorokuję, że chyba będę ostatnia ;) ale żartuję sobie z nimi, że nie dam się objechać.
Start rundy honorowej spod MOSiRu punktualnie o 10. Jedziemy sobie spokojnym tempem za pilotem na miejsce startu. Paradoksalnie, runda honorowa na szosie sporo wolniejsza, niż runda honorowa na MTB w Daleszycach ;)
Start ostry w Mariance pod Mińskiem. Ja i Jola stoimy się z przodu, zastanawiam się, czy to dobry pomysł ale Jola twierdzi, że to nie ma znaczenia w tej grupie - jest na tyle mała, że nie ma problemu z wzajemnym wyprzedzaniem się.
fot. ŻTC
Początek spokojny, przez chwilę jadę sobie z przodu i zarabiam fotki (fot. ŻTC)
Przez chwilę peletonik jakby miał ochotę jechać sobie wycieczkę ale po kilkunastu sekundach zaczynają się pierwsze zrywy i ataki. Zryw, zwolnienie, zryw, zwolnienie. Dziwna to jazda. Głównie skupiam się, żeby się z nikim nie zderzyć ale też, żeby trzymać się grupy. Wiem oczywiście, że zerwanie peletonu to samotna śmierć ;) Przez pierwsze kółko udaje mi się to, ale coraz trudniej mi dospawać po zakrętach. Najwyraźniej muszę popracować nad techniką wychodzenia z zakrętu bo zbyt mocno zwalniam przed zakrętem i potem muszę gonić. Na początku drugiego okrążenia widzę Martę zwalniającą i zjeżdżającą na bok. Krzyczę "łap koło" ale macha mi, że mam jechać.
Gdzieś w połowie drugiego kółka po kolejnym zakręcie z podjazdem już mi się nie udaje dogonić grupy i zostaję z tyłu. No i przepadło. Prędkość spada dramatycznie, moje siły też. Przez dwa okrążenia staram się dogonić małą grupkę panów, która oderwała się z głównego peletonu. Cały czas widzę ich przed sobą ale ni cholery nie udaje mi się zmniejszyć odległości a nawet chyba nieco się ona zwiększa. Tracę rachubę przejechanych okrążeń. Dobrze, że sobie ustawiłam w Garminie lapy po 8km więc tylko tu mam pomoc.
No dobra, pomocą jest też doping ze strony stojącego na linii mety Marcina, który do mnie wrzeszczy, że mam dawać i jechać... ;) Niestety, nie na długo to starcza, ledwie zipię.
Mięśnie palą, w płucach ogień, przegrywam samotną walkę z wiatrem (fot. ŻTC)
W pewnym momencie dojeżdża do mnie Marta i jedziemy razem. Głównie ja na jej kole ale też kawałek daję jej odpocząć.
Jeszcze się trzymam Marty (fot. ŻTC)
Jedno całe kółko przejeżdżamy razem ale przy kolejnym odpadam. Jestem już tak zmęczona, że nie daję rady jej utrzymać koła. A tu, sędzia na mecie pokazuje nam numerek, że jeszcze 3 okrążenia. O nie, nie dam rady... Odpadam i zostaję w tyle. Chwilę jedzie ze mną jeszcze Marcin (z boku, żeby nie było że ciągnie), próbując mnie zmotywować ale ja już ledwo kręcę.
Proszę, czy mogę już dalej nie jechać? (fot. ŻTC)
Jeszcze jedno kółko przejeżdżam, na przedostatnim dubluje mnie czołówka i wyprzedza Jola, która wcześniej została gdzieś w tyle (nie wiem kiedy to się stało). Na szczęście po dojechaniu czołówki do mety, nie muszę już jechać dalej, będę miała +1 okr.
Z obliczeń wynika mi, że jestem ostatnia. Całkiem ostatnia, najostatniejsza ;)
Po zatrzymaniu się przez chwilę zastanawiam się, czy porzygam się już teraz, czy dopiero za moment ;) Jola jednak sugeruje, żeby jeszcze kilka razy zakręcić pedałami, to mi przejdzie. Udajemy się zatem we dwie na miejsce startu bo za chwilę startuje elita, faktycznie złe samopoczucie mija. Patrzymy jak startują panowie a potem powolutku kręcimy do Mińska.
W Mińsku sprawdzam wyniki, nie ma mnie. Po spakowaniu roweru i przebraniu się, nadal mnie nie ma. Wzruszam więc ramionami i ruszam do domu. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o kanapie. W dodatku nie udaje mi się zjeść nic konkretnego bo nie mam gotówki a w MOSiR kartą nie można zapłacić. Dochodzę zatem do wniosku, że nie ma na co czekać tylko trzeba jechać na obiad do domu.
Nadal mnie nie ma w wynikach więc piszę do organizatorów z pytaniem, czy jak byłam zdublowana to mnie nie uwzględniają w wynikach. Za jakiś czas patrzę - jestem. Przed Martą. Z 7 okrążeniami i czasem 01:38:36. Hahahahha :) No dobra, piszę drugi raz, niech to poprawią... :)
[Następnego dnia już było prawidłowo, -1 lap i ostatnie miejsce, trzecie w kategorii - w sumie gdybym została na dekorację to bym może dostała pucharek ale i tak uważam, że się nie należał więc nie żałuję. I faktycznie byłam ostatnia z kobiet. I przedostatnia w ogóle]
Podsumowując - było fajnie. Kurczę, naprawdę świetnie się bawiłam, było to całkiem nowe doświadczenie. Nigdy w życiu się tak nie ujechałam, na żadnym MTB ani nigdzie. Oczywiście, wychodzi mój brak doświadczenia, nieumiejętność jazdy w peletonie, nieumiejętność brania zakrętów ;) Ale i tak było fajnie.
Na dobry początek budzę się (sama) z dziwnym uczuciem, że jest chyba strasznie późno. Kontrola czasu i... oż fak, budzik nie zadzwonił. Miałam wstać o 6:15 a jest 7:00 i mam pół godziny do planowanego wyjścia z domu. Nooooo, dawno tak szybko się nie musiałam ogarniać. Dobrze, że mam zwyczaj wszystko przygotowywać dzień przed, to poza standardowymi rzeczami (mycie, śniadanie, ubranie się) musiałam tylko nalać picie do bidonów i wio. Całe szczęście, że Zając przespał całe moje szykowanie i ponoć obudził się dopiero na dźwięk klucza w zamku. Więc dodatkowych przeszkadzajek brak.
Wychodzę z domu, zimno jak nie wiem co. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić po nogawki ale stwierdzam, że nie ma już czasu. Ładuję graty i rower do auta w miarę o czasie i wio. Jadę sobie bezstresowo do Mińska, droga prawie pusta o tej porze w niedzielę. Jedynym zaskoczeniem jest obecność żandarmerii wojskowej na rondzie przy wjeździe na obwodnicę Mińska. Zatrzymują mnie (na rondzie) i pytają, czy jadę do Mińska czy dalej - po potwierdzeniu, że do Mińska, pozwalają mi łaskawie odjechać.
Dojeżdżam prawie zgodnie z planem i prawie bez problemów (z dwoma zawrotkami na Warszawskiej, hehe) docieram do MOSiRu, gdzie jest biuro zawodów. Na parkingu sporo miejsca - najwyraźniej na moją grupę (kategorie KO, M60 i wzwyż) nie ma tak wielu chętnych - ale widać szykujących się kolarzy. W biurze bez wielkiej kolejki - opłata, numery startowe.
Powolutku się ogarniam. Pierwotnie planowałam wziąć Camela ale rezygnuję z tego pomysłu. Zimno jest i pewnie nie będzie mi się chciało jakoś bardzo pić. 2 bidony na rowerze powinny wystarczyć. Akcesoria do ewentualnej wymiany dętki przekładam do kieszonki koszulki. Strasznie wypchane mam te kieszonki. W prawej telefon (w sumie po co?), klucze, kluczyki od auta, dokumenty (tego nie zostawiam w samochodzie), w środkowej zestaw naprawczy, w lewej żele i batony (też nie wiem po co, wystarczyłby jeden). Robię sobie trochę rozgrzewki ale bardziej żeby nie zmarznąć a nie, żeby się rozgrzać przed wyścigiem.
Kręcę się tu i tam (fot. ŻTC)
Poznaję Martę Kolczyńską z Ośki (fot. ŻTC)
Na starcie są jeszcze dwie inne kobietki. Agnieszka, która wygląda, jakby miała wygrać ;) [i wygrała] i Jola z ŻTC. No i z tego towarzystwa prorokuję, że chyba będę ostatnia ;) ale żartuję sobie z nimi, że nie dam się objechać.
Start rundy honorowej spod MOSiRu punktualnie o 10. Jedziemy sobie spokojnym tempem za pilotem na miejsce startu. Paradoksalnie, runda honorowa na szosie sporo wolniejsza, niż runda honorowa na MTB w Daleszycach ;)
Start ostry w Mariance pod Mińskiem. Ja i Jola stoimy się z przodu, zastanawiam się, czy to dobry pomysł ale Jola twierdzi, że to nie ma znaczenia w tej grupie - jest na tyle mała, że nie ma problemu z wzajemnym wyprzedzaniem się.
fot. ŻTC
Początek spokojny, przez chwilę jadę sobie z przodu i zarabiam fotki (fot. ŻTC)
Przez chwilę peletonik jakby miał ochotę jechać sobie wycieczkę ale po kilkunastu sekundach zaczynają się pierwsze zrywy i ataki. Zryw, zwolnienie, zryw, zwolnienie. Dziwna to jazda. Głównie skupiam się, żeby się z nikim nie zderzyć ale też, żeby trzymać się grupy. Wiem oczywiście, że zerwanie peletonu to samotna śmierć ;) Przez pierwsze kółko udaje mi się to, ale coraz trudniej mi dospawać po zakrętach. Najwyraźniej muszę popracować nad techniką wychodzenia z zakrętu bo zbyt mocno zwalniam przed zakrętem i potem muszę gonić. Na początku drugiego okrążenia widzę Martę zwalniającą i zjeżdżającą na bok. Krzyczę "łap koło" ale macha mi, że mam jechać.
Gdzieś w połowie drugiego kółka po kolejnym zakręcie z podjazdem już mi się nie udaje dogonić grupy i zostaję z tyłu. No i przepadło. Prędkość spada dramatycznie, moje siły też. Przez dwa okrążenia staram się dogonić małą grupkę panów, która oderwała się z głównego peletonu. Cały czas widzę ich przed sobą ale ni cholery nie udaje mi się zmniejszyć odległości a nawet chyba nieco się ona zwiększa. Tracę rachubę przejechanych okrążeń. Dobrze, że sobie ustawiłam w Garminie lapy po 8km więc tylko tu mam pomoc.
No dobra, pomocą jest też doping ze strony stojącego na linii mety Marcina, który do mnie wrzeszczy, że mam dawać i jechać... ;) Niestety, nie na długo to starcza, ledwie zipię.
Mięśnie palą, w płucach ogień, przegrywam samotną walkę z wiatrem (fot. ŻTC)
W pewnym momencie dojeżdża do mnie Marta i jedziemy razem. Głównie ja na jej kole ale też kawałek daję jej odpocząć.
Jeszcze się trzymam Marty (fot. ŻTC)
Jedno całe kółko przejeżdżamy razem ale przy kolejnym odpadam. Jestem już tak zmęczona, że nie daję rady jej utrzymać koła. A tu, sędzia na mecie pokazuje nam numerek, że jeszcze 3 okrążenia. O nie, nie dam rady... Odpadam i zostaję w tyle. Chwilę jedzie ze mną jeszcze Marcin (z boku, żeby nie było że ciągnie), próbując mnie zmotywować ale ja już ledwo kręcę.
Proszę, czy mogę już dalej nie jechać? (fot. ŻTC)
Jeszcze jedno kółko przejeżdżam, na przedostatnim dubluje mnie czołówka i wyprzedza Jola, która wcześniej została gdzieś w tyle (nie wiem kiedy to się stało). Na szczęście po dojechaniu czołówki do mety, nie muszę już jechać dalej, będę miała +1 okr.
Z obliczeń wynika mi, że jestem ostatnia. Całkiem ostatnia, najostatniejsza ;)
Po zatrzymaniu się przez chwilę zastanawiam się, czy porzygam się już teraz, czy dopiero za moment ;) Jola jednak sugeruje, żeby jeszcze kilka razy zakręcić pedałami, to mi przejdzie. Udajemy się zatem we dwie na miejsce startu bo za chwilę startuje elita, faktycznie złe samopoczucie mija. Patrzymy jak startują panowie a potem powolutku kręcimy do Mińska.
W Mińsku sprawdzam wyniki, nie ma mnie. Po spakowaniu roweru i przebraniu się, nadal mnie nie ma. Wzruszam więc ramionami i ruszam do domu. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o kanapie. W dodatku nie udaje mi się zjeść nic konkretnego bo nie mam gotówki a w MOSiR kartą nie można zapłacić. Dochodzę zatem do wniosku, że nie ma na co czekać tylko trzeba jechać na obiad do domu.
Nadal mnie nie ma w wynikach więc piszę do organizatorów z pytaniem, czy jak byłam zdublowana to mnie nie uwzględniają w wynikach. Za jakiś czas patrzę - jestem. Przed Martą. Z 7 okrążeniami i czasem 01:38:36. Hahahahha :) No dobra, piszę drugi raz, niech to poprawią... :)
[Następnego dnia już było prawidłowo, -1 lap i ostatnie miejsce, trzecie w kategorii - w sumie gdybym została na dekorację to bym może dostała pucharek ale i tak uważam, że się nie należał więc nie żałuję. I faktycznie byłam ostatnia z kobiet. I przedostatnia w ogóle]
Podsumowując - było fajnie. Kurczę, naprawdę świetnie się bawiłam, było to całkiem nowe doświadczenie. Nigdy w życiu się tak nie ujechałam, na żadnym MTB ani nigdzie. Oczywiście, wychodzi mój brak doświadczenia, nieumiejętność jazdy w peletonie, nieumiejętność brania zakrętów ;) Ale i tak było fajnie.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!