kanteleblog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(19)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kantele.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ze zdjęciami

Dystans całkowity:11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%)
Czas w ruchu:707:49
Średnia prędkość:17.31 km/h
Maksymalna prędkość:60.40 km/h
Suma podjazdów:7583 m
Maks. tętno maksymalne:181 (100 %)
Maks. tętno średnie:166 (94 %)
Suma kalorii:37753 kcal
Liczba aktywności:335
Średnio na aktywność:36.29 km i 2h 06m
Więcej statystyk

Puchar Mazowsza XC - Góra Trzech Szczytów

Niedziela, 21 września 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 7.69 Km teren: 0.00 Czas: 00:33 km/h: 13.98
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Jak to ja, stawiam się pod Kazurką z dużym zapasem czasowym. Zapisuję się, gadam chwilę z kobietkami z biura zawodów, z zawodniczkami z mojej kategorii (całe podium nasze), z Basią. Objeżdżam kawałek trasy i pokrzepiona myślą, że wszystko jest do przejechania, nastawiam się na bycie ostatnią. Poważnie. Bo na zawody XC raczej nie przyjeżdżają słabe zawodniczki. A że jest nas całe trzy, to na pewno będę ostatnia. Zadowolona jestem, że przyjechałam wczoraj i przejechałam się pumptrackiem bo trasa częściowo nim prowadzi. Również przez ten ten stolik na dole.
Póki co, nie wiadomo ile mamy do przejechania okrążeń. W programie zawodów napisane, że moja kategoria jedzie 40-50 minut więc sądzę, że będzie 4-5 okrążeń. Jeszcze sobie trochę kręcę, wypijam izotonik i wreszcie staję na starcie. Chłopaki z Juniorów mają 5 okrążeń, Mastersi 4. Organizatory pyta nas, ile my chcemy. Ja bym chciała 4 ale jestem przegłosowana, jedziemy tylko 3 okrążenia.

Start w małym odstępie czasowym od Juniorów i nasza mała grupka dość szybko się rozdziela na dwie części. Ja (z tyłu) i reszta (z przodu). Jakoś leniwie startuję i Mastersi oraz moje dwie koleżanki odjeżdżają mi jeszcze na płaskim kawałku przed pierwszym podjazdem a na podjeździe postanawiam się nie napinać i odjeżdżają mi jeszcze bardziej ;) Ale w końcu to ma być trening. Założenie jest takie, że mam to przejechać i nie umrzeć po drodze. Jadę sobie zatem sama i po prostu skupiam się na technice jazdy.

Pierwszy podjazd jest prosty technicznie, trochę pozakręcany, po wilgotnej trawie. Najpierw od północy na północny szczyt, potem w dół i znów w górę na szczyt zachodni. Dalej, stromy uklepany zjazd na północno-zachodnim zboczu. W dolnej części zjazdu jest wypłukany rów więc nie rozpędzam się tam zbytnio (za pierwszym razem; za drugim trochę puszczam hamulce a za trzecim już znacznie odważniej).
Potem trasa kręci meandry po zachodniej stronie górki, żeby wrócić na nią esem-floresem od południa. Tutaj mam lekkie zaskoczenie bo układ taśm został zmieniony od mojego objazdu pół godziny temu. Na górę trzeba wjechać po wąskim, wyboistym singlu trawersującym po zboczu, zakręcającym po downhillowych bandach. Niestety, ten kawałek jest dla mnie zbyt trudny. Zresztą jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby tu potrenować. Muszę to nadrobić. Przy każdym okrążeniu przez te bandy muszę podejść na piechotę. Na drugim okrążeniu wyprzedza mnie tu jeden Junior a na trzecim - wagonik czterech czy pięciu kolejnych. Nad zachodnią bandą stoi grupka dopingujących kibiców, co jest bardzo fajne. 
Ta część kończy się na wschodnim szczycie, czyli początku pumptracka. Tam też muszę podprowadzać rower.

Fotograf oszczędził mi krępującego zdjęcia, gdy chwilę wcześniej podprowadzam rower (fot. Sławek Kińczyk, Kinnetic Media; źródło: HaloUrsynów)


Jednak zjazd pumptrackiem mam wyćwiczony i wychodzi mi fajnie i płynnie. Ten zjazd po prostu uwielbiam i za każdym razem wychodzi mi on lepiej. Hopki coraz płynniej, na bandach pozwalam sobie na jechanie tak, jak się powinno (nachylenie roweru 90 stopni do podłoża czyli mniej więcej 45 stopni od pionu, fajne uczucie). Na ostatnim okrążeniu odważam się nawet lekko wyskoczyć na stoliku na dole. Tam od pierwszego okrążenia dopinguje mnie moja rodzinka i Basia.

Już po zjeździe


Potem trasa okrąża górkę od wschodu i znów od południa, gdzie jest lekki podjazd a potem nieco bardziej techniczny zjazd: najpierw ostry, wąski zakręt, za którym zaraz jest spory dołek i hopka a potem niezbyt stromy zjazd bardzo mocno wyjeżdżonej ścieżynce, z której gdzieniegdzie sterczą kamienie. Tu znów wracamy na wschodnią stronę gdzie trasa kręci po łąkowych muldach z krótkimi dwoma ściankami do wjechania. Przy drugim okrążeniu zauważam kątem oka, że dogoniła mnie jedna z koleżanek, ups będzie dubel? Ale nie, prowadzi rower. Więc chyba dubla nie będzie bo raczej zdążę wjechać na 3 okrążenie zanim ona mnie dogoni.

Po samotnej jeździe również samotnie docieram na metę. Fajnie mi się jechało ale dziwne to były zawody.
Jeszcze dziwniejsze jest to, że po dekoracji etapu (miejsce, spodziewane, 3/3) odbywa się dekoracja generalki... i łapię się na nagrodę za 3 miejsce bo dziewczyny, które miały być dekorowane za generalkę nie przyjechały. Hihi ;)

Zającowi bardzo się podoba pucharek


MTB Cross Maraton Sobków - było jak u Hitchcocka

Niedziela, 7 września 2014 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 52.34 Km teren: 0.00 Czas: 04:01 km/h: 13.03
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Zaczęło się od tego, że użądlił mnie szerszeń, a potem było jak i Hitchcocka - coraz gorzej.

No to startujemy! (fot. Aneta B.-Z.)


Ciasno przy wyjeździe ze stadionu (fot. Michał Gałczyński)


Początkowo trasa wiedzie ze stadionu w prawo, łąkową drogą w górę a potem szybkim zjazdem w dół, znów do stadionu. Zjazd powinien być szybki ale nie jest bo stawka się jeszcze nie porozciągała i przede mną ludzie nie zjeżdżają zbyt pewnie. Chciałabym puścić hamulce i polecieć, ale się nie da. Pod koniec tego zjazdu, nagle słyszę basowe buczenie i coś wielkiego, żółto-czarnego, uderza mnie w zgięcie łokcia. W tym momencie czuję, jakby mi ktoś nagle wbił tam wielką igłę, aż bezwiednie wydaję z siebie okrzyk bólu. Szerszenie nie są szczególnie agresywne, ale ten najwyraźniej był już zestresowany, bo nagle znalazł się pomiędzy grupą dość szybko jadących rowerzystów - więc zaatakował pierwsze na co wpadł, a wpadł na mnie.

Gdzieś w tym miejscu mnie "walnął" szerszeń (fot. Michał Gałczyński)


Pierwsza myśl - korzystając z tego, że przejeżdżam obok miejsca startu, zjechać do namiotu medycznego.
Druga myśl - jak teraz zjadę to pewnie już dalej nie pojadę, pewnie mnie zatrzymają na obserwację.
Kolejna myśl - uczulenia na jad pszczeli nie mam (wiele razy mnie coś użądliło i nigdy nic się nie działo) a kolejnego wycofu nie zniosę. Zresztą, adrenalina podczas wyścigu powinna zniwelować efekt jadu. Trudno, najwyżej kojfnę podczas wyścigu, to będzie piękna śmierć ;)

Na początku jedzie mi się fajnie. Trochę pod górę, trochę w dół, po odsłoniętych terenach polno-łąkowych. Są fajne widoki ale słońce grzeje niemiłosiernie.

Dla takich widoków - warto (fot. Sengam Sport)


Być może użądlenie to spowodowało, być może upał, a może jedno i drugie - po około godzinie jazdy zaczynam mieć dość. Choć wyjątkowo, jak na ten cykl w tym roku, trasa jest ekstremalnie sucha (tak suchego maratonu to chyba jeszcze w tym roku nie jechałam) to bardzo się męczę a upał nie pomaga. W dodatku ręka mnie boli coraz mocniej i drętwieje. Na łąkowych muldach i na zjazdach jest mi trudno pewnie trzymać kierownicę. Ale nawet nie myślę o wycofaniu się.

Doping na trasie pozwala przestać na moment myśleć o bolącej ręce (fot. Michał Gałczyński)


Poza fragmentami łąkowymi są też kawałki iście epickie.
Najbardziej zapada mi w pamięć przepiękny, baśniowy wąwóz. Niezbyt wielki ale malowniczy - strome ściany porośnięte mchem i wystającymi korzeniami, na dnie wąski, kręty singielek - akurat na jeden rower - z naturalnymi bandami. Jak ktoś umie, to można tu naprawdę pohasać (ja nie umiem ale i tak mi się tu podoba i jedzie fajnie). Najpierw zjeżdżamy tym wąwozem, potem trochę podjeżdżamy. Za wąwozem jest stromy i piaszczysty zjazd ze skarpy. Pierwszy rzut oka wystarczy - do zjechania. Niestety, przede mną inny zawodnik prowadzi rower. Ustępuje mi co prawda nieco miejsca na wyjeżdżonej ścieżce, ale i tak muszę go trochę ominąć - tu mi się obsuwają koła i robię podpórkę na trawie obok. Zjazd jest na tyle stromy, że nie podejmuje się wsiąść spowrotem tutaj na rower. Gdyby nie to zatrzymanie, prawdopodobnie zjechałabym cały. A przynajmniej do trawersu na kawałku wypłaszczenia.

Drugim (a może pierwszym?) godnym zapamiętania fragmentem jest przejazd grzbietem jakiegoś pasma. Jedzie się wąską ścieżką, po bokach karłowata roślinność a dalej - ostry spadek w dół. Pysznie! Trochę się tu jednak spinam. Chociaż ścieżka nie jest trudna technicznie, w głowie mam obraz siebie spadającej po zboczu. Przejeżdżam jednak ten kawałek bez problemu.

Innym świetnym miejscem jest kamieniołom. Zjazd do kamieniołomu jest dość szybki i przegapiam oznaczenia skrętu w prawo, robiąc niechcący skrót do dalszej części trasy. Na szczęście dogoniony przeze mnie zawodnik mnie zawraca - dzięki temu nie tracę punktu kontrolnego, który jest w kamieniołomie. Wracam kawałek w górę i skręcam tam, gdzie powinnam - tutaj ścieżka prowadzi przez sporą część kamieniołomu i wyraźnie jest mocno wyjeżdżona, być może przez rowerzystów, może przez motocyklistów - jest trochę hopek, zakrętów z bandami i innych atrakcji - a krajobraz kamieniołomu jest księżycowy: bladożółty pył i różnej wielkości jasne kamyki o ostrych krawędziach. Za kamieniołomem podjeżdżam w górę i stamtąd mogę obejrzeć przejechany przed chwilą fragment trasy prowadzący jego dnem.

Kamieniołom (fot. Michał Gałczyński)


No i kolejne miejsce do zapamiętania - z dwóch względów. Po pierwsze, prowadzi łąkową, muldziastą drogą - a że jest to pod koniec trasy, to już mam serdecznie dość wszystkiego i przeklinam na czym świat stoi. Po drugie, prowadzi wzdłuż rzeki, dość długi odcinek z pięknymi widokami - jednak jakoś nie mam już nastroju na ich podziwianie. Marzę o tym, żeby dotrzeć wreszcie do mety.

Na trasie jest sporo piachu. Dla odmiany po wszystkich poprzednich maratonach, gdzie na każdym było mniej lub więcej błota. No i ze dwa czy trzy razy grzęznę - ale przydają mi się robione kilka razy pod domem treningi "stójek". Zamiast od razu się podeprzeć, robię stójkę i udaje mi się jeszcze przepchnąć pedały i nie zatrzymać.

Podczas jazdy zżeram wszystkie żele i wypijam wszystko co posiadam w bidonie i bukłaku (2,5l). Na bufecie uzupełniam jeszcze izotonik w bidonie i też prawie cały wypijam. Dobrze, że mam tego Camela bo bez niego byłoby krucho.
Za bufetem, całe szczęście dla mnie, nie zjeżdżam zbyt szybko. Są tu ze trzy sekcje ostrych kamieni. Na boku trasę widzę kilku kapciołapaczy ale mnie się udaje przejechać bez przygód. W ogóle mi się udaje to przejechać, czym jestem zachwycona bo zwykle takich miejsc się boję i przeprowadzam rower. Widać, że udział w ŚLR w tym roku dużo mnie nauczył.

Drugi punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)


Na ostatnim podjeździe przed metą mija mnie Krysia Żyżyńska, która jechała dystans Master, co mnie kompletnie dołuje - bo to oznacza, że jadę Fan dłużej niż dziewczyny jadą Master. Masakra.
Na mecie melduję się po ponad 4 godzinach, co jest wynikiem dość dramatycznym - ale przynajmniej dotarłam do mety.

Na finiszu jeszcze wyprzedza mnie żółta koszulka (fot. Mirosława Maziejuk)


Ponieważ nie mogę wystartować w Kielcach (na ostatniej edycji MTB Cross Maraton), to chciałam Sobkowem zachować dobre wspomnienie tego cyklu w tym roku. Udało się. Chociaż jechało mi się źle i ciężko, to trasa dostarczyła mi sporo fajnych wrażeń no i dojechałam ;)

Łurzyckie Ściganie II Czasówka Opacz

Sobota, 23 sierpnia 2014 Kategoria ze zdjęciami, wyścigi
Km: 19.87 Km teren: 0.00 Czas: 00:33 km/h: 36.13
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: KTM Strada 2000 Aktywność: Jazda na rowerze
Jak czasówka w Opaczy, to tylko zacieram ręce, bo chociaż brałam udział w czasówce na szosie tylko raz, to już zdążyłam polubić ten rodzaj ścigania. A ponadto, prawie koło domu, nie trzeba się zrywać skoro świt ani nigdzie daleko jechać autem, specjalnie szykować ani nastawiać na kilkugodzinne tyranie w błocie.
Violet Kivi, zachęcone pozytywną odpowiedzią uczestników pierwszej edycji Łurzyckiego Ścigania, postanowiło zrobić edycję II. Tym razem czasóweczka w Opaczy, 20 km czystego speedu. Tylko ja i mój Wysił ;)
Dzień wcześniej zerknęłam na listę startową i widziałam, że zgłosiło się ponad 100 osób, to jest ponad dwukrotnie więcej niż poprzednio. Ale, ups, chyba znajdę się poza podium bo oprócz tego, że zgłosiły się dwie zawodniczki, które wyprzedziły mnie poprzednim razem, to zgłosiła się również Ula Luboińska (z którą nie mam szans) i o wiele więcej pań niż wówczas.

Do Opaczy dojeżdżam sobie na spokojnie rowerem, jestem na miejscu pół godziny przed swoim startem. Na miejscu spora reprezentacja Cyklona, nasze czerwono-białe stroje wyróżniają się z otoczenia. Dość niecierpliwie jednak czekam na przyjazd Prezesa, który ma przywieźć teamowe lemondki i kaski czasowe - bo zamówiłam sobie sprzęt na ten start. Gdy Marcin przyjeżdża, nie bardzo mam czas na testy więc tylko krótka przejażdżka z lemondką. Trochę chybotliwie na początku ale ogólnie jest spoko. Z kasku jednak rezygnuję.

O dwa kliki przede mną startuje Kasia, potem jeszcze jakaś dziewczyna a potem ja.

Skupiam się przed startem (fot. Sportowarodzina.pl)


Start odbywa się tym razem z prawdziwej rampy. Trzeba się na nią wspiąć z rowerem i mało się przy tym nie wywracam ;)
Nie decyduję się na start z podtrzymywania za siodełko (jakoś tak się czuję niepewnie bez podparcia własną nogą).

OMG jakie mam okropne kolana (fot.Sportowarodzina.pl)


Tuż przed moim startem koło rampy przejeżdża grupa treningowa z Wilanowa. Magda, dopingująca wszystkich na starcie, sugeruje mi, żeby ich dogonić i złapać koło. Fajnie, tylko że drafting jest niedozwolony.

fot. Rafał Myszkowski


Odliczanie ostatnich sekund, 3... 2... 1... Start!
Na początku jedzie mi się jakoś niepewnie, mam wrażenie powolności i nie mogę znaleźć dobrej pozycji na lemondce. Poza tym też mam marną kontrolę tętna i prędkości bo Garmin, z powodu zamocowanej lemondki, jest trochę schowany i muszę lekko odchylić głowę na bok, żeby zobaczyć jakie mam tętno, a prędkości nie mogę zobaczyć wcale. Więc nie bardzo wiem, czy odczucie "snucia się" jest subiektywne, czy obiektywne.
Po chwili się rozluźniam i próbuję dojechać do grupy treningowej, która mam przed sobą. O ile jednak z początku chcę ich dogonić i przegonić o tyle po kilku minutach dochodzę do wniosku, że dogonienie ich będzie złe - bo zaburzą mi rytm, będzie ich trudno wyprzedzić a nie daj los jeszcze, na zakręcie gdzieś. Jednak tempo, nawet treningowe, jadącej grupy, jest o wiele szybsze niż samotnego kolarza, a zwłaszcza kolarki ;) i dogonienie ich leży raczej w sferze marzeń. Więc jadę mniej więcej tym samym tempem co oni, skulona na lemondce, z którą coraz bardziej się zaprzyjaźniam. Co jakiś czas mijam "spady" z tej grupy jadącej przede mną (zawsze znajdzie się ktoś, kto nie daje rady utrzymać koła).
Za pętlą autobusową w Gassach grupa odbija na podjazd w Słomczynie a ja dalej jadę prosto. Przede mną najprostsza prosta tych zawodów, z kawałkiem okropnie opśrupanego asfaltu, gdzie trzeba mocno trzymać kierownicę, żeby nie uciekła.
Widzę jadącą już w przeciwnym kierunku Ulę i przyklejoną jej do koła Zosię. Zakładam, że oglądam właśnie moment wyprzedzania, tylko kto kogo wyprzedza? Podejrzewam, że jednak to Zosia została właśnie wyprzedzona. Potem widzę też jadącą w przeciwnym kierunku Kasię.
Gdy przestaje się gapić na przeciwną stronę drogi, niedaleko z przodu dostrzegam kobietkę, za którą startowałam. Najwyraźniej zbliżam się do niej. Skoro tak, to pora zebrać się do kupy i ją dogonić.
Zbieram się do kupy i doganiam ją tuż przed zawrotką w Oborach, ale na hopce przed zawrotką zwalniam, żeby się nie spalić. Zresztą osobnik stojący przy słupku zawrotki krzyczy do mnie "Uwaga, samochód!" więc siłą rzeczy nie jadę zbyt szybko i oglądam się, żeby przypadkiem mnie ktoś nie rozjechał.
Za zawrotką jedzie się lepiej, bo z wiatrem. Więc wrzucam wyższy bieg i daję trochę mocniej. Prostą w przeciwną stronę pokonuję ze średnią ponad 37 km/h a panowie stojący przy drodze jeszcze dopingują mnie do szybszej jazdy. Skoro jestem już poza połową trasy, to chyba mogę sobie teraz pozwolić na pełen gaz, powinnam wytrzymać do mety. Więc za...suwam jak Koń Rafał aż do pętli w Gassach. Tutaj zbyt szybko biorę zakręt a próba przyhamowania mało nie kończy się glebą. Na szczęście skończyło się tylko poboczem i utratą rytmu jazdy. Trochę mi zajmuje, żeby się znowu rozpędzić a trasa w tym miejscu nie ułatwia tego. Dopiero po zakręcie na wał znowu daję gaz do dechy i jest mi to wynagrodzone, bo całkiem niedaleko z przodu widzę tyłek Kasi.
Moje wewnętrzne diablę zaciera rączki i mówi "HE, HE, HE" i podjudza mnie do jeszcze szybszej jazdy. Zakręt do Opaczy biorę prawie nie hamując i wyciskam z siebie ostatnie pokłady siły, żeby tylko dopędzić Kasię przed metą, która jest już niedaleko.
Moje wysiłki uwieńczone są sukcesem, wyprzedzam ją około 500 metrów przed metą. Wpadam na metę kompletnie wycieńczona, przez chwilę nie mogę złapać oddechu a gdy schodzę z roweru to trzęsą mi się nogi i ręce i mam wrażenie że się zaraz przewrócę albo porzygam, albo jedno i drugie na raz. Znajduję jednak trochę siły, żeby podjechać z Zosią na metę i sprawdzić czas. Pan z mety podaje czas "z ręki", tzn. z własnego zegarka... i podaje mi 36 minut. E, niemożliwe. Chociaż Garmina włączyłam dopiero chwilę po starcie, na liczniku było niecałe 34 minuty więc to niemożliwe, żeby była aż taka różnica. No cóż, okaże się.
Czekam, kręcę się, odzyskuję równowagę (fizyczną), gadam z Cyklonami i nie tylko, cykamy sobie pamiątkowe fotki.

Część Cyklona się zdążyła zmyć, dlatego na zdjęciu nie ma wszystkich, którzy wzięli udział w zawodach (fot. KK Cyklon)


W końcu logujemy się na placu pod szkołą, gdzie ma być dekoracja. Na razie produkuje się zespół muzyczny. Nawet niezły, ale zdecydowanie za głośny Pogadać się nie da. Czekamy dość długo, zespołowi kończy się nawet repertuar, organizator zarządza tombolę (Cyklonom wpada kilka bonusów, ale mnie osobiście - nic), potem z desperacji pyta, czy może ktoś chciałby dowcip opowiedzieć... A tu wyników jak nie było tak nie ma. Coś się sp... i trzeba liczyć ręcznie. 
Po dość długim oczekiwaniu organizator poddaje się, przeprasza i ogłasza, że wyniki będą wieczorem.
No cóż, zbieramy się zatem do domu. Ja wracam, jak poprzednio, rowerem, z Mateuszem.

Wieczorem okazuje się, że zajęłam 2/11 miejsce K Open z czasem 33:53 :) Kompletnie się tego nie spodziewałam.

MTB Cross Maraton Łagów - wycof numer dwa

Niedziela, 17 sierpnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 35.42 Km teren: 0.00 Czas: 03:27 km/h: 10.27
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Świetnie mi się dzisiaj jechało. Tyle, że autem. Google wybrało dla mnie trasę przez Iłżę, która okazała się wprost cudowna widokowo, chcę jeszcze raz. Ale do rzeczy. Nie będę się jednak chyba zbytnio rozpisywać, bo dzisiejszy maraton to kolejna porażka mojej psychiki.

Początek trasy fajny. Z wykresu przewyższeń wynikało, że na początek jest mniej więcej 10 km pod górę ale to bardzo delikatna góra i po łące więc jedzie mi się fajnie, podziwiam widoki i zastanawiam się, gdzie ta góra jest. Dopiero pod koniec robi się stromiej i trudniej technicznie bo pojawiają się większe i mniejsze kamienie oraz błoto. Na razie jeszcze humor mi dopisuje.

(fot. Anna N.)



Niestety, tutaj przyjemność z jazdy powoli się kończy bo pojawia się błoto. Jeszcze trochę błota. I więcej błota. Koleiny z błotem, jeziorka z błotem, fura kamieni z błotem. Od czasu do czasu błoto jest przerywane kawałkiem doskonałego singla ale uroki tych krótkich fragmentów nikną wobec wszechobecności błota. Rower cały oblepiony chyba jeszcze przed końcem pierwszych 10 kilometrów. Dobrze, że chociaż bloki jeszcze działają ale mam chyba uraz po Łącznej bo znowu zaczynam schodzić z roweru przed każdym korzeniem, oby tylko nie zaliczyć gleby.
Powiem szczerze, znowu męczę się psychicznie. I chociaż mam naprawdę silne postanowienie, że przebrnę cały dystans, to zaczynam mięknąć. Tym bardziej w świetle takiego widoku, jaki zastaję gdzieś około 11-tego kilometra, tzn. zagrzebany po ośki w błocie terenowy pojazd ratowników medycznych i próby wyciągnięcia go z błota za pomocą wyciągarki zamontowanej z przodu auta.

Póki co jednak, jadę. A w zasadzie brnę w błocie i chociaż przeklinam głośno to jeszcze nie rzucam rowerem (co miało miejsce w Łącznej) i tak trochę jadąc, trochę prowadząc rower, docieram do bufetu na 20tym kilometrze, kompletnie wyczerpana psychicznie. Przez chwilę zastanawiam się, czy się tutaj nie wycofać, ale jednak mijam bufet usadowiony na polance i wjeżdżam znów w las. Znów w koleiny wypełnione breją. Za chwilę napotykam na dziwną szpiczastą hopkę, za którą płynie strumyk. Nie podejmuję się tego zjechać więc zsuwam się na butach po gliniastej nawierzchni. Za strumykiem próbuję wsiąść w błocie na rower ale jakoś dupowato to robię i walę się pedałem w kostkę (następnego dnia się okaże, że stłuczone mam obie kostki ale ni cholery nie mogę sobie przypomnieć, kiedy walnęłam się w drugą).

Moje postanowienie w tym momencie pryska już całkowicie. Odwracam się na pięcie i zawracam. Próbując się wspiąć na szpiczastą hopkę, zjeżdżam dość boleśnie na tyłku do strumyka, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję.

Chwilkę rozmawiam na bufecie z panem, który potwierdza moją obserwację, że warunki na trasie są najkoszmarniejsze od kilku lat i on by tego nie przejechał. Instruuje mnie, jak dojechać do asfaltu. Ruszam zatem i niedługo faktycznie dojeżdżam do asfaltowej drogi i kieruję się na Łagów. To jednak jeszcze nie jest koniec moich cierpień bo teren tutaj jest mocno pofałdowany więc co chwilę jest pod górę a wmordewind jest niemożebny. Te kilkanaście kilometrów do miejsca startu wydaje się nie kończyć, jednak wreszcie docieram na miejsce, zmęczona jak pies.

Mój "wczesny" powrót (po 3h) pozwala mi na obejrzenie finiszu pierwszych kilku zawodników dystansu FAN oraz na mycie roweru w ich towarzystwie ;) Komentarze z ich strony na temat błota na trasie są równie niepochlebne, co moje myśli na ten temat.
Bonusem wycofania się z trasy jest brak kolejki do myjki (chociaż i tak na mycie czekam chyba ze 20 minut bo myjek, jak zwykle jest ilość deficytowa).

Kross Uphill Race Śnieżka

Sobota, 9 sierpnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: 13.15 Km teren: 0.00 Czas: 01:43 km/h: 7.66
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Przyznam, że miałam obawę... bo gdy dojeżdżając autem do Karpacza zobaczyłam ogrom tej góry, to opadły mnie wątpliwości, czy ja przypadkiem nie zamierzam się z motyką... :)
Pakiet startowy na Ten Dzień odebrałam już wczoraj, no bo po co mam się spinać o poranku i stać w kolejce po odbiór, skoro i tak jestem na miejscu.



I tu ciekawostka. Sponsorem zawodów jest Lirene Men, producent kosmetyków dla mężczyzn. W pakiecie żel pod prysznic. Dla mężczyzn. Żel po goleniu. Dla mężczyzn. I balsam do ciała, to akurat chyba dla kobiet bo o jakimś słodkim zapachu. Ale po co mię te męskie kosmetyki? Zresztą balsam też niepotrzebny bo od trzech lat nie mogę zużyć tego opakowania co sobie kiedyś kupiłam. ;)
No ale nic, sponsor daje to, co uważa za stosowne, na pewno ktoś u mnie w pracy będzie chciał te kosmetyki ;)

Jaki to komfort, gdy nie trzeba się na zawody zrywać "skoro świt". Start o 10:00, do 9:30 trzeba oddać do biura zawodów ciuchy, które mogą się przydać przy zjeździe ze Śnieżki (ponoć przy zjeździe jest zimno) więc można wyjść z domu 09:20. Oczywiście ja, to ja, więc wychodzę pół godziny wcześniej. Oddaję do wwiezienia nogawki, spodenki 3/4, koszulkę termiczną z długim rękawem, wiatrówkę i długie rękawiczki. Potem się kręcę jeszcze, robię rozgrzewkę i takie tam.
Gdy staję w sektorze startowym, denerwuję się chyba bardziej niż normalnie przed startem. Śnieżka to dla mnie wielka niewiadoma. Nigdy nie jechałam tak długiego podjazdu a podczas pobytu tutaj w sumie zbyt wielu dłuższych podjazdów nie zaliczyłam. Nawierzchnia i nachylenie podjazdu też nie są mi znane bo rowerem podjechałam tylko do kościoła Wang zaś na piechotę z Zającem weszliśmy od Kopy. Dobrze chociaż, że pogoda dziś dopisuje (przez cały tydzień była w kratkę). Już można odczuć, że będzie upał.

Wreszcie start i od razu z "grubej rury". Z deptaka jedziemy za pilotem asfaltem pod górę (ul. Konstytucji 3 Maja a potem Karkonoską) a tempo wcale nie jest małe. Peletonik dość szybko się rozciąga. Oglądam się, ale na razie jeszcze nie jestem ostatnia ;) Po niecałych 4 km dojeżdżamy do zakrętu, gdzie zaczyna się bruk i podjazd do kościoła Wang. Tu się robi trochę trudniej bo czeka mnie pierwsza stromizna i bruk (ten fragment trasy jest mi znany więc wiem, jak go pokonać).
Pilnuję tętna i jadę sobie spokojnie, obserwując innych zawodników. Na tym odcinku trasy jedzie koło mnie "aparat" na twardym przełożeniu i w pedałach. Zygzaki robi coraz większe i narzeka, że jest już zmęczony a dopiero początek. Mówię mu, żeby zredukował i usiadł ale mnie ignoruje. Coraz bardziej za to zygzakuje obok mnie i w końcu muszę mu zwrócić uwagę, żeby mnie nie zepchnął z trasy. Strzela focha i trochę przyspiesza.  Nie wiem, czy mi potem odjeżdża, czy gdzieś go wyprzedzam, bo już nie zwracam na niego uwagi.
Za Wang robi się jeszcze trochę stromiej i bruk coraz bardziej nierówny ale jedzie mi się dobrze. W tym zakresie tętna to mogę nawet jako tako rozmawiać więc rozmawiam z jadącymi moim tempem sąsiadami a czasem, gdy jest równiej, rozglądam się. 
Na początku trasa prowadzi wśród drzew więc nie bardzo są widoki do podziwiania ale w pewnym momencie wyjeżdżamy z lasu i zaczyna być widać. A widać przepięknie. Żal, że przez większość czasu trzeba pilnować kierownicy i uważać na nawierzchnię.

(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Jedzie mi się bardzo dobrze, chociaż momentami mam kryzysy, takich na trasie mam chyba dwa czy trzy. Pierwszy - na podjeździe pod schronisko Strzecha Akademicka, który ma dość znaczne nastromienie na długim odcinku. Mocny wiatr nie ułatwia sprawy ale jest OK. No i żałuję, że założyłam rękawiczki z krótkimi palcami. Ale bynajmniej nie dlatego, że jest mi zimno w ręce, tylko dlatego, że mam palce spocone, a że trzymam ręce prawie cały czas na rogach kierownicy (które są gładkie), to ręce mi się mocno ślizgają.

Zakręt i stromy podjazd za Strzechą Akademicką(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Przy Strzesze (ok 8,5km) mam dobry czas, około 1h. Zaczynam nabierać pewności, że zmieszczę się w "wariancie pesymistycznym" czasu (poniżej 2h) oraz nadziei, że może zmieszczę się w "wariancie optymistycznym" (poniżej 1:45).

Już minęłam zakręt za Strzechą Akademicką. Kręć korbami dla Szatana! ;) (fot. http://www.fotomaraton.pl)


Jeszcze kawałek pod górę a potem się wypłaszcza a nawet jest w doł. Jedziemy do Domu Śląskiego. Rekordziści na tym zjeździe podobno osiągają VMax 60 km/h ale ja się nie odważam (pozwalam sobie na 45 km/h). Głównie przez wzgląd na pieszych turystów, których jest na trasie całkiem sporo oraz masakryczną trzęsiawkę (amor nie nadąża z wybieraniem i nadgarstki cierpią a w łydki łapią skurcze). 

Zjazd do Domu Śląskiego (fot. http://www.fotomaraton.pl)

Niestety, zjazdu jest jedynie kilometr a potem znów zaczyna się znojne pedałowanie pod górę. Mam jednak świetny nastrój, wysiłek pod kontrolą, i cały czas jadę. W jednym miejscu muszę tylko się na moment zatrzymać bo na wystających kamulcach rower mnie nie słucha i zwozi mnie na bok trasy. Szczęściem, kibic stojący na poboczu pomaga mi wystartować ponownie, pchając za siodło.
W ogóle, doping ze strony turystów na trasie jest ogromny i bardzo pomaga wytrwać, zwłaszcza na najbardziej nastromionych odcinkach. Im bliżej mety, tym lepszy mam humor.

Banan na twarzy mówi sam za siebie (fot. http://www.fotomaraton.pl)



Na odcinku od Domu Śląskiego jednak znowu jest kryzys. Mielę na na najlżejszym przełożeniu i dopinguję sama siebie, na głos: "Jak zmieszczę się w 1:45 to kupię sobie jakieś za....iste buty, SiDi Dragon, czy coś". Dopiero teraz spostrzegam, że gość koło mnie jedzie w Dragonach więc zagajam z nim rozmowę, dla zabicia kryzysu. Okazuje się, że on tak normalnie to nie jeździ na rowerze tylko założył się z żoną, że rowerem będzie szybciej niż biegiem (przegrał). Jedziemy przez jakiś czas razem ale gdy mój kryzys mija, oddalam się od niego dość szybko.
Ostatni kryzys dopada mnie na samym końcu, bo wiem jaki stromy podjazd pod sam szczyt mnie czeka. Tam, gdzie szlak niebieski okrąża Śnieżkę od wschodu, idzie mi naprawdę ciężko i widzę, że muszę się sprężyć, bo nie zrobię mojego optymistycznego wariantu. Dostaję jeszcze zastrzyk sił na końcówkę i nawet najgorszy podjazd na trasie, ostatnie kilkadziesiąt metrów, udaje mi się wjechać (choć idąc tu na piechotę kilka dni temu, miałam wątpliwości co do tego) i to nawet bez zygzakowania. Pomaga gorący doping ludzi stojących z boku i obawa przed blamażem w postaci zatrzymania ;)

Ostatnie metry(fot. http://www.fotomaraton.pl)



(fot. Mieczysław Michalak, źródło:
Gazeta Wyborcza Wrocław)


JEST, JEST! Udało się, wszystko w siodle i to w lepszym wariancie czasowym! Jestem zachwycona!
Nie zdążam jednak jeszcze się "wyzipać" na górze, a już mnie atakują z kamerą i mikrofonem z TVP Wrocław (ach, ta sława).

Jezdę w Telewizoru :):):) (Gdzieśtam w okolicy 00:11:35)
https://www.youtube.com/watch?v=ksQrxz4cGv0

Przyznam, że zupełnie nie pamiętałam, co im powiedziałam wtedy ;) Wiem tylko, że wyzipałam najpierw, że nie dam rady chyba nic powiedzieć, ale poczekali cierpliwie ;) W międzyczasie słyszę głos komentatora - jestem piąta w kategorii :)))

(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Zjazd, pilotowany, odbędzie się dopiero gdy ostatni zawodnik dotrze na metę, więc kręcę się jeszcze i zarabiam jeszcze kilka fotek.





Ubieram się na zjazd w wiatrówkę i długie rękawiczki ale żałuję, bo jest mi bardzo ciepło. Zjazd jest równie wymagający jak podjazd, a może nawet bardziej. Trzeba cały czas kontrolować tempo i kierunek, bo jedziemy dość zwartą grupą a trzęsawka na kamieniach nie pomaga. Wykorzystuję zatem chwilę postoju pod Domem Śląskim (czekamy aż wszyscy zjeżdżający ze Śnieżki dołączą do grupy) żeby się pozbyć kurtki. Do Wang zjazd w kontrolowanym tempie ale potem auto puszcza nas (chyba) i każdy już zjeżdża po swojemu. Zjazd asfaltem z karkołomną prędkością. Niestety, nie mam zapisu bo Garmin zdycha gdzieś po drodze :) No i trzeba uważać, bo mimo zjazdu wielu rowerzystów, niektórzy kierowcy próbują się wpychać z bocznych ulic, nie zważając na pierwszeństwo. Między innymi wielki autokar wyjeżdżający z parkingu. Ale, uff, udaje się cało dojechać do deptaka.

Dekoracja obejmuje również piąte miejsce. Nie tylko ja wciągam na podium synka. Zająca bardziej jednak interesuje bułeczka w jednej łapce i ciasteczko w drugiej, niż cokolwiek innego.(fot. http://www.fotomaraton.pl)


Czas: 01:43:22
Miejsce K3: 5/13, open: 11/27
Bardzo zadowolona :D

Karpacz dzień 5 - na Śnieżkę z Zającem

Czwartek, 7 sierpnia 2014 Kategoria wędrówki piesze, ze zdjęciami
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Aktywność: Wędrówka
Dziś postanowiliśmy poleźć na Śnieżkę. Trudno, odstoimy swoje w tej kolejce do wyciągu. Nie odstanie dwa dni temu było błędem, jak się okazało - bo dziś kolejka wielokrotnie dłuższa. Optymistyczny pan z poczatku kolejki powiedział nam, że stoi około 45 minut więc uznaliśmy, że to akceptowalne. Niestety, Pan źle ocenił czas stania - my staliśmy półtorej godziny. Zając w międzyczasie zdążył być marudny, głodny, śpiący, zajął się kamykami, zajął się łażeniem po schodach... przeszedł chyba wszystkie możliwe fazy nastroju. W końcu jednak siedliśmy na upragnione krzesełka.
Zając jechał na moich kolanach, poza moim rękami, dodatkowo był zabezpieczony zapiętym wokół nas obojga moim swetrem. Ale nie kręcił się zbytnio. Jazda na wyciągu, chociaż dość długa (kilkanaście minut), bardzo mu się podobała. Rozglądał się i zaciekawiony co chwilę pytał "co to".
Ponieważ sama "wyprawa" na Kopę była dłuższa niż zakładaliśmy, siedliśmy na chwilę w barze na górze, żeby coś zjeść i nakarmić Zająca. W międzyczasie zaczął kropić deszczyk ale po chwili zastanowienia uznaliśmy, że nie rozpuścimy się i poszliśmy.

Trochę kropi ale nie na tyle, żeby zakładać worki foliowe


Na Śnieżkę szliśmy o wiele krócej niż podawała mapa. Deszcz przestał kropić i nawet wyszło słońce. Zając zasnął w nosidle ale nie bardzo było gdzie go położyć na trawie tym razem bo było mokro. Więc szłam z nim śpiącym. Spał zaledwie pół godziny ale przespał większość trasy z Kopy na Śnieżkę.
Na Śnieżce masa ludzi, ciężko było znaleźć miejsce na zewnątrz. W restauracji jednak udało nam się wyhaczyć miejsce przy oknie. Zamówiliśmy sobie co nieco a Zając hasał dookoła.

Obadanie trasy przed Uphill Śnieżka



Jednak trochę nam się zeszło na wędrówce w obie strony i na zjazd krzesełkami przyszliśmy zaledwie 20 minut przed zamknięciem wyciągu.

Karpacz dzeń 4 - pitu pitu po Karpaczu

Środa, 6 sierpnia 2014 Kategoria ze zdjęciami, wycieczki i inne spontany, trening
Km: 14.07 Km teren: 0.00 Czas: 01:06 km/h: 12.79
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Oprócz tego, że pokręciłam się po Karpaczu, to powtórzyłam również trasę, którą rano szliśmy z Zającem, bo była całkiem przyjemna.



Karpacz dzień 3 - Strzecha Akademicka

Wtorek, 5 sierpnia 2014 Kategoria ze zdjęciami, wędrówki piesze
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Aktywność: Wędrówka
Dziś mieliśmy wjechać wyciągiem na Kopę i stamtąd pójść na Śnieżkę. Odstraszyła nas jednak kolejka do kasy, która na oko wyglądała na pół godziny stania (jak się okazało kilka dni później, to była mała kolejka). Ruszyliśmy więc spod dolnej stacji wyciągu czarnym szlakiem, z zamiarem dotarcia do schroniska Strzecha Akademicka. Po niedługim czasie, niestety, Zając zasnął mi w nosidle. Przez chwilę zastanawialiśmy się co z tym fantem zrobić - bo w nosidle długo nie pośpi - to pewne - wracać nie bardzo mieliśmy ochotę.
Bezpośrednio po zaśnięciu Zając śpi z reguły tak mocno, że można go przekładać i się nie budzi więc znaleźliśmy kawałek szlaku, gdzie można było go położyć na trawie i zrobiliśmy "zrzut balastu".


Zając pospał gdzieś z półtorej godziny, podczas której my siedzieliśmy na drewnianych balach w pobliżu, trochę się nudząc i żałując, że nie mamy nic do czytania. Dobrze, że pogoda w miarę - chłodno trochę ale słonko pokazywało się od czasu do czasu.
Gdy Jaśnie Pan zakończył drzemkę, ruszyliśmy dalej.
Najgorszy był fragment tuż przed rozwidleniem szlaków. Nie dość, że stromy to jeszcze szuter zamienił się w wielkie, nierówne kamulce. Z każdym krokiem musiałam uważać, żeby Zając mnie nie przeważył do tyłu bo byśmy fest fiknęli. Na szczęście po rozstajach szlak złagodniał.




Kawałeczek trasy do góry Zając szedł samodzielnie i strasznie mu się podobało wchodzenie po kamieniach.




W schronisku wszyscy troje wrąbaliśmy ze smakiem obiad i zeszliśmy w dół sąsiednim szlakiem, który na szczęście okazał się o wiele łagodniejszy niż czarny.

Karpacz dzień 1 - deszczowym rowerem do Wang

Niedziela, 3 sierpnia 2014 Kategoria wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami, trening
Km: 7.64 Km teren: 0.00 Czas: 00:41 km/h: 11.18
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Trochę dziś się zlazłam z Zającem na plecach więc zrobiłam tylko późnym wieczorem krótką przejażdżkę, powtarzając poranną trasę pieszą do Wang. Po kilku minutach jazdy, niestety, złapała mnie ulewa. Na szczęście trafiło się jakieś uprzejme drzewo, którego gałęzie i igły (!) okazały się tak gęste, że mogłam pod nim przeczekać oberwanie chmury i jedyne co do mnie docierało to przyjemna "mgiełka". Zastanawiałam się, czy jechać dalej czy jednak wrócić - niezależnie od kierunku i tak bym zmokła więc postanowiłam jechać dalej.
Do Wang dotarłam po około 28 minutach we wciąż padającym deszczu.

Wieczorno-deszczowy Wang


Na zjeździe nie pozwoliłam sobie na pohulanie bo było całkiem ciemno i całkiem mokro, więc zjazd tą samą trasą zajął mi około 12 minut. Tyłek miałam kompletnie mokry i wracąjac solidnie zmarzłam.

pożegnanie z Gimem

Środa, 30 lipca 2014 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: 32.84 Km teren: 0.00 Czas: 01:51 km/h: 17.75
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Scott Scale 70 Aktywność: Jazda na rowerze
Ostatnia rundka dziś. Przez Wrota Warmii, moją ścieżkę i stary stuletni las.
Zaliczyłam korzenisty zjazd na mojej ścieżce (wreszcie).






kategorie bloga

Moje rowery

KTM Strada 2000 24420 km
Scott Scale 740 6502 km
Scott Scale 70 18070 km
b'twin Triban 3 (sprzedany) 2423 km
Scott Scale 80 (skradziony) 507 km
Giant Rincon (sprzedany) 9408 km
Trenażer 51 km
rower z Veturilo 323 km

szukaj

archiwum