Siedlce - Warszawa - bicie rekordu i burza z piorunami
Niedziela, 26 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, dojazdy, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 93.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:34 | km/h: | 26.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zwykle jadę w stronę do Siedlec. Zawsze, ale to zawsze, mam pod górkę i pod wiatr. Tym razem postanowiłam więc pojechać w drugą stronę. Niestety, pogoda postanowiła spłatać mi figla... ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)
Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)
Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!