Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2011
Dystans całkowity: | 1016.73 km (w terenie 305.00 km; 30.00%) |
Czas w ruchu: | 57:43 |
Średnia prędkość: | 19.40 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 175 (97 %) |
Maks. tętno średnie: | 162 (90 %) |
Liczba aktywności: | 42 |
Średnio na aktywność: | 29.90 km i 1h 22m |
Więcej statystyk |
Gwiazda Mazurska Szeligi etap III - biedny rower
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 55.00 | Km teren: | 53.00 | Czas: | 02:26 | km/h: | 22.60 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start spod samego hotelu więc można pospać. Jednak śpię źle. Budzi mnie bolący brzuch i biegunka. Rano jest trochę lepiej ale mam obawy przed startem. Idziemy jednak na plażę koło hotelu na start. Tam jest już Krzysiek ze znajomym, który też ma jakieś problemy żołądkowe. Cały czas się waham, czy jechać ale brzuch chyba się uspokoił. Na wsiakij słuczaj mam w camelu papier toaletowy ;)
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Jest jeszcze dość przyjemnie ale zapowiada się straszny upał.
Dzisiaj jestem wcześnie, więc mogę się ustawić bliżej z przodu na start. Niestety, ustawiam się jakoś niefortunnie. Widzę, jak Krzysiek wyrywa do przodu, mnie trochę blokują marudzący rowerzyści przede mną.
Gdy wreszcie wyrywam się ze ścisku, wypatruję Krzyśka, próbując go dogonić.
I tak go gonię całą trasę. Musiał mi strasznie daleko odjechać, chociaż nie wiem jak. Ale winię swoje zmęczone nogi odwodnienie po biegunce i spadek morale po wczorajszej gumie.
Staram się jednak jechać szybko, nie smęcić. Dzisiaj ciężko mi się przegania innych, ale jednak przeganiam. Dorotę "łapię" tuż po starcie, ale Krzyśka ani widu ani słychu.
Pompuj podjazd dla Szatana! Ja wiem, że to nie wygląda jak podjazd, ale był. Naprawdę.
Jestem zmęczona, nogi nie chcą wskoczyć na wysokie obroty. Na 32 kilometrze licznik wydaje się nie chcieć ruszyć do przodu. Metry przeskakują w ślimaczym tempie. Zmuszam się, żeby nie patrzeć na niego. W dodatku ciągle blokuje mi się korba a rower chrzęści jak zarzynany. Płakać mi się chce, jak tego słucham.
Dopada mnie kryzys więc postanawiam jednak zjeść jeden żel (mimo tego, że miałam tego nie robić). Trochę sił mi wraca dopiero po kolejnych 10 kilometrach jednak jadę już trochę jak robot, skupiając się tylko na kolejnych nadepnięciach na pedały i kolorowych koszulkach daleko przede mną.
Ileś tych koszulek mijam. Jednak w pewnym momencie pojawiają się dwie takie koszulki z przodu - biała i niebieska, które wydają się w ogóle nie przybliżać. Fata morgana jakaś, czy co? Deptam i deptam i jestem coraz bardziej zdesperowana.
Wreszcie w przypływie desperacji, na jakiejś cholernej łące, której nienawidzę z całej siły, chyba determinacja dodaje mi sil bo wreszcie widzę te koszulki bliżej, na szczycie lekkiego podjazdu. Wracają mi siły i doganiam - najpierw białą (facet) potem niebieską (kobitka). Dyszę do niej, że 10 kilometrów ją goniłam. Ona jednak wcale nie chce dać się wyprzedzić. Ja jednak już wiem - z piątkowego spaceru po okolicy - że meta jest tuż za kępą drzew i zakrętem. Nie zamierzam odpuścić tak łatwo. Wyprzedzam i staram się uciec, żeby nie siadła mi na kole. Wjeźdżam na metę przed nią i umieram zaraz za bramą.
Po chwili ogarniam się i ruszam w stronę rodziców Krzyśka. Oni pytają, czy Krzysiek jest daleko za mną.
Prawdę mówiąc to jestem trochę zdziwiona bo goniłam Krzyśka przez cały wyścig i nagle on jest za mną? Kiedy? Jak? Gdzie?
Ale faktycznie, jest za mną. Wjeżdża z 10 minut później. Podobno wyprzedziłam go zaraz po starcie. Kompletnie nie zauważyłam tego, przebijając się przez maruderów na zakręcie.
Wieczorem znów łapie mnie biegunka, chyba faktycznie to te żele. Na szczęście teraz, poza samopoczuciem, nie muszę się tym szczególnie przejmować.
kadencja 72/113
wyniki:
55 km / 2:25:47
miejsce open: 10/29, K3: 7/14
w klasyfikacji generalnej K3: 6/16 w open (razem z facetami) 67/219
Trochę szkoda tej gumy wczoraj ale i tak jestem zadowolona z wyniku w generalce.
Gwiazda Mazurska Olecko etap II - guma i kółeczko :(
Niedziela, 14 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 63.00 | Km teren: | 58.00 | Czas: | 03:20 | km/h: | 18.90 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 171171 ( 95%) | HRavg | 152( 84%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzisiaj start z Olecka. Z ranka zagląda nam do pokoju słonko, jednak jakoś się guzdrzemy z Markiem rano dojeżdżamy na miejsce w ostatniej chwili. Na szczęście zdążamy. Zjadam jeszcze Powerbara przed startem.
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno
Start wspólny. Nie staram się przepchnąć bo miało nie być ścigania na początku, przynajmniej tak twierdził Zamana na wczorajszej odprawie. Ale gdzie tam, oczywiście wszyscy przepychają się i zaraz po wyjściu na prostą już zaczynają się ścigać. No dobra to ruszam z tej mojej ostatniej linii (kto późno przychodzi sam sobie szkodzi).
Znowu wszystkich przeganiam. Mimo zmęczenia po wczorajszym, jedzie mi się równie dobrze jak wczoraj. Przeganiam Krzyśka i Dorotę.
Na trasie standardowo już zjadam trzy żele.
Niestety, gdzieś w pierwszej połowie trasy łapię gumę w przednim kole na szutrowym zjeździe. Tracę pewnie z 15 minut na wymianie dętki, w międzyczasie Krzysiek mnie mija. Pyta się, czy coś trzeba. Macham ręką, że nie. Najdłużej się schodzi na pompowaniu. Krzysiek miał rację, że mam nędzną pompkę. Może trzeba by zainwestować w taką na naboje, przynajmniej na zawody.
Pędzę ile sił w nogach, żeby chociaż trochę nadrobić stratę, ale wiem już że wyniku dobrego to dzisiaj nie będzie. W dodatku ciągle zacina mi się korba.
Jakaś taka niewyraźna jestem. Czy to z powodu tej gumy?
Na błotnej przeprawie, która jak nic przypomina mi Szydłowiec nieco, spotykam Dorotę. Obie prowadzimy rower więc postanawiam nawiązać kontakt :) Zagajam do niej, ona mnie kojarzy dopiero gdy mówię jej swoje nazwisko. Chwali, że zrobiłam niezły postęp od początku sezonu, za to żali się, że u niej ostatnio gorzej. Zaczęła jeździć bardziej zachowawczo po ostrej wywrotce na asfalcie na maratonie w Rawie.
Zamieniamy kilka sympatycznych zdań, ale jak tylko kończy się błoto to nie daję jej szansy.
Po jakimś czasie - wielkie zdziwienie - doganiam Krzyśka. On chyba jest równie zdziwiony.
Ponieważ ja już nie walczę o wynik a Krzysiek stwierdza, że fajnie byłoby dojechać do mety razem, to jedziemy resztę trasy razem. Ja jego ciągnę na podjazdach, on mnie na prostej. Też ma drobny problem techniczny bo nie wskakuje mu blat.
Wiem, że mogłabym go szybko odsadzić, ale nie robię tego bo jestem trochę zła z powodu straty czasu na gumie. Niech chociaż mam z tego trochę przyjemności ze wspólnej jazdy. Ważne, że będę na mecie przed Dorotą.
Wjeżdżamy z Krzyśkiem na metę razem, tak jak chciał.
Po południu doczyszczam rower i oglądam o co chodzi z korbą.
Chyba blokowanie korby spowodowane jest całkiem zmasakrowanym dolnym kółeczkiem przerzutki. Dosłownie zmielone są ząbki w kołeczku. Niestety, nie mam kółek na zmianę :(
Wieczorem łapie mnie jakaś mega biegunka. Marek wysnuwa hipotezę, że to z powodu przyjęcia dużej ilości żeli ostatnio... Być może tak jest. Rozważam czy w ogóle jutro jechać, również z powodu niechęci do zepsucia roweru do reszty. Marek przekonuje mnie, że z tym defektem (roweru, nie organizmu) da się jechać. W końcu postanawiam jechać jutro, jeśli będę się dobrze czuła.
kadencja 72/113
wyniki:
63 km, czas 03:20:17
miejsce open: 14/34, K3: 9/18
gdyby nie guma to mogłabym być pewnie 7-8 w kategorii, ale trudno
Mazovia MTB Marathon Ełk / Gwiazda Mazurska etap I - ogień w nogach
Sobota, 13 sierpnia 2011 Kategoria >50 km, wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 53.00 | Km teren: | 48.00 | Czas: | 02:17 | km/h: | 23.21 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 175175 ( 97%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Długi weekend postanowiliśmy z Markiem trochę przedłużyć więc logujemy się w Szeligach k/Ełku już dzień wcześniej. Od razu mówię, hotelu Gryfia-Mazur w Szeligach nie polecam.
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
Wieczorem zdzwaniamy się z Krzyśkiem i ruszamy się do Ełku. Odwiedziny w biurze zawodów, odebranie koszulki. Z Krzyśkiem drobne piwko i do hotelu. Szwendamy się jeszcze chwilę po okolicy - jak się okazuje trzeciego dnia, bardzo owocnie, ale o tym w innym wpisie :)
Kolejnego dnia start w Ełku. W nocy była burza, ale na starcie już jest piękna pogoda. Pewnie będzie błotko.
Krzysiek i Tomek dzisiaj ruszają z piątki, ja z szóstki, razem z Krzychem. Wciągam przed startem Powerbara malinowego. Chłopaki śmieją się, że jem mielonkę o smaku malin. Faktycznie, Powerbar przypomina wyglądem mielonkę.
Jeszcze dwie wizyty w kibelku w pobliskiej knajpie (co za mili ludzie, pozwolili się za darmo wysikać). Zupełnie nie wiem, czemu mnie tak ciśnie dzisiaj.
Prawdę mówiąc to robiąc ten wpis we wtorek wieczorem nie pamiętam zbytnio co się dokładnie działo w sobotę. Pamiętam tylko, że wyprzedzam wszystkich jak szalona. Przefruwam dosłownie przez cały swój sektor i z połowę kolejnego. Krzycha odsadzam od razu po starcie, w ciągu 20 pierwszych kilometrów przeganiam też Krzyśka i Tomka.
Trasa jest fajna, mocno interwałowa ale nietrudna technicznie. Sporo podjazdów, fajne szybkie zjazdy, na których dokręcam.
Wciągam po drodze 3 żele, mniej więcej na 15 - 30 - 45 kilometrze
Gdzieś na jakimś błotku łapię glebę, próbując objechać mulisto-wodną koleinę bokiem. Przy okazji zahaczam małym palcem u prawej ręki o oczko siatki ogrodzeniowej obok. Przez chwilę myślę, czy nie złamałam palca. Ruszam nim, żeby sprawdzić - wygląda na to, że chodzi normalnie. Przejeżdżający obok biker pyta się czy wszystko OK - Macham, że tak. Wsiadam na rower i pędzę dalej. Znowu doganiam Tomka, który w międzyczasie mi trochę uciekł, ale niedaleko.
Jeszcze przed glebą, bo czysta
Po tej glebie dostaję ostrego kopa, nogi naciskają na pedały jak automat. W zasadzie prawie całą trasę tylko wyprzedzam. Mało kto wyprzedza mnie. Tak lubię. Jedzie mi się świetnie, czuję MOC :)
Niestety, czuję też, że coś nie do końca dobrze z napędem. Czasem, przy mocniejszym depnięciu na moment blokuje mi się korba. Jak odpuszczę i zaraz znowu nacisnę pedały, to kręci się dalej. No i po za tym cały czas coś chrobocze, zwłaszcza na miększych przełożeniach.
Wpadam na metę, dzwonię do Marka - ten zdziwiony, że już. Ale dystans był krótszy niż podany na bramie startowej.
Zanim Marek się pojawia, włażę do jeziora żeby się trochę umyć z błotnej maseczki. Trochę błotka dzisiaj było, ale bez dramatu. Tak akurat żeby się upaprać ale nie zachetać.
Wracam pod bramę mety. Przyjeżdża wściekły Krzysiek. Jechało mu się źle. Marudzi, przeklina, w ogóle niezadowolony. No cóż, rozumiem go. Przy okazji relacjonuje, że Krzychu miał wypadek na trasie i siedział przy samochodzie straży pożarnej czekając na pomoc.
Próbuję się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon.
Przychodzi Marek, spotykamy się z Tomkiem. Nie zauważyłam kiedy przyjechał, ale sporo po Krzyśku. Tomek też narzeka na brak formy.
Jechał też Olaf, ale nie widziałam go nigdzie przed startem, ani nie mogę go wypatrzeć teraz.
W międzyczasie zauważam Che i podchodzę zagadać. Wściekła jak osa bo czwarta. Co za dzień, wszyscy wściekli chodzą. Jednak ustawiamy się na telefon wieczorem, może w końcu uda się wspólnie wychłeptać browarka.
Cały czas nie można się dodzwonić do Krzycha, trochę się martwimy wszyscy.
Siedzimy, gadamy, odpoczywamy.
Wreszcie po jakimś czasie Krzychu oddzwania. Coś zrobił sobie w kolano - chyba nic strasznego, ale wrócił autem z Cezarym Zamaną z trasy. Obadali go na miejscu ludzie z Caroliny. Jednak zdaje się, że resztę sezonu rowerowego ma już z głowy. Oddychamy jednak z ulgą, że nic poważnego się nie stało.
Mycie roweru, mycie mnie. Powrót do hotelu. Doczyszczenie i przesmarowanie roweru. Nie pamiętam już że coś mi chrobotało więc nie przyglądam się napędowi.
Tomek nie planuje jechać całej Gwiazdy i jutro wraca do domu więc wieczorkiem po odprawie organizacyjnej siadamy sobie z nim, jego znajomymi i Krzyśkiem w knajpie na piwku. Przyjemna atmosfera ale ograniczam się do 1 piwa, w końcu jutro też się ścigam.
Próbuję się dodzwonić do Che, ale Krzysiek ochładza moje zapędy, informując, że Che się po angielsku zmyła. Zde-zer-te-ro-wa-ła. No piknie...
kadencja 77/118
wyniki:
53 km / 02:16:42
w klasyfikacji Mazovia MTB miejsce open: 12/35, K3: 6/16
awans do piątego sektora, chociaż nie liczyłam na to :)
sprinty
Czwartek, 11 sierpnia 2011 Kategoria dojazdy, trening
Km: | 22.04 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:12 | km/h: | 18.37 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 164164 ( 91%) | HRavg | 120( 66%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wydawałoby się takie proste ćwiczenie, 200 m sprintu / 200 m odpoczynku i tak razy pięć.
Już po pierwszym miałam dość. Wyraźnie widać, że w jeździe na stojąco jestem beznadziejna. Jeszcze jak mam trochę dłuższy odpoczynek to jakoś idzie ale przy tak krótkich przerwach to już drugiego powtórzenia nie dałam rady zrobić w całości.
Po całym ćwiczeniu byłam tak wypruta, że odpoczywałam kręcąc leniwie chyba z dziesięć minut.
kadencja 76/111
KOW: 8
Już po pierwszym miałam dość. Wyraźnie widać, że w jeździe na stojąco jestem beznadziejna. Jeszcze jak mam trochę dłuższy odpoczynek to jakoś idzie ale przy tak krótkich przerwach to już drugiego powtórzenia nie dałam rady zrobić w całości.
Po całym ćwiczeniu byłam tak wypruta, że odpoczywałam kręcąc leniwie chyba z dziesięć minut.
kadencja 76/111
KOW: 8
bleh nleh niach niach ćwiczenia siłowe fuj
Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria trening, trening siłowy
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:00 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czy wspominałam już, że nie cierpię tych ćwiczeń? Ach, wielokrotnie... No dobra, to nie będę tym razem wspominać.
Zestaw ćwiczeń BC z przerwami na instalowanie na konsoli dwóch nowych gier. Konsola w dodatku przy włączeniu powiedziała, że update jest potrzebny i jedna z gier postanowiła się instalować strasznie długo (dodatki) więc podczas ćwiczeń żeby nie oglądać paska postępu pooglądałam sobie trochę pierwszą połowę meczu Polska-Gruzja. Niestety akurat bramki naszej nie widziałam bo a pstrykałam między TV i konsolą w tym czasie. :) Szkoda trochę bo nasi tą bramką wygrali :)
Zestaw ćwiczeń BC z przerwami na instalowanie na konsoli dwóch nowych gier. Konsola w dodatku przy włączeniu powiedziała, że update jest potrzebny i jedna z gier postanowiła się instalować strasznie długo (dodatki) więc podczas ćwiczeń żeby nie oglądać paska postępu pooglądałam sobie trochę pierwszą połowę meczu Polska-Gruzja. Niestety akurat bramki naszej nie widziałam bo a pstrykałam między TV i konsolą w tym czasie. :) Szkoda trochę bo nasi tą bramką wygrali :)
pompujemy
Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria trening, trening siłowy
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:10 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
9 + 10 + 8 + 8 + 33
Mówiłam, że ostatnio nie ma progresu więc progres się chyba uniósł honorem. I 33 pompki wpadły w ostatniej serii :)
Mówiłam, że ostatnio nie ma progresu więc progres się chyba uniósł honorem. I 33 pompki wpadły w ostatniej serii :)
zima idzie
Środa, 10 sierpnia 2011 Kategoria trening, dojazdy
Km: | 19.04 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:58 | km/h: | 19.70 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 143143 ( 79%) | HRavg | 118( 65%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Brrrrr chłodno trochę rano było. I zapach taki inny, jesienny.
Żałowałam trochę, że nie dopięłam do bezrękawnika rękawów, ale tylko przez pół trasy, potem już było mi ciepło :)
Powrót z pracy skróciłam. Wykazałam silną wolę i postanowiłam dzisiaj nie jechać moich standardowych 32 km dziennie. W końcu czasem trzeba odpocząć. Więc dzisiaj o 13 km mniej niż zwykle. Nie ukrywam, że w podjęciu decyzji pomogła mi wydatnie wielka czarna chmura wisząca nad głową, akurat jak dojeżdżałam do miejsca, gdzie mogłam wybrać trasę :)
Przyjaciel wiatr usilnie próbował wpłynąć na zmianę zdania (dłuższą trasą jechałabym bardziej z wiatrem, a przynajmniej nie byłby taki silny wmordewind), ale przepchałam go aż do domu.
kadencja 77/117
KOW: 4 (232)
Żałowałam trochę, że nie dopięłam do bezrękawnika rękawów, ale tylko przez pół trasy, potem już było mi ciepło :)
Powrót z pracy skróciłam. Wykazałam silną wolę i postanowiłam dzisiaj nie jechać moich standardowych 32 km dziennie. W końcu czasem trzeba odpocząć. Więc dzisiaj o 13 km mniej niż zwykle. Nie ukrywam, że w podjęciu decyzji pomogła mi wydatnie wielka czarna chmura wisząca nad głową, akurat jak dojeżdżałam do miejsca, gdzie mogłam wybrać trasę :)
Przyjaciel wiatr usilnie próbował wpłynąć na zmianę zdania (dłuższą trasą jechałabym bardziej z wiatrem, a przynajmniej nie byłby taki silny wmordewind), ale przepchałam go aż do domu.
kadencja 77/117
KOW: 4 (232)
WKK Kabaty - deszcz jednak nie spadł
Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria trening
Km: | 28.26 | Km teren: | 20.00 | Czas: | 01:56 | km/h: | 14.62 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 158158 ( 87%) | HRavg | 122( 67%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Deszcz, mimo moich usilnych próśb, nie spadł. No to trudno i darmo, na trening trzeba iść. Jeszcze na punkcie zbiórki nie chciało mi się strasznie, ale jak już zaczęliśmy jechać to trochę mi przeszło. A na koniec treningu to już wręcz miałam "banana" na twarzy.
Dzisiaj znana pętelka wokół parku linowego. Przełamałam się i zjechałam z paskudnego zjazdu, którego do tej pory nie odważyłam się nawet spróbować. Trzy raz z niego zjechałam :D
Przerażało mnie w nim to, że jest dość stromy a na końcu jest bardzo mało miejsca na hamowanie. Jednak hamulce mam fest... :)
W dodatku się zrobiła na nim taka wypłukana deszczem koleina/rynna z uskokami, w którą rower uwielbia skręcać zamiast jechać po prostej, więc dupę to miałam prawie na bieżniku tylnego koła...
Przy okazji dowiedziałam się, jaką Arek ma piękną... kadencję. Mieli tymi kopytami tak, że tylko kurz leci :) Nie dziwne, że jest dobry w sprintach ;)
kadencja 70/126
KOW: 5 (580)
Dzisiaj znana pętelka wokół parku linowego. Przełamałam się i zjechałam z paskudnego zjazdu, którego do tej pory nie odważyłam się nawet spróbować. Trzy raz z niego zjechałam :D
Przerażało mnie w nim to, że jest dość stromy a na końcu jest bardzo mało miejsca na hamowanie. Jednak hamulce mam fest... :)
W dodatku się zrobiła na nim taka wypłukana deszczem koleina/rynna z uskokami, w którą rower uwielbia skręcać zamiast jechać po prostej, więc dupę to miałam prawie na bieżniku tylnego koła...
Przy okazji dowiedziałam się, jaką Arek ma piękną... kadencję. Mieli tymi kopytami tak, że tylko kurz leci :) Nie dziwne, że jest dobry w sprintach ;)
kadencja 70/126
KOW: 5 (580)
ooooo jak mi się nie chce
Wtorek, 9 sierpnia 2011 Kategoria dojazdy
Km: | 18.31 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:57 | km/h: | 19.27 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pochwaliłam się ostatnio, że dojazd do pracy rzadko mi zajmuje więcej niż 30 minut. No to dzisiaj mam karę. Nogi mnie bolały i był wmordewind...
Siedziałam sobie w pracy i myślałam, jak strasznie mi się nie chce iść na popołudniowe WKK. Nawet miałam po cichu nadzieję, że deszcz spadnie i będę miała wymówkę.
Przy powrocie do domu też był wmordewind. Kurde, jak to działa, że w obie strony się ma wmordewind albo pod górkę...?
W dodatku jakoś tak chłodno dzisiaj, rano trzeba było założyć bezrękawnik :(
Siedziałam sobie w pracy i myślałam, jak strasznie mi się nie chce iść na popołudniowe WKK. Nawet miałam po cichu nadzieję, że deszcz spadnie i będę miała wymówkę.
Przy powrocie do domu też był wmordewind. Kurde, jak to działa, że w obie strony się ma wmordewind albo pod górkę...?
W dodatku jakoś tak chłodno dzisiaj, rano trzeba było założyć bezrękawnik :(
człap człap... człap... pisk pisk... skrzyp... pisk skrzyp...
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 Kategoria dojazdy
Km: | 31.44 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:39 | km/h: | 19.05 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tak mnie dzisiaj nogi bolały, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Jak wychodziłam rano to jeszcze tego nie wiedziałam, ale jak pod blokiem wsiadłam na rower to się zastanawiałam, czy się nie wrócić. W dodatku nienasmarowany rower po wczorajszej ulewie tak potwornie skrzypi, że mimo słuchawek i muzyki w uszach słyszałam go cały czas.
Po południu plułam sobie w brodę, że postanowiłam wykonać plan "30 km dziennie". Jechało mi się równie strasznie jak rano a może nawet gorzej. Wlokłam się niemiłosiernie.
Miałam wieczorem robić trening siłowy ale chrzanię to.
Po południu plułam sobie w brodę, że postanowiłam wykonać plan "30 km dziennie". Jechało mi się równie strasznie jak rano a może nawet gorzej. Wlokłam się niemiłosiernie.
Miałam wieczorem robić trening siłowy ale chrzanię to.