Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%) |
Czas w ruchu: | 707:49 |
Średnia prędkość: | 17.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 60.40 km/h |
Suma podjazdów: | 7583 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
Suma kalorii: | 37753 kcal |
Liczba aktywności: | 335 |
Średnio na aktywność: | 36.29 km i 2h 06m |
Więcej statystyk |
wreszcie słońce
Czwartek, 13 października 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 18.03 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:05 | km/h: | 16.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jak ostatnio zaczęło padać to padało chyba przez półtora tygodnia, ciurkiem. A poza tym było wietrznie i nieprzyjemnie. Całe szczęście, że akurat w tym czasie Łukasz rozpisał mi roztrenowanie ;)
Tak, wiem, dla niektórych "roztrenowanie" brzmi śmiesznie, gdy mówi o nim amator. Ja jednak uważam, że to wcale śmieszne nie jest bo moim zdaniem amator o wiele bardziej potrzebuje roztrenowania niż zawodowiec. Zawodowiec w zasadzie poświęca czas tylko na treningi i starty. Resztę tego czasu ma dla siebie. Owszem, treningi są długie, nierzadko po dwa dziennie - ale pomiędzy - może spędzać czas na bumelowaniu, czytaniu, spaniu albo co tam mu przyjdzie do głowy. Tak wygląda jego praca.
A amator, ambitny amator - pracuje, po pracy trenuje, często po nocy albo bladym świtem, wyrywa ochłapy czasu żeby zrobić cokolwiek innego.
Tak, że ten.
Roztrenowanie.

Naprawdę fajnie, że akurat w ten mżysty początek października ;)
W pierwszym tygodniu siedziałam sama (Małż w delegacji) z wciąż smarkającym Zającem w domu. Dwa lekko-krótkie treningi, które w tym czasie miałam zadane, odbębniłam na rowerku spinningowym w fitnesklabie. Fitnesklab jest fajny bo ma opiekunkę więc można bezstresowo pójść sobie na trening :)
W piątek Małż wziął urlop żeby odpocząć po delegacji. Ja akurat w ten dzień miałam nie jeździć ale musiałam załatwić coś na mieście więc pojechałam rowerem. I miałam takie szczęście, że o ile przestało w tym dniu padać na jakiś czas, o tyle zaczęło znowu, jak tylko wystawiłam nos z domu... Więc zmokłam i zmarzłam. Ale załatwiłam co miałam załatwić.
W weekend nie udało mi się pokręcić, byliśmy u teściów a prognozy zapowiadały dalszy ciąg siąpienia i lania więc nie wzięłam roweru. Trochę szkoda, bo akurat w sobotę po południu było całkiem fajnie a w niedzielę przed południem - też.
W poniedziałek za to w pracy czułam się dość źle, telepało mnie na wszystkie strony ale złożyłam to na karb zepsutego ogrzewania. Potem okazało się, że chyba jednak miałam po prostu temperaturę.
Ponieważ po południu czułam się dobrze, mimo lekkiej mżawki (wydawało mi się, że jest dość przyjemnie) poszłam na godzinkę na rower. To był mega błąd bo chyba już wtedy miałam znowu temperaturę ale sądziłam, że jak się poruszam to mi przejdzie. Chyba temperatura musiała być wysoka bo rzuciło mi się wyraźnie na mózg ;)
Ubrałam się za lekko. Podejrzewam, że każdy ubiór byłby za lekki w takiej sytuacji. O ile przez pierwsze 20 minut było fajnie, o tyle przez kolejne 40 robiło mi się coraz zimniej. Gdy wróciłam, trzęsło mnie tak, że nie mogłam rozpiąć butów. Trzęsło mnie pod prawie wrzącą wodą, którą lałam na siebie z prysznica i trzęsło mnie jak poszłam po Zająca do przedszkola. Trzęsło mnie gdy ubrałam się jak na sybir i wlazłam pod koc po powrocie. Termometr pokazał 39 stopni. Wzięłam fervex i poszłam spać. W nocy znów mnie trzęsło, wzięłam polopirynę.
Następnego dnia o 5 rano się obudziłam i wyłączyłam budzik, z zamiarem nie pójścia do pracy. O 6.20 obudziłam się znowu, całkiem dobrze się czując, i stwierdziłam, ze jednak do tej roboty pójdę. Tego dnia, poza bólem głowy, nic mi nie było.
Coś przedziwnego, ale na wszelki wypadek nie jeździłam przez dwa dni. Dziś jednak ucieszyłam się, po pierwsze z tego, że mam w planie wpisane s2 a po drugie z tego, że Zając zażądał, żeby go z przedszkola odebrał Tata a po trzecie z tego, że po 1,5tygodnia wreszcie wyszło słońce! Więc po przyjściu z pracy ubrałam się porządnie (zimowo) i myknęłam na Szkocie do lasu.
I było pięknie <3

Tak, wiem, dla niektórych "roztrenowanie" brzmi śmiesznie, gdy mówi o nim amator. Ja jednak uważam, że to wcale śmieszne nie jest bo moim zdaniem amator o wiele bardziej potrzebuje roztrenowania niż zawodowiec. Zawodowiec w zasadzie poświęca czas tylko na treningi i starty. Resztę tego czasu ma dla siebie. Owszem, treningi są długie, nierzadko po dwa dziennie - ale pomiędzy - może spędzać czas na bumelowaniu, czytaniu, spaniu albo co tam mu przyjdzie do głowy. Tak wygląda jego praca.
A amator, ambitny amator - pracuje, po pracy trenuje, często po nocy albo bladym świtem, wyrywa ochłapy czasu żeby zrobić cokolwiek innego.
Tak, że ten.
Roztrenowanie.

Naprawdę fajnie, że akurat w ten mżysty początek października ;)
W pierwszym tygodniu siedziałam sama (Małż w delegacji) z wciąż smarkającym Zającem w domu. Dwa lekko-krótkie treningi, które w tym czasie miałam zadane, odbębniłam na rowerku spinningowym w fitnesklabie. Fitnesklab jest fajny bo ma opiekunkę więc można bezstresowo pójść sobie na trening :)
W piątek Małż wziął urlop żeby odpocząć po delegacji. Ja akurat w ten dzień miałam nie jeździć ale musiałam załatwić coś na mieście więc pojechałam rowerem. I miałam takie szczęście, że o ile przestało w tym dniu padać na jakiś czas, o tyle zaczęło znowu, jak tylko wystawiłam nos z domu... Więc zmokłam i zmarzłam. Ale załatwiłam co miałam załatwić.
W weekend nie udało mi się pokręcić, byliśmy u teściów a prognozy zapowiadały dalszy ciąg siąpienia i lania więc nie wzięłam roweru. Trochę szkoda, bo akurat w sobotę po południu było całkiem fajnie a w niedzielę przed południem - też.
W poniedziałek za to w pracy czułam się dość źle, telepało mnie na wszystkie strony ale złożyłam to na karb zepsutego ogrzewania. Potem okazało się, że chyba jednak miałam po prostu temperaturę.
Ponieważ po południu czułam się dobrze, mimo lekkiej mżawki (wydawało mi się, że jest dość przyjemnie) poszłam na godzinkę na rower. To był mega błąd bo chyba już wtedy miałam znowu temperaturę ale sądziłam, że jak się poruszam to mi przejdzie. Chyba temperatura musiała być wysoka bo rzuciło mi się wyraźnie na mózg ;)
Ubrałam się za lekko. Podejrzewam, że każdy ubiór byłby za lekki w takiej sytuacji. O ile przez pierwsze 20 minut było fajnie, o tyle przez kolejne 40 robiło mi się coraz zimniej. Gdy wróciłam, trzęsło mnie tak, że nie mogłam rozpiąć butów. Trzęsło mnie pod prawie wrzącą wodą, którą lałam na siebie z prysznica i trzęsło mnie jak poszłam po Zająca do przedszkola. Trzęsło mnie gdy ubrałam się jak na sybir i wlazłam pod koc po powrocie. Termometr pokazał 39 stopni. Wzięłam fervex i poszłam spać. W nocy znów mnie trzęsło, wzięłam polopirynę.
Następnego dnia o 5 rano się obudziłam i wyłączyłam budzik, z zamiarem nie pójścia do pracy. O 6.20 obudziłam się znowu, całkiem dobrze się czując, i stwierdziłam, ze jednak do tej roboty pójdę. Tego dnia, poza bólem głowy, nic mi nie było.
Coś przedziwnego, ale na wszelki wypadek nie jeździłam przez dwa dni. Dziś jednak ucieszyłam się, po pierwsze z tego, że mam w planie wpisane s2 a po drugie z tego, że Zając zażądał, żeby go z przedszkola odebrał Tata a po trzecie z tego, że po 1,5tygodnia wreszcie wyszło słońce! Więc po przyjściu z pracy ubrałam się porządnie (zimowo) i myknęłam na Szkocie do lasu.
I było pięknie <3

MTB Cross Maraton Chęciny
Wtorek, 4 października 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 47.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:50 | km/h: | 12.49 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś finałowy wyścig cyklu. Najtrudniejszy wyścig w sezonie. Zeszłoroczne Chęciny były trudne. Profil i dane tegorocznej trasy zapowiadają, że będzie jeszcze trudniej. Ale też jest to chyba wyścig najfajniejszy. Trasa z widokiem na wspaniałe ruiny XIII-wiecznego zamku królewskiego z trudnymi, karkołomnymi zjazdami. Epicki, męczący.... w zeszłym roku jechałam tu na luzie bo pierwsze miejsce w generalce miałam już w kieszeni. W tym roku muszę się postarać, żeby nie stracić czwartego.

Poranek zaczyna się od niefartu. Podczas zakładania soczewek coś mi nie idzie - zacieram sobie jedno oko tak, że założenie soczewek już nie wchodzi w grę. Będę musiała jechać w okularach. Z doświadczenia wiem, że jazda w okularach jest wolniejsza bo jest inne pole ostrego widzenia a ponadto zwykłe okulary tak nie chronią oczu jak sportowe - przed wiatrem, pyłem i odpryskami spod kół innych zawodników.
fot. Robert Obuchowski

Pogoda jest ładna, zapowiada się, że będzie sucho. Po deszczowo-zimnym Masłowie zapowiadało się, że pogodowo może być nieciekawie więc jest git. Na krótki rękaw, choć nie jest aż tak gorąco jak w zeszłym roku. Robię sobie rozgrzewkę na początkowym fragmencie trasy ale czuję, że nogi mam drewniane, nie bardzo chce im się kręcić.
Zwykle nie zawracam sobie głowy tym, czy przysługuje mi sektor, czy nie ale w tym roku sprawdzam - skoro mam sektor to pojadę z sektora. Zawsze to minutka lub dwie do przodu, kilkunastu zawodników mniej blokujących trasę w trudniejszych miejscach. Jakoś nie bardzo przed startem spotykam znajomych, chociaż wiem, że są. Dużo kolegów z Cyklona, Mysza, Mariusz na pewno też jest i jeszcze kilka osób. W sektorze macha do mnie chyba Kamil, jest tam też chyba Janek ale nie będę się do nich przeciskać, wolę wystartować za wycinakami.
fot. MTB Cross

Zgodnie z przewidywaniami, jedzie mi się tak sobie, nie mogę się rozkręcić. Kurz wciska mi się w oczy. Na zjazdach wiatr wyciska mi łzy i nie bardzo coś widzę - nie mogę sobie przez to pozwolić na puszczenie hamulców. Za to mam czas na podziwianie okoliczności przyrody a te, naprawdę są przecudne. Wysokie, strzeliste drzewa, falujące single, wąwozy, widoki... I te kolory... trudno opisać piękno tej trasy.


Jedyny mankament to smród spalin. W okolicy kręcą się quadowcy i motocykliści. W zasadzie przez pierwszą połowę trasy czuć prawie cały czas mocny zapach spalin, co wcale nie jest przyjemne. Słychać też czasem bardziej bliski, czasem oddalony, warkot silników. No cóż, oni też gdzieś się muszą bawić, mam tylko nadzieję, że nagle ktoś na mnie nie wyjedzie motorem ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Są miejsca, gdzie łapię flow ale generalnie to czuję, że wynik nie będzie najlepszy. Na jednym zjeździe mam pretekst do chwili odpoczynku. Młody zawodnik prowadzi rower z "kapciem". Zatrzymuję się, pytam czy 27,5 - tak.
- Chcesz dętkę? (żałujcie, że nie widzieliście jego zachwyconej miny w tym momencie).
- Masz pompkę? - nie ma.
Oddaję mu dętkę, pompkę, łyżki i nabój z gazem i lecę dalej. Kurka, przedziwne dla mnie jest, że ludzie jeżdżą na zawody w taką trasę bez choćby dętki i pompki, już nie wspomnę o narzędziach...
Pozbywszy się kilkuset gramów balastu, mam dziwne odczucie, że jedzie mi się lepiej, a może to uczucie spełnienia dobrego uczynku mnie tak uniosło ;)
O, psiont groszy! (fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem")

Ze dwa kilometry dalej dobijam tylną oponę na jakimś korzeniu. Przeklinam się przez moment ale chyba jednak nie złapałam gumy... ufff... w sumie jeżdżenie na stosunkowo wysokim ciśnieniu nie jest takie głupie. Ja wiem, że przyczepność... ale w ciągu całej swojej "kariery" maratonowej złapałam na maratonie gumę chyba tylko raz! To już częściej łapię na XC (swoją drogą to ciekawe zjawisko...).
Trasa jest trudniejsza niż w poprzednim sezonie, sporo przebywam z "buta". Jest jedno miejsce, które obiecałam sobie zjechać, zsunąwszy się na nim na butach w zeszłym roku. Jest dziś postęp - nie zjeżdżam co prawda całego ale... tak z jedną trzecią na rowerze ;) Właściwie prawie wszyscy tutaj jadą na butach, jeden co próbuje na rowerze, sprowadza się szybko sam do parteru ;) No coż, może uda się w przyszłym roku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Po 3h odczuwam już spore zmęczenie a jeszcze kawał trasy przede mną. Próbuję się czasem podczepiać komuś na koło ale szybko odpadam. Gdy wreszcie na liczniku zbliża się upragniony 45 kilometr, krzesam resztki sił, żeby na metę wjechać z godnością. Ale czeka mnie niespodzianka, trzeba jeszcze się trochę powspinać - przejechać półką nad nieczynnym kamieniołomem i Centrum Edukacji Geologicznej a potem na drugą stronę góry Rzepka. Gdy z asfaltu trasa odbija w stronę kamieniołomu, przypominam sobie tę część trasy i wydziera mi się wewnętrzny jęk rozpaczy. Jeszcze kawał drogi do mety a ja jestem kompletnie spruta.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mimo wszystko podjeżdżam. Dopędzam zawodniczkę Crazy Racing Team. Ona podprowadza rower, ja mielę. Na prostych, ona wsiada i odjeżdża mi, podczas gdy ja muszę nieco odzipnąć po podjeździe. Nie mam świadomości, że właśnie walczę o 5 miejsce w tym maratonie ani że to moja rywalka do 4 miejsca w generalce, Ola. Chyba zbyt jestem zmęczona, żeby teraz ją skojarzyć.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mijamy się tak przez kolejne 2,5 kilometra. W końcu, na jakimś asfalcie odrywam się i wyrywam do przodu. Towarzyszący jej zawodnik chyba za moimi plecami rzuca jej coś motywującego, bo ona zaczyna mnie gonić, chociaż widać było, że też leci na oparach. No i mnie dogania a potem przegania. A ostatnie kilkaset metrów to seria zakrętów, nie udaje mi się jej wyprzedzić i na metę wpada sekundę przede mną... Może gdybym skojarzyła, że to Ola, postarałabym się bardziej, chociaż nie wiem czy starczyło by mi siły :) Może, gdybym się nie zatrzymała przy młodzieńcu z gumą, nie musiałabym się ścigać na końcówce... może może może ;)
fot. MTB Cross


No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś szósta ale na szczęście przewaga Oli na mecie była tak niewielka, że udało mi się obronić przed utratą czwartego miejsca w generalce.
fot. MTB Cross

W tym roku było naprawdę trudno, bardzo mocna konkurencja i trudniejsze trasy nie pozwoliły mi na lepszą pozycję w klasyfikacji końcowej więc jestem i tak zadowolona z tego wyniku.
Jeszcze, nie mogę o tym nie wspomnieć przy okazji tej relacji. Na mecie dowiedziałam się, że Zosia, która mając w kieszeni generalkę zdecydowała się w Chęcinach pojechać dystans Master, uległa wypadkowi tuż po starcie. Została zawieziona karetką do szpitala i nie pojawiła się na dekoracji. Nagrodę Zosi odebrała w zastępstwie Agnieszka.
Jest mi strasznie przykro, że sezon dla Zosi skończył się w taki sposób ale mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia i do ścigania.
Zośka, trzymam kciuki za szybką rekonwalescencję i do zobaczenia na trasach wkrótce!

Poranek zaczyna się od niefartu. Podczas zakładania soczewek coś mi nie idzie - zacieram sobie jedno oko tak, że założenie soczewek już nie wchodzi w grę. Będę musiała jechać w okularach. Z doświadczenia wiem, że jazda w okularach jest wolniejsza bo jest inne pole ostrego widzenia a ponadto zwykłe okulary tak nie chronią oczu jak sportowe - przed wiatrem, pyłem i odpryskami spod kół innych zawodników.
fot. Robert Obuchowski

Pogoda jest ładna, zapowiada się, że będzie sucho. Po deszczowo-zimnym Masłowie zapowiadało się, że pogodowo może być nieciekawie więc jest git. Na krótki rękaw, choć nie jest aż tak gorąco jak w zeszłym roku. Robię sobie rozgrzewkę na początkowym fragmencie trasy ale czuję, że nogi mam drewniane, nie bardzo chce im się kręcić.
Zwykle nie zawracam sobie głowy tym, czy przysługuje mi sektor, czy nie ale w tym roku sprawdzam - skoro mam sektor to pojadę z sektora. Zawsze to minutka lub dwie do przodu, kilkunastu zawodników mniej blokujących trasę w trudniejszych miejscach. Jakoś nie bardzo przed startem spotykam znajomych, chociaż wiem, że są. Dużo kolegów z Cyklona, Mysza, Mariusz na pewno też jest i jeszcze kilka osób. W sektorze macha do mnie chyba Kamil, jest tam też chyba Janek ale nie będę się do nich przeciskać, wolę wystartować za wycinakami.
fot. MTB Cross

Zgodnie z przewidywaniami, jedzie mi się tak sobie, nie mogę się rozkręcić. Kurz wciska mi się w oczy. Na zjazdach wiatr wyciska mi łzy i nie bardzo coś widzę - nie mogę sobie przez to pozwolić na puszczenie hamulców. Za to mam czas na podziwianie okoliczności przyrody a te, naprawdę są przecudne. Wysokie, strzeliste drzewa, falujące single, wąwozy, widoki... I te kolory... trudno opisać piękno tej trasy.


Jedyny mankament to smród spalin. W okolicy kręcą się quadowcy i motocykliści. W zasadzie przez pierwszą połowę trasy czuć prawie cały czas mocny zapach spalin, co wcale nie jest przyjemne. Słychać też czasem bardziej bliski, czasem oddalony, warkot silników. No cóż, oni też gdzieś się muszą bawić, mam tylko nadzieję, że nagle ktoś na mnie nie wyjedzie motorem ;)
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Są miejsca, gdzie łapię flow ale generalnie to czuję, że wynik nie będzie najlepszy. Na jednym zjeździe mam pretekst do chwili odpoczynku. Młody zawodnik prowadzi rower z "kapciem". Zatrzymuję się, pytam czy 27,5 - tak.
- Chcesz dętkę? (żałujcie, że nie widzieliście jego zachwyconej miny w tym momencie).
- Masz pompkę? - nie ma.
Oddaję mu dętkę, pompkę, łyżki i nabój z gazem i lecę dalej. Kurka, przedziwne dla mnie jest, że ludzie jeżdżą na zawody w taką trasę bez choćby dętki i pompki, już nie wspomnę o narzędziach...
Pozbywszy się kilkuset gramów balastu, mam dziwne odczucie, że jedzie mi się lepiej, a może to uczucie spełnienia dobrego uczynku mnie tak uniosło ;)
O, psiont groszy! (fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem")

Ze dwa kilometry dalej dobijam tylną oponę na jakimś korzeniu. Przeklinam się przez moment ale chyba jednak nie złapałam gumy... ufff... w sumie jeżdżenie na stosunkowo wysokim ciśnieniu nie jest takie głupie. Ja wiem, że przyczepność... ale w ciągu całej swojej "kariery" maratonowej złapałam na maratonie gumę chyba tylko raz! To już częściej łapię na XC (swoją drogą to ciekawe zjawisko...).
Trasa jest trudniejsza niż w poprzednim sezonie, sporo przebywam z "buta". Jest jedno miejsce, które obiecałam sobie zjechać, zsunąwszy się na nim na butach w zeszłym roku. Jest dziś postęp - nie zjeżdżam co prawda całego ale... tak z jedną trzecią na rowerze ;) Właściwie prawie wszyscy tutaj jadą na butach, jeden co próbuje na rowerze, sprowadza się szybko sam do parteru ;) No coż, może uda się w przyszłym roku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Po 3h odczuwam już spore zmęczenie a jeszcze kawał trasy przede mną. Próbuję się czasem podczepiać komuś na koło ale szybko odpadam. Gdy wreszcie na liczniku zbliża się upragniony 45 kilometr, krzesam resztki sił, żeby na metę wjechać z godnością. Ale czeka mnie niespodzianka, trzeba jeszcze się trochę powspinać - przejechać półką nad nieczynnym kamieniołomem i Centrum Edukacji Geologicznej a potem na drugą stronę góry Rzepka. Gdy z asfaltu trasa odbija w stronę kamieniołomu, przypominam sobie tę część trasy i wydziera mi się wewnętrzny jęk rozpaczy. Jeszcze kawał drogi do mety a ja jestem kompletnie spruta.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mimo wszystko podjeżdżam. Dopędzam zawodniczkę Crazy Racing Team. Ona podprowadza rower, ja mielę. Na prostych, ona wsiada i odjeżdża mi, podczas gdy ja muszę nieco odzipnąć po podjeździe. Nie mam świadomości, że właśnie walczę o 5 miejsce w tym maratonie ani że to moja rywalka do 4 miejsca w generalce, Ola. Chyba zbyt jestem zmęczona, żeby teraz ją skojarzyć.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mijamy się tak przez kolejne 2,5 kilometra. W końcu, na jakimś asfalcie odrywam się i wyrywam do przodu. Towarzyszący jej zawodnik chyba za moimi plecami rzuca jej coś motywującego, bo ona zaczyna mnie gonić, chociaż widać było, że też leci na oparach. No i mnie dogania a potem przegania. A ostatnie kilkaset metrów to seria zakrętów, nie udaje mi się jej wyprzedzić i na metę wpada sekundę przede mną... Może gdybym skojarzyła, że to Ola, postarałabym się bardziej, chociaż nie wiem czy starczyło by mi siły :) Może, gdybym się nie zatrzymała przy młodzieńcu z gumą, nie musiałabym się ścigać na końcówce... może może może ;)
fot. MTB Cross


No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś szósta ale na szczęście przewaga Oli na mecie była tak niewielka, że udało mi się obronić przed utratą czwartego miejsca w generalce.
fot. MTB Cross

W tym roku było naprawdę trudno, bardzo mocna konkurencja i trudniejsze trasy nie pozwoliły mi na lepszą pozycję w klasyfikacji końcowej więc jestem i tak zadowolona z tego wyniku.
Jeszcze, nie mogę o tym nie wspomnieć przy okazji tej relacji. Na mecie dowiedziałam się, że Zosia, która mając w kieszeni generalkę zdecydowała się w Chęcinach pojechać dystans Master, uległa wypadkowi tuż po starcie. Została zawieziona karetką do szpitala i nie pojawiła się na dekoracji. Nagrodę Zosi odebrała w zastępstwie Agnieszka.
Jest mi strasznie przykro, że sezon dla Zosi skończył się w taki sposób ale mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia i do ścigania.
Zośka, trzymam kciuki za szybką rekonwalescencję i do zobaczenia na trasach wkrótce!
jesień idzie
Sobota, 1 października 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 18.49 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:09 | km/h: | 16.08 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Smutno mi ;(![]()


Specialized test the Best - Era, urodzona do XC
Niedziela, 25 września 2016 Kategoria recenzje, testy, trening, ze zdjęciami
Km: | 40.42 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:09 | km/h: | 18.80 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miałam w planach tej jesieni testy Scotta ale Scott wypiął się tym razem na moje okolice. I pewnie nie byłoby dla mnie w ogóle żadnych testów, gdyby nie to, że nie pojechaliśmy w weekend do teściów z powodu choroby (tym razem u nich).
Postanowiłam więc skorzystać z zaproszenia Norberta, które przesłał mi na Fejsiku i udać się do obozu wroga w Lesie Kabackim na przeszpiegi ;)

Formuła testów bardzo mi się spodobała. Nie była to wycieczka z przewodnikiem, jak w przypadku testów Scotta - było o wiele fajniej - można było wypożyczyć rower na godzinę i jechać gdzie się chce. Oczywiście trzeba było podpisać jakiś cyrograf i wylegitymować się dokumentem ze zdjęciem. Rowerów do wyboru do koloru, nie kilkanaście tylko chyba kilkadziesiąt. Dużo ludzi ze Speca do obsługi tego biznesu i zapisy i wypożyczenia szły sprawnie i szybko. Nie trzeba było się wcześniej zapisywać, po prostu się przychodziło i wybierało rower.
Pogoda w sobotę idealna do harców a ja miałam ochotę trochę poharcować - tym bardziej, że na ten w planie trening dowolny ;) Do harców poprosiłam o "jakiegoś fulla do XC". Na 27,5 cala nie ma co liczyć, Spec takich nie produkuje. Więc dostałam carbonową damską Erę na kołach 29 cali. Napęd 1x11 uuuups, motyla noga, ciekawe jak się na tym jeździ.

Filigranowa rama tego roweru zrobiła na mnie duże wrażenie. Rurki są cienkie i delikatne a że czerń wyszczupla, to kolorystyka roweru jeszcze potęguje wrażenie. Czarny, z delikatnymi ciemnoczerwonymi liniami - jest to naprawdę elegancki rower, nie ukrywam, spodobał mi się jego wygląd, choć chętnie ożywiłabym go paroma kolorystycznymi akcentami.
Jak na wysoki carbonowy model przystało, rower jest lekki chociaż nie jestem pewna, czy jest o wiele lżejszy niż mój Scale. Aczkolwiek jak na pełen zawias i 29calowe koła to bycie lekkim jest trudnym zadaniem ale ten koleś jest lekki.
I lekko się toczy. Na płaskim i prostym, po ruszeniu, koła toczą się same. Przy wysokiej kadencji to już w ogóle, wrażenie jest takie jakby rower sam jechał i nie wymagał wcale siły do napędzenia.

Na pierwszy ogień poszły okoliczne petelki XC oraz "dołki" czyli wąwóz, wtajemniczeni wiedzą gdzie ;)
Ten rower jest wprost stworzony do XC. Szybkie zmiany biegów, łatwe napędzanie, dobra geometria do stromych podjazdów, bezproblemowe pokonywanie przeszkód, super szybkie zjazdy. Przyznam się szczerze, że bawiłam się na tym rowerze świetnie, czułam się na nim o wiele bardziej swobodnie na pętlach XC niż na swoim własnym, chociaż swój własny znam aż do podszewki i wiem na co mogę sobie na nim pozwolić, a czego nie powinnam robić. Era wybacza niedostatki techniki i błędy, momentami prawie prowadzi za rączkę (a raczej nóżkę). Zastanawiam się, czy to tylko kwestia dużych kół czy całokształtu. Aha, duże koła - sądziłam, że nie będą dla mnie odpowiednie bo jestem raczej niewielkiego wzrostu (164 cm) ale okazało się, że nie jest to żaden problem, no dobra - może jeden, malutki. Jak stoję okrakiem na rowerze to górna rura wbija mi się w krocze ;) Ale Spec, który dobrał mi rozmiar powiedział, że tak jest dobrze. Pomijając tę jedną kwestię, podczas jazdy nie miałam wrażenia, że jest za duży - było idealnie.
Rowerek ten ma ciekawe zawieszenie - ma ono wbudowany jakiś czujnik nacisku i zależnie od terenu samo blokuje się lub odblokowuje. Trochę mi przeszkadzał sposób odblokowywania się zawieszenia na wybojach - odczucie było takie, jakby dobijała tylna opona, rower jakby się nagle łamał pode mną. Było to dość niemiłe odczucie i denerwujące - ale prawdopodobnie przyzwyczajenie się do tego byłoby tylko kwestią czasu.
Machnęłam na Erze dwa swoje najlepsze czasy na pętli XC w Powsinie, czego - prawdę mówiąc - spodziewałam się już po pierwszych pokręceniach korbą.

Jazda na Erze tak mi się spodobała, że postanowiłam w niedzielę kontynuować testy. Gdy przyjechałam, przez moment wisiała nade mną obawa, że Era poszła, wypożyczona przez kogo innego - ale miałam szczęście, po kilku minutach wróciła na stojak - uff!
Dziś w planie s2/s3 więc nie bardzo mogłam dalej bawić się w XC (bo XC to już raczej s4) ale za to mogłam pojechać pofikać na singlu, czyli w warunkach mniej XC a bardziej maratonowych - zgoła odmiennych.
Na singlu wyszły pewne wady Ery a mianowicie - rower jest zdecydowanie mniej zwrotny od mojego Scotta (prawdopodobnie z powodu większych kół a co za tym idzie, zapewne dłuższej ramy). Na esach-floresach miałam odczucie sporo wolniejszej jazdy a po wyjściu z zakrętu rower było trudniej "ruszyć" i rozpędzić do dobrego tempa. Niemniej jednak, jak już się rozpędził, przemykał przez korzonki i inne przeszkody tak, że prawie się ich nie zauważało.

Mimo takich odczuć, wróciłam do domu z milionem PR-ów na Stravie z przejazdu singlem. O ile dobre czasy na pętli XC mnie nie zdziwiły, bo miałam odczucie, że na trasie XC rower jest bardzo szybki, o tyle PRy z singla mnie zaskoczyły - tego się nie spodziewałam. Najwyraźniej wolna jazda na tym rowerze to tylko subiektywne moje wrażenie.
Z ciekawostek, w miejscu gdzie zamocowany jest tylny amortyzator, pod górną rurą, która w zasadzie w tym miejscu nie jest rurą, schowany jest mały multitool :) Co jest naprawdę fajną sprawą! Ciekawi mnie tylko jak bardzo on się syfi, siedząc w tym miejscu.

Po dwóch godzinach jazdy na Erze mam mieszane uczucia. Do XC - jest super. Do maratonów... być może też, tak mówią wyniki na Stravie, ale moje subiektywne odczucia są nieco odmienne. Duże koła są zdecydowanie mniej zwrotne ale za to pokonywanie przeszkód to bajka - niektóre są zupełnie pomijalne. Automatyczne zawieszenie hmmm... to by może wreszcie wyeliminowało mój problem - kilka razy już mi się zdarzyło przejechać pół maratonu na zablokowanym amorku, bo zapomniałam go odblokować zjeżdżając z asfaltu... Co do konfiguracji napędu - 1x11... na pętli XC nie miałam z tym problemu ale tam są krótkie podjazdy, które pokonuje się szybko na nieco twardym przełożeniu. Na maratonach z cyklu MTB Cross Maraton zapewne jednak miałabym problem - bardzo często na nich podjeżdżam na najmniejszej (z trzech) zębatce w moim rowerze i największej z tyłu ;) Napęd 1x11 nie pozwoli czegoś takiego raczej podjechać.
Sądzę, że mogłabym się z tym rowerem zaprzyjaźnić, ale potrzeba byłoby trochę czasu na przyzwyczajenie się do gabarytów oraz innego zachowania roweru. Być może pomyślałabym o innej konfiguracji napędu bo ten, który testowałam, raczej nie nadaje się do moich zastosowań. Nie ukrywam jednak, że gdybym miała zbędne kilkadziesiąt tysi to nie zastanawiałbym się zbytnio nad kupnem Ery ;)

Postanowiłam więc skorzystać z zaproszenia Norberta, które przesłał mi na Fejsiku i udać się do obozu wroga w Lesie Kabackim na przeszpiegi ;)

Formuła testów bardzo mi się spodobała. Nie była to wycieczka z przewodnikiem, jak w przypadku testów Scotta - było o wiele fajniej - można było wypożyczyć rower na godzinę i jechać gdzie się chce. Oczywiście trzeba było podpisać jakiś cyrograf i wylegitymować się dokumentem ze zdjęciem. Rowerów do wyboru do koloru, nie kilkanaście tylko chyba kilkadziesiąt. Dużo ludzi ze Speca do obsługi tego biznesu i zapisy i wypożyczenia szły sprawnie i szybko. Nie trzeba było się wcześniej zapisywać, po prostu się przychodziło i wybierało rower.
Pogoda w sobotę idealna do harców a ja miałam ochotę trochę poharcować - tym bardziej, że na ten w planie trening dowolny ;) Do harców poprosiłam o "jakiegoś fulla do XC". Na 27,5 cala nie ma co liczyć, Spec takich nie produkuje. Więc dostałam carbonową damską Erę na kołach 29 cali. Napęd 1x11 uuuups, motyla noga, ciekawe jak się na tym jeździ.

Filigranowa rama tego roweru zrobiła na mnie duże wrażenie. Rurki są cienkie i delikatne a że czerń wyszczupla, to kolorystyka roweru jeszcze potęguje wrażenie. Czarny, z delikatnymi ciemnoczerwonymi liniami - jest to naprawdę elegancki rower, nie ukrywam, spodobał mi się jego wygląd, choć chętnie ożywiłabym go paroma kolorystycznymi akcentami.
Jak na wysoki carbonowy model przystało, rower jest lekki chociaż nie jestem pewna, czy jest o wiele lżejszy niż mój Scale. Aczkolwiek jak na pełen zawias i 29calowe koła to bycie lekkim jest trudnym zadaniem ale ten koleś jest lekki.
I lekko się toczy. Na płaskim i prostym, po ruszeniu, koła toczą się same. Przy wysokiej kadencji to już w ogóle, wrażenie jest takie jakby rower sam jechał i nie wymagał wcale siły do napędzenia.

Na pierwszy ogień poszły okoliczne petelki XC oraz "dołki" czyli wąwóz, wtajemniczeni wiedzą gdzie ;)
Ten rower jest wprost stworzony do XC. Szybkie zmiany biegów, łatwe napędzanie, dobra geometria do stromych podjazdów, bezproblemowe pokonywanie przeszkód, super szybkie zjazdy. Przyznam się szczerze, że bawiłam się na tym rowerze świetnie, czułam się na nim o wiele bardziej swobodnie na pętlach XC niż na swoim własnym, chociaż swój własny znam aż do podszewki i wiem na co mogę sobie na nim pozwolić, a czego nie powinnam robić. Era wybacza niedostatki techniki i błędy, momentami prawie prowadzi za rączkę (a raczej nóżkę). Zastanawiam się, czy to tylko kwestia dużych kół czy całokształtu. Aha, duże koła - sądziłam, że nie będą dla mnie odpowiednie bo jestem raczej niewielkiego wzrostu (164 cm) ale okazało się, że nie jest to żaden problem, no dobra - może jeden, malutki. Jak stoję okrakiem na rowerze to górna rura wbija mi się w krocze ;) Ale Spec, który dobrał mi rozmiar powiedział, że tak jest dobrze. Pomijając tę jedną kwestię, podczas jazdy nie miałam wrażenia, że jest za duży - było idealnie.
Rowerek ten ma ciekawe zawieszenie - ma ono wbudowany jakiś czujnik nacisku i zależnie od terenu samo blokuje się lub odblokowuje. Trochę mi przeszkadzał sposób odblokowywania się zawieszenia na wybojach - odczucie było takie, jakby dobijała tylna opona, rower jakby się nagle łamał pode mną. Było to dość niemiłe odczucie i denerwujące - ale prawdopodobnie przyzwyczajenie się do tego byłoby tylko kwestią czasu.
Machnęłam na Erze dwa swoje najlepsze czasy na pętli XC w Powsinie, czego - prawdę mówiąc - spodziewałam się już po pierwszych pokręceniach korbą.

Jazda na Erze tak mi się spodobała, że postanowiłam w niedzielę kontynuować testy. Gdy przyjechałam, przez moment wisiała nade mną obawa, że Era poszła, wypożyczona przez kogo innego - ale miałam szczęście, po kilku minutach wróciła na stojak - uff!
Dziś w planie s2/s3 więc nie bardzo mogłam dalej bawić się w XC (bo XC to już raczej s4) ale za to mogłam pojechać pofikać na singlu, czyli w warunkach mniej XC a bardziej maratonowych - zgoła odmiennych.
Na singlu wyszły pewne wady Ery a mianowicie - rower jest zdecydowanie mniej zwrotny od mojego Scotta (prawdopodobnie z powodu większych kół a co za tym idzie, zapewne dłuższej ramy). Na esach-floresach miałam odczucie sporo wolniejszej jazdy a po wyjściu z zakrętu rower było trudniej "ruszyć" i rozpędzić do dobrego tempa. Niemniej jednak, jak już się rozpędził, przemykał przez korzonki i inne przeszkody tak, że prawie się ich nie zauważało.

Mimo takich odczuć, wróciłam do domu z milionem PR-ów na Stravie z przejazdu singlem. O ile dobre czasy na pętli XC mnie nie zdziwiły, bo miałam odczucie, że na trasie XC rower jest bardzo szybki, o tyle PRy z singla mnie zaskoczyły - tego się nie spodziewałam. Najwyraźniej wolna jazda na tym rowerze to tylko subiektywne moje wrażenie.
Z ciekawostek, w miejscu gdzie zamocowany jest tylny amortyzator, pod górną rurą, która w zasadzie w tym miejscu nie jest rurą, schowany jest mały multitool :) Co jest naprawdę fajną sprawą! Ciekawi mnie tylko jak bardzo on się syfi, siedząc w tym miejscu.

Po dwóch godzinach jazdy na Erze mam mieszane uczucia. Do XC - jest super. Do maratonów... być może też, tak mówią wyniki na Stravie, ale moje subiektywne odczucia są nieco odmienne. Duże koła są zdecydowanie mniej zwrotne ale za to pokonywanie przeszkód to bajka - niektóre są zupełnie pomijalne. Automatyczne zawieszenie hmmm... to by może wreszcie wyeliminowało mój problem - kilka razy już mi się zdarzyło przejechać pół maratonu na zablokowanym amorku, bo zapomniałam go odblokować zjeżdżając z asfaltu... Co do konfiguracji napędu - 1x11... na pętli XC nie miałam z tym problemu ale tam są krótkie podjazdy, które pokonuje się szybko na nieco twardym przełożeniu. Na maratonach z cyklu MTB Cross Maraton zapewne jednak miałabym problem - bardzo często na nich podjeżdżam na najmniejszej (z trzech) zębatce w moim rowerze i największej z tyłu ;) Napęd 1x11 nie pozwoli czegoś takiego raczej podjechać.
Sądzę, że mogłabym się z tym rowerem zaprzyjaźnić, ale potrzeba byłoby trochę czasu na przyzwyczajenie się do gabarytów oraz innego zachowania roweru. Być może pomyślałabym o innej konfiguracji napędu bo ten, który testowałam, raczej nie nadaje się do moich zastosowań. Nie ukrywam jednak, że gdybym miała zbędne kilkadziesiąt tysi to nie zastanawiałbym się zbytnio nad kupnem Ery ;)

MTB Cross Maraton Masłów
Niedziela, 18 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 43.14 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:35 | km/h: | 12.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Prognozy na dziś były nieciekawe ale jak rano otworzyłam oczy to przywitało mnie jasne niebo i zapowiadało się, że będzie słonecznie. Jak się okazało, tak było, owszem... ale w Warszawie ;)
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line

Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton

Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri

Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.



Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.

Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line


W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski


Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce

Wracam zadowolona.
Zaczęło się chmurzyć w okolicach Raszyna a w Radomiu zaczęło padać. Przez resztę trasy na przemian lało i siąpiło a temperatura z około 16 stopni, które "zrobiły się" w pewnym momencie, zaczęła spadać i doszła do 11. Miałam coraz mniejszą ochotę na ten start i postanowiłam, że jak dojadę na miejsce i będzie padało to olewam i wracam do domu.
Nie padało.
fot. Kamaro Sport Line

Za to było zimno w diabły i od razu pożałowałam, że wzięłam sobie tylko rękawki do krótkiego stroju. Bardzo żałowałam braku nogawek i bluzy. Starałam się więc przed startem przebywać jak najwięcej w biurze zawodów (w Szklanym Domu w Ciekotach) i zrobić rozgrzewkę najpóźniej jak się da. Taki plan pozwolił mi zachować resztki morale i jednak wystartować.
Rozgrzewkę zrobiłam zarówno po fragmencie początku jak i końca trasy (potem się okazało, że ten koniec na rozgrzewce niechcący "ścięłam" a w rzeczywistości był on nieco bardziej naokoło. Fajnie, bo byłam w tej okolicy na wakacjach w zeszłym roku (w Świętej Katarzynie) i akurat te fragmenty były mi częściowo znane. Weszłam na start dosłownie na kilka minut przed odliczaniem ale i tak w pewnym momencie zaczęło mi się robić chłodno. Na szczęście nie zdążyłam całkiem zmarznąć ;)
fot. MTB Cross Maraton

Początek trasy dość spokojny, prawie płaski, nikt nie wyrywa. Być może to z powodu chłodu - nierozgrzane mięśnie nie bardzo chcą się ruszać. A może z powodu tego co nas tu czeka - prawie 1300m przewyższeń na 40km trasie i na początek, na 4tym kilometrze, kilometrowa wspinka na stok narciarski Sabat-Krajno. Co ciekawe, o ile zwykle nie ma zbyt wielu kibiców na trasach MTB Cross Maraton, tak tym razem - na stoku - bardzo dużo ludzi i kibicują, dopingują - fantastycznie!
fot. Foto amri

Po tym pierwszym podjeździe już chyba wszystkim jest ciepło. Tętno wskakuje wreszcie na prawidłowe obroty a prędkość wzrasta (o ile można to tak nazwać przy ciągłych podjazdach i zjazdach). Na razie nie pada, jedzie mi się naprawdę dobrze, czuję, że noga podaje. Wszystkie podjazdy w siodle, zjazdy pędzę na złamanie karku.
fot. Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"

Mimo pochmurnej aury jest sporo widoków, przy dobrej pogodzie ten maraton pewnie mógłby pod względem widoków konkurować z Bodzentynem. Jest mi w miarę komfortowo termicznie i jedzie się bardzo fajnie. Mimo ulewnego deszczu, który nawiedził Kielce i okolice w nocy, oraz posiąpywania od rana, trasa jest zadziwiająco sucha. Zupełnie, jak gdyby w ogóle nie padało. Jest też bardzo prosta technicznie. Poza jednym stromym krótkim podjazdem, ani razu chyba nie schodzę z roweru... przynajmniej przed deszczem ;) Czas mam dobry i zaczynam widzieć realne szanse na zmieszczenie się w 3-3:15h, co byłoby naprawdę dobrym wynikiem.



Około 20go kilometra jednak zaczyna się mglić, potem siąpić, potem całkiem ostro padać i wreszcie lać. Momentami mgła jest tak gęsta, że mało co widać.

Nawierzchnia zaczyna się robić śliska, koła trochę tańczą a tylne koło ma tendencje do uciekania spod tyłka. Robi się jeszcze zimniej. Już mi się nie jedzie tak fajnie i już mi nie jest komfortowo. Kolana szybko stygną i przestaje mi się dobrze kręcić. Na zjazdach prawie szczękam zębami z zimna. Jeden zjazd, w zasadzie w końcówce trasy, zapamiętam chyba i będzie śnił mi się w koszmarach - długi zjazd z gliniastym podłożem a wzdłuż całego zjazdu położone, a w zasadzie zatopione w błocie, telegraficzne betonowe słupy. Pomiędzy nimi szczeliny. I sama nie wiem, czy mam jechać po tych słupach, spinając się, żeby nie trafić w szczelinę, bo gleba murowana, czy jechać po tej glinie, tańcząc we wszystkie strony i zapychając sobie napęd. Stres na tym zjeździe przeważa i schodzę z roweru, dość długi kawałek potem go prowadzę, co nie jest łatwe bo błoto narzucane przez bieżnik opony na suport i tylne widełki zapycha całość tak, że koło przestaje się kręcić. Więc próbuję zdjąć ten szajs z roweru, przy okazji tytłając się tą gliną na maksa ;)
fot. Kamaro Sport Line


W końcu udaje mi się przebrnąć przez tę glinę i uruchomić rower, jadę dalej. Gdy w pewnym momencie rozpoznaję końcówkę trasy, morda mi się sama cieszy, że już koniec - ale właśnie okazuje się, że objeżdżając końcówkę trasy ominęłam spory jej fragment... aaaaa!!! To ile jeszcze do tej mety? Ta druga połowa jest znacznie wolniejsza, szanse na 3:15 raczej przepadły ale to też z powodu trasy nieco dłuższej niż zapowiadana.
fot. Szymon Lisowski


Koniec końców, zamiast 40 km wyszło około 43 i gdy wreszcie docieram do mety to jedyne o czym marzę, to ogrzać się. Ale jak tu się ogrzać jak się jeszcze po drodze rozmawia z tym i z tamtym... w końcu uciekam do biura zawodów na chwilę a potem szybko do auta po ciuchy. Sąsiedzi z parkingu doradzają mi, żebym lepiej się przebrała w suche. OR'LY? ;)
Niestety, muszę umyć rower i mimo przebrania i swetra zamarzam w kolejce do myjki. Sms z wynikami coś nie przychodzi więc po umyciu roweru idę do biura sprawdzić wyniki - ha, jestem piąta :) Super. W oczekiwaniu na dekorację zaliczam bufet, potem kupuję sobie pyszne pierożki i jeszcze gorącą kawę. Zostaję na tomboli i wyhaczam koszulkę termiczną Brubecka, nie nooooo, same dobroci dzisiaj ;)
fot. Rower-Sport Kielce

Wracam zadowolona.
Polandbike XC Kazura
Sobota, 10 września 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 17.69 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:18 | km/h: | 13.61 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ktoś kiedyś powiedział, że na wyścigi nie jeździ się dla wyników tylko dla fotek. Coś w tym jest, w szczególności, jeśli nie masz wyników ;) W przypadku XC to u mnie tylko o fotki może chodzić i akurat na XC na Kazurce z cyklu PolandBike się pod tym względem nie zawiodłam ;)
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego

Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.

Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.

Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.

Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.

Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.

Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).



Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.


Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)



Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)

W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.


Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa mistrza p. Zbyszka Świderskiego

Pierwszy raz postanowiłam zaryzykować i spytać Zająca, czy chce pojechać na wyścig. To było wczoraj i usłyszałam entuzjastyczne "taaaak!" PolandBike organizuje małe wyścigi dla takich smyków. Jest to naprawdę fajnie zrobione bo maluchy jadą w obrębie ogrodzonego odcinka startu/mety, przed startem wszystkich dystansów a puszczane są "na raty", tak, że o kolizji w trakcie wyścigu raczej nie ma mowy. Tak samo jak przed dorosłym wyścigiem, przed startem Bogdan wymienia startujących i wreszcie daje im sygnał do startu, a potem jest dekoracja najlepszej - w kategorii - trójki.

Ja podjechałam na Kazurkę rowerem, natomiast Zając przyjechał z Tatą autem. Chyba go mocno speszyła atmosfera wyścigowego miasteczka - mnóstwo ludzi, łupiąca muzyka, głos gadający przez mikrofon, no... dziwnie, dziwnie. Zając wyraźnie był nieco zdezorientowany i przestraszony i już nie chciał wyścigu. Chociaż już wykupiłam mu numer i przyczepiliśmy go na kierownicy.
W ogóle nie chciał wejść na miejsce startu. Po długich, długich namowach, wreszcie go z Markiem przekonaliśmy. Marek stał z nim na starcie a ja poleciałam z telefonem na metę, żeby robić zdjęcia albo nagrać filmik.

Zając chciał już startować od razu ale musiał poczekać na swoją kolej - najpierw jechały dziewczynki na rowerkach biegowych, potem na zwykłych, chyba te drugie w dwóch rzutach. I przy każdym "Start" Zając chciał już lecieć... ale przy swoim już nieco zobojętniał na sygnał startu i nie zorientował się, że może wreszcie ruszyć. Dopiero Marek go "wypchnął" na trasę.

Zając po drodze zatrzymał się ze dwa razy. Raz, żeby się obejrzeć, drugi raz, żeby poprawić sobie okulary. W końcu lans jest najważniejszy ;) Dotarł do mety ostatni ze swojej grupki ale chyba sprawiło mu to frajdę.

Niestety, dekoracje maluchów miały być dopiero po dekoracjach dorosłych więc postanowiliśmy, że bez sensu jest, żeby chłopaki tu sterczeli tyle czasu, tym bardziej, że dla Zająca w zasadzie nic ciekawego - pojechali zatem do domu. A ja dowiedziałam się, że bezpodstawnie naobiecywałam Zającowi, że dostanie nagrodę. Prawdę mówiąc, sądziłam że wszystkie dzieciaki coś dostają - ale nie. Tylko pierwsza trójka. Po swoich zawodach więc wyprosiłam w biurze zawodów gadżet dla Wojtka - fajną czapeczkę kolarską z Memoriału Królaka.
Po wyścigach Zająców, przyszła kolej na nieco starsze dzieci i potem wreszcie na dorosłych.

Tu nie ma podziału na startujące grupy według kategorii wiekowych, jak na Pucharze Mazowsza - wszystkie kategorie startują razem, tylko w odstępach czasowych, zgodnie z sektorami wywalczonymi w zwykłych zawodach PolandBike. Ponieważ jednak wyścigi XC nie mają zbyt wielkiej frekwencji to zatorów na trasie raczej nie ma (przynajmniej w ogonie, tam gdzie ja jestem).



Trasa dość łatwa, w porównaniu do PM, co nie znaczy że mniej wymagająca. Przede wszystkim - nie 3 pętle a aż 5, trasa trochę bardziej "rozwleczona" po płaskim więc długością wychodzi podobnie. Kilka podjazdów i zjazdów z Kazurki na pętli jest, w tym dość ciężki podjazd od północno-zachodniej strony. Ten udało mi się pokonać na rowerze zaledwie dwa z pięciu razy. Za to podjazd do trasy zjazdowej na zboczu południowym był poprowadzony dość wrednie - w jednym miejscu krótki, może metrowy, stromy odcinek i zaraz potem ostry zakręt w lewo - tu za każdym razem schodziłam z roweru a potem już nie dało się pod górę wystartować bo za stromo.


Potraktowałam ten start po pierwsze treningowo - a po drugie jako wyrównanie porachunków z Kazurką z maja, kiedy to wycofałam się z wyścigu. Wzięłam sobie za ambit, żeby całość przejechać - a oczywiście zajęte miejsce to już mniejsza o to ;)



Jechałam dość zachowawczo, starałam się nie spalić. Na podjazdach najlżej jak tylko mogłam, na płaskim starałam się odpocząć. Kilka razy musiałam się zatrzymać po podejściu i wyzipać, bo podejścia wcale nie łatwiejsze niż podjazdy... a przy tym upał straszliwy. Dubla dostałam chyba na ostatnim okrążeniu. Na dosłownie kilkadziesiąt metrów przed metą złapałam gumę, ale do mety jeszcze dojechałam bez kapcia ;)

W sumie to zadowolna jestem, że przejechałam bo Kazurka nawet w wersji lajt daje mocno popalić.


technika
Sobota, 3 września 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 28.17 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:06 | km/h: | 13.41 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wszystko dookoła mówi mi, że powinnam wreszcie nauczyć się robić stójkę.
Ostatnio dwa dni z rzędu spotykam osoby praktykujące stójkę na światłach. Przedwczoraj, gdy wracałam z pracy, to była panna z WKK, w nietypowym stroju, z orzełkiem mistrzowskim na piersi - być może Ania Gdańska. Wczoraj - jakiś obcy facet, kiedy jechałam do pracy. W międzyczasie dostałam wytyczne do treningu techniki od Łukasza - mam robić przeskoki... i stójkę.
Ale jak mam ją robić, skoro nie umiem, no nie ma przebacz, chyba muszę się nauczyć...
No to dzisiaj hyc - do lasu. W razie czego tam miękko lądować ;)
A oto efekty... ;)
https://youtu.be/rW4Z0fnJFBQ
https://youtu.be/0ElJLLYUttY
Ostatnio dwa dni z rzędu spotykam osoby praktykujące stójkę na światłach. Przedwczoraj, gdy wracałam z pracy, to była panna z WKK, w nietypowym stroju, z orzełkiem mistrzowskim na piersi - być może Ania Gdańska. Wczoraj - jakiś obcy facet, kiedy jechałam do pracy. W międzyczasie dostałam wytyczne do treningu techniki od Łukasza - mam robić przeskoki... i stójkę.
Ale jak mam ją robić, skoro nie umiem, no nie ma przebacz, chyba muszę się nauczyć...
No to dzisiaj hyc - do lasu. W razie czego tam miękko lądować ;)
A oto efekty... ;)
https://youtu.be/rW4Z0fnJFBQ
https://youtu.be/0ElJLLYUttY
MTB Cross Maraton Bodzentyn
Niedziela, 28 sierpnia 2016 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 50.79 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:41 | km/h: | 13.79 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
fot. Foto amri

Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"


W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.


I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.

Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.

Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.

Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.









Wiedziałam od razu, że firmowa czwartkowo-piątkowa impreza i dzisiejszy maraton nie współgrają ze sobą. Ale bardzo chciałam pojechać na wyjazd integracyjny do Zamku Bobolice więc pojechałam. W planie miałam krótkie posiedzenie przy ognisku we czwartek wieczorem, piwo, może dwa. No cóż ;) Plany są od tego, żeby je zmieniać.
fot. Szymon Lisowski, Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe "Pod Bartkiem"


W piątek, pierwszy raz od chyba 4 lat, miałam kaca. Niezbyt dużego co prawda, ale jednak kac był. Trochę mi przeszło po śniadaniu ale było mi ciężko. Więcej, jeszcze w sobotę czułam się mocno "niedzisiejsza" i musiałam pogodzić się z faktem, że w Bodzentynie będę jechać o przetrwanie, nie o wynik. W niedzielę czułam się dobrze ale patrzyłam realistycznie i nie nastawiałam się, że pójdzie mi dobrze, tym bardziej, że trasa zapowiadała się ciężko - 50km i 800m przewyższeń.


I faktycznie, lekko nie było. Początek najpierw długi zjazd po asfalcie a potem w górę po potwornie pylącym szutrze. Pyliło do tego stopnia, że kompletnie nie było nic widać. Już od startu trasa dawała ostro w kość, pnąc się wciąż w górę przez ciut powyżej połowy dystansu w sposób nie dający wytchnienia. Interwały, długie podjazdy i teren w stylu "nie lubię" to znaczy wielkie koleiny, często z wodą i błotem, a pośrodku wąska "grobelka". Jechało mi się bardzo źle prawie od samego początku, żele nie pomagały a od połowy zaczęła mnie jeszcze dodatkowo boleć głowa. Upał i wszędobylski pył nie poprawiały sytuacji.

Druga połowa była zasadniczo w dół ale z jednym długim i stromym podjazdem, który wypruł ze mnie resztki sił. Jednak wysiłek wynagradzały na trasie cudowne widoki. Muszę przyznać, że ze wszystkich edycji MTB Cross Maraton, w których brałam udział, ta była zdecydowanie najbardziej widokowa.

Końcówka wymęczyła mnie strasznie, biegła po kompletnej patelni i łąkowych muldach. Do mety dotarłam na oparach i dość długą chwilę zajęło mi dojście do siebie. Wybawieniem okazała się fontanna, na której po prostu stanęłam, żeby się ochłodzić.

Wyniku nie będę podawać bo jest dość nędzny ;) Nie będę się też bardziej rozpisywać bo w sumie nie bardzo mam o czym (poza tym, że było ciężko). Ale za to podzielę się widoczkami, które cykałam w ramach odpoczynku na trasie.








pitu pitu po lesie
Sobota, 27 sierpnia 2016 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 18.73 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:10 | km/h: | 16.05 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pitu pitu po lesie ;)

wycieczka krajoznawcza ;)
Środa, 24 sierpnia 2016 Kategoria ze zdjęciami, >50 km, trening
Km: | 60.83 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 22.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Made my day ;)

Z Mostu M. Skłodowskiej-Curie


Most Siekierkowski

Z Mostu M. Skłodowskiej-Curie


Most Siekierkowski
