Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
| Dystans całkowity: | 11430.57 km (w terenie 2034.63 km; 17.80%) |
| Czas w ruchu: | 707:49 |
| Średnia prędkość: | 17.31 km/h |
| Maksymalna prędkość: | 60.40 km/h |
| Suma podjazdów: | 7583 m |
| Maks. tętno maksymalne: | 181 (100 %) |
| Maks. tętno średnie: | 166 (94 %) |
| Suma kalorii: | 37753 kcal |
| Liczba aktywności: | 335 |
| Średnio na aktywność: | 36.29 km i 2h 06m |
| Więcej statystyk | |
ŻTC Super Prestige Mińsk Maz. - pierwsze koty za płoty
Niedziela, 11 maja 2014 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
| Km: | 51.63 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:38 | km/h: | 31.61 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Dziś mój debiut na szosie. Wczorajszej czasówki nie liczę, bo to był lokalny ogórek o małej frekwencji, poza tym nie wymagał jakichś szczególnych umiejętności (typu jazda w grupie, jazda na kole itp.). W czasówkach zresztą już startowałam, tyle że na góraku.
Na dobry początek budzę się (sama) z dziwnym uczuciem, że jest chyba strasznie późno. Kontrola czasu i... oż fak, budzik nie zadzwonił. Miałam wstać o 6:15 a jest 7:00 i mam pół godziny do planowanego wyjścia z domu. Nooooo, dawno tak szybko się nie musiałam ogarniać. Dobrze, że mam zwyczaj wszystko przygotowywać dzień przed, to poza standardowymi rzeczami (mycie, śniadanie, ubranie się) musiałam tylko nalać picie do bidonów i wio. Całe szczęście, że Zając przespał całe moje szykowanie i ponoć obudził się dopiero na dźwięk klucza w zamku. Więc dodatkowych przeszkadzajek brak.
Wychodzę z domu, zimno jak nie wiem co. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić po nogawki ale stwierdzam, że nie ma już czasu. Ładuję graty i rower do auta w miarę o czasie i wio. Jadę sobie bezstresowo do Mińska, droga prawie pusta o tej porze w niedzielę. Jedynym zaskoczeniem jest obecność żandarmerii wojskowej na rondzie przy wjeździe na obwodnicę Mińska. Zatrzymują mnie (na rondzie) i pytają, czy jadę do Mińska czy dalej - po potwierdzeniu, że do Mińska, pozwalają mi łaskawie odjechać.
Dojeżdżam prawie zgodnie z planem i prawie bez problemów (z dwoma zawrotkami na Warszawskiej, hehe) docieram do MOSiRu, gdzie jest biuro zawodów. Na parkingu sporo miejsca - najwyraźniej na moją grupę (kategorie KO, M60 i wzwyż) nie ma tak wielu chętnych - ale widać szykujących się kolarzy. W biurze bez wielkiej kolejki - opłata, numery startowe.
Powolutku się ogarniam. Pierwotnie planowałam wziąć Camela ale rezygnuję z tego pomysłu. Zimno jest i pewnie nie będzie mi się chciało jakoś bardzo pić. 2 bidony na rowerze powinny wystarczyć. Akcesoria do ewentualnej wymiany dętki przekładam do kieszonki koszulki. Strasznie wypchane mam te kieszonki. W prawej telefon (w sumie po co?), klucze, kluczyki od auta, dokumenty (tego nie zostawiam w samochodzie), w środkowej zestaw naprawczy, w lewej żele i batony (też nie wiem po co, wystarczyłby jeden). Robię sobie trochę rozgrzewki ale bardziej żeby nie zmarznąć a nie, żeby się rozgrzać przed wyścigiem.
Kręcę się tu i tam (fot. ŻTC)

Poznaję Martę Kolczyńską z Ośki (fot. ŻTC)

Na starcie są jeszcze dwie inne kobietki. Agnieszka, która wygląda, jakby miała wygrać ;) [i wygrała] i Jola z ŻTC. No i z tego towarzystwa prorokuję, że chyba będę ostatnia ;) ale żartuję sobie z nimi, że nie dam się objechać.
Start rundy honorowej spod MOSiRu punktualnie o 10. Jedziemy sobie spokojnym tempem za pilotem na miejsce startu. Paradoksalnie, runda honorowa na szosie sporo wolniejsza, niż runda honorowa na MTB w Daleszycach ;)
Start ostry w Mariance pod Mińskiem. Ja i Jola stoimy się z przodu, zastanawiam się, czy to dobry pomysł ale Jola twierdzi, że to nie ma znaczenia w tej grupie - jest na tyle mała, że nie ma problemu z wzajemnym wyprzedzaniem się.
fot. ŻTC

Początek spokojny, przez chwilę jadę sobie z przodu i zarabiam fotki (fot. ŻTC)

Przez chwilę peletonik jakby miał ochotę jechać sobie wycieczkę ale po kilkunastu sekundach zaczynają się pierwsze zrywy i ataki. Zryw, zwolnienie, zryw, zwolnienie. Dziwna to jazda. Głównie skupiam się, żeby się z nikim nie zderzyć ale też, żeby trzymać się grupy. Wiem oczywiście, że zerwanie peletonu to samotna śmierć ;) Przez pierwsze kółko udaje mi się to, ale coraz trudniej mi dospawać po zakrętach. Najwyraźniej muszę popracować nad techniką wychodzenia z zakrętu bo zbyt mocno zwalniam przed zakrętem i potem muszę gonić. Na początku drugiego okrążenia widzę Martę zwalniającą i zjeżdżającą na bok. Krzyczę "łap koło" ale macha mi, że mam jechać.
Gdzieś w połowie drugiego kółka po kolejnym zakręcie z podjazdem już mi się nie udaje dogonić grupy i zostaję z tyłu. No i przepadło. Prędkość spada dramatycznie, moje siły też. Przez dwa okrążenia staram się dogonić małą grupkę panów, która oderwała się z głównego peletonu. Cały czas widzę ich przed sobą ale ni cholery nie udaje mi się zmniejszyć odległości a nawet chyba nieco się ona zwiększa. Tracę rachubę przejechanych okrążeń. Dobrze, że sobie ustawiłam w Garminie lapy po 8km więc tylko tu mam pomoc.
No dobra, pomocą jest też doping ze strony stojącego na linii mety Marcina, który do mnie wrzeszczy, że mam dawać i jechać... ;) Niestety, nie na długo to starcza, ledwie zipię.
Mięśnie palą, w płucach ogień, przegrywam samotną walkę z wiatrem (fot. ŻTC)

W pewnym momencie dojeżdża do mnie Marta i jedziemy razem. Głównie ja na jej kole ale też kawałek daję jej odpocząć.
Jeszcze się trzymam Marty (fot. ŻTC)


Jedno całe kółko przejeżdżamy razem ale przy kolejnym odpadam. Jestem już tak zmęczona, że nie daję rady jej utrzymać koła. A tu, sędzia na mecie pokazuje nam numerek, że jeszcze 3 okrążenia. O nie, nie dam rady... Odpadam i zostaję w tyle. Chwilę jedzie ze mną jeszcze Marcin (z boku, żeby nie było że ciągnie), próbując mnie zmotywować ale ja już ledwo kręcę.
Proszę, czy mogę już dalej nie jechać? (fot. ŻTC)

Jeszcze jedno kółko przejeżdżam, na przedostatnim dubluje mnie czołówka i wyprzedza Jola, która wcześniej została gdzieś w tyle (nie wiem kiedy to się stało). Na szczęście po dojechaniu czołówki do mety, nie muszę już jechać dalej, będę miała +1 okr.
Z obliczeń wynika mi, że jestem ostatnia. Całkiem ostatnia, najostatniejsza ;)
Po zatrzymaniu się przez chwilę zastanawiam się, czy porzygam się już teraz, czy dopiero za moment ;) Jola jednak sugeruje, żeby jeszcze kilka razy zakręcić pedałami, to mi przejdzie. Udajemy się zatem we dwie na miejsce startu bo za chwilę startuje elita, faktycznie złe samopoczucie mija. Patrzymy jak startują panowie a potem powolutku kręcimy do Mińska.
W Mińsku sprawdzam wyniki, nie ma mnie. Po spakowaniu roweru i przebraniu się, nadal mnie nie ma. Wzruszam więc ramionami i ruszam do domu. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o kanapie. W dodatku nie udaje mi się zjeść nic konkretnego bo nie mam gotówki a w MOSiR kartą nie można zapłacić. Dochodzę zatem do wniosku, że nie ma na co czekać tylko trzeba jechać na obiad do domu.
Nadal mnie nie ma w wynikach więc piszę do organizatorów z pytaniem, czy jak byłam zdublowana to mnie nie uwzględniają w wynikach. Za jakiś czas patrzę - jestem. Przed Martą. Z 7 okrążeniami i czasem 01:38:36. Hahahahha :) No dobra, piszę drugi raz, niech to poprawią... :)
[Następnego dnia już było prawidłowo, -1 lap i ostatnie miejsce, trzecie w kategorii - w sumie gdybym została na dekorację to bym może dostała pucharek ale i tak uważam, że się nie należał więc nie żałuję. I faktycznie byłam ostatnia z kobiet. I przedostatnia w ogóle]
Podsumowując - było fajnie. Kurczę, naprawdę świetnie się bawiłam, było to całkiem nowe doświadczenie. Nigdy w życiu się tak nie ujechałam, na żadnym MTB ani nigdzie. Oczywiście, wychodzi mój brak doświadczenia, nieumiejętność jazdy w peletonie, nieumiejętność brania zakrętów ;) Ale i tak było fajnie.
Na dobry początek budzę się (sama) z dziwnym uczuciem, że jest chyba strasznie późno. Kontrola czasu i... oż fak, budzik nie zadzwonił. Miałam wstać o 6:15 a jest 7:00 i mam pół godziny do planowanego wyjścia z domu. Nooooo, dawno tak szybko się nie musiałam ogarniać. Dobrze, że mam zwyczaj wszystko przygotowywać dzień przed, to poza standardowymi rzeczami (mycie, śniadanie, ubranie się) musiałam tylko nalać picie do bidonów i wio. Całe szczęście, że Zając przespał całe moje szykowanie i ponoć obudził się dopiero na dźwięk klucza w zamku. Więc dodatkowych przeszkadzajek brak.
Wychodzę z domu, zimno jak nie wiem co. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wrócić po nogawki ale stwierdzam, że nie ma już czasu. Ładuję graty i rower do auta w miarę o czasie i wio. Jadę sobie bezstresowo do Mińska, droga prawie pusta o tej porze w niedzielę. Jedynym zaskoczeniem jest obecność żandarmerii wojskowej na rondzie przy wjeździe na obwodnicę Mińska. Zatrzymują mnie (na rondzie) i pytają, czy jadę do Mińska czy dalej - po potwierdzeniu, że do Mińska, pozwalają mi łaskawie odjechać.
Dojeżdżam prawie zgodnie z planem i prawie bez problemów (z dwoma zawrotkami na Warszawskiej, hehe) docieram do MOSiRu, gdzie jest biuro zawodów. Na parkingu sporo miejsca - najwyraźniej na moją grupę (kategorie KO, M60 i wzwyż) nie ma tak wielu chętnych - ale widać szykujących się kolarzy. W biurze bez wielkiej kolejki - opłata, numery startowe.
Powolutku się ogarniam. Pierwotnie planowałam wziąć Camela ale rezygnuję z tego pomysłu. Zimno jest i pewnie nie będzie mi się chciało jakoś bardzo pić. 2 bidony na rowerze powinny wystarczyć. Akcesoria do ewentualnej wymiany dętki przekładam do kieszonki koszulki. Strasznie wypchane mam te kieszonki. W prawej telefon (w sumie po co?), klucze, kluczyki od auta, dokumenty (tego nie zostawiam w samochodzie), w środkowej zestaw naprawczy, w lewej żele i batony (też nie wiem po co, wystarczyłby jeden). Robię sobie trochę rozgrzewki ale bardziej żeby nie zmarznąć a nie, żeby się rozgrzać przed wyścigiem.
Kręcę się tu i tam (fot. ŻTC)

Poznaję Martę Kolczyńską z Ośki (fot. ŻTC)

Na starcie są jeszcze dwie inne kobietki. Agnieszka, która wygląda, jakby miała wygrać ;) [i wygrała] i Jola z ŻTC. No i z tego towarzystwa prorokuję, że chyba będę ostatnia ;) ale żartuję sobie z nimi, że nie dam się objechać.
Start rundy honorowej spod MOSiRu punktualnie o 10. Jedziemy sobie spokojnym tempem za pilotem na miejsce startu. Paradoksalnie, runda honorowa na szosie sporo wolniejsza, niż runda honorowa na MTB w Daleszycach ;)
Start ostry w Mariance pod Mińskiem. Ja i Jola stoimy się z przodu, zastanawiam się, czy to dobry pomysł ale Jola twierdzi, że to nie ma znaczenia w tej grupie - jest na tyle mała, że nie ma problemu z wzajemnym wyprzedzaniem się.
fot. ŻTC

Początek spokojny, przez chwilę jadę sobie z przodu i zarabiam fotki (fot. ŻTC)

Przez chwilę peletonik jakby miał ochotę jechać sobie wycieczkę ale po kilkunastu sekundach zaczynają się pierwsze zrywy i ataki. Zryw, zwolnienie, zryw, zwolnienie. Dziwna to jazda. Głównie skupiam się, żeby się z nikim nie zderzyć ale też, żeby trzymać się grupy. Wiem oczywiście, że zerwanie peletonu to samotna śmierć ;) Przez pierwsze kółko udaje mi się to, ale coraz trudniej mi dospawać po zakrętach. Najwyraźniej muszę popracować nad techniką wychodzenia z zakrętu bo zbyt mocno zwalniam przed zakrętem i potem muszę gonić. Na początku drugiego okrążenia widzę Martę zwalniającą i zjeżdżającą na bok. Krzyczę "łap koło" ale macha mi, że mam jechać.
Gdzieś w połowie drugiego kółka po kolejnym zakręcie z podjazdem już mi się nie udaje dogonić grupy i zostaję z tyłu. No i przepadło. Prędkość spada dramatycznie, moje siły też. Przez dwa okrążenia staram się dogonić małą grupkę panów, która oderwała się z głównego peletonu. Cały czas widzę ich przed sobą ale ni cholery nie udaje mi się zmniejszyć odległości a nawet chyba nieco się ona zwiększa. Tracę rachubę przejechanych okrążeń. Dobrze, że sobie ustawiłam w Garminie lapy po 8km więc tylko tu mam pomoc.
No dobra, pomocą jest też doping ze strony stojącego na linii mety Marcina, który do mnie wrzeszczy, że mam dawać i jechać... ;) Niestety, nie na długo to starcza, ledwie zipię.
Mięśnie palą, w płucach ogień, przegrywam samotną walkę z wiatrem (fot. ŻTC)

W pewnym momencie dojeżdża do mnie Marta i jedziemy razem. Głównie ja na jej kole ale też kawałek daję jej odpocząć.
Jeszcze się trzymam Marty (fot. ŻTC)


Jedno całe kółko przejeżdżamy razem ale przy kolejnym odpadam. Jestem już tak zmęczona, że nie daję rady jej utrzymać koła. A tu, sędzia na mecie pokazuje nam numerek, że jeszcze 3 okrążenia. O nie, nie dam rady... Odpadam i zostaję w tyle. Chwilę jedzie ze mną jeszcze Marcin (z boku, żeby nie było że ciągnie), próbując mnie zmotywować ale ja już ledwo kręcę.
Proszę, czy mogę już dalej nie jechać? (fot. ŻTC)

Jeszcze jedno kółko przejeżdżam, na przedostatnim dubluje mnie czołówka i wyprzedza Jola, która wcześniej została gdzieś w tyle (nie wiem kiedy to się stało). Na szczęście po dojechaniu czołówki do mety, nie muszę już jechać dalej, będę miała +1 okr.
Z obliczeń wynika mi, że jestem ostatnia. Całkiem ostatnia, najostatniejsza ;)
Po zatrzymaniu się przez chwilę zastanawiam się, czy porzygam się już teraz, czy dopiero za moment ;) Jola jednak sugeruje, żeby jeszcze kilka razy zakręcić pedałami, to mi przejdzie. Udajemy się zatem we dwie na miejsce startu bo za chwilę startuje elita, faktycznie złe samopoczucie mija. Patrzymy jak startują panowie a potem powolutku kręcimy do Mińska.
W Mińsku sprawdzam wyniki, nie ma mnie. Po spakowaniu roweru i przebraniu się, nadal mnie nie ma. Wzruszam więc ramionami i ruszam do domu. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o kanapie. W dodatku nie udaje mi się zjeść nic konkretnego bo nie mam gotówki a w MOSiR kartą nie można zapłacić. Dochodzę zatem do wniosku, że nie ma na co czekać tylko trzeba jechać na obiad do domu.
Nadal mnie nie ma w wynikach więc piszę do organizatorów z pytaniem, czy jak byłam zdublowana to mnie nie uwzględniają w wynikach. Za jakiś czas patrzę - jestem. Przed Martą. Z 7 okrążeniami i czasem 01:38:36. Hahahahha :) No dobra, piszę drugi raz, niech to poprawią... :)
[Następnego dnia już było prawidłowo, -1 lap i ostatnie miejsce, trzecie w kategorii - w sumie gdybym została na dekorację to bym może dostała pucharek ale i tak uważam, że się nie należał więc nie żałuję. I faktycznie byłam ostatnia z kobiet. I przedostatnia w ogóle]
Podsumowując - było fajnie. Kurczę, naprawdę świetnie się bawiłam, było to całkiem nowe doświadczenie. Nigdy w życiu się tak nie ujechałam, na żadnym MTB ani nigdzie. Oczywiście, wychodzi mój brak doświadczenia, nieumiejętność jazdy w peletonie, nieumiejętność brania zakrętów ;) Ale i tak było fajnie.
Łurzyckie Ściganie - Gassy - czasówka
Sobota, 10 maja 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
| Km: | 9.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:16 | km/h: | 35.62 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Nigdy wcześniej nie startowałam na szosie ale bardzo kusi mnie, żeby spróbować. Jutro ŻTC Super Prestige w Mińsku, na które się wybieram, ale postanowiłam dziś przepalić nogę na czasówce w Gassach, o której dowiedzialam się gdzieś z tydzień temu.
Okolica jest mi bardzo dobrze znana, trasa czasówki też. Niedaleko, spokojnym tempem niecała godzinka więc jadę rowerem. Aura niepewna, zabrałam zatem plecaczek z wiatrówką i dodatkowego buffa na szyję. Pierwsza okazja, żeby pokazać się w teamowych ciuchach na starcie więc pod cyklonową koszulkę założyłam tylko potówkę z długim rękawem. Do tego długie rękawiczki. Ubiór okazuje się idealny na dzisiejsze warunki.Wizyta w biurze zawodów - pusto. Dostaję numer 35 czyli start około 10:35. A tu dopiero 9-ta z minutami, co tu robić tyle czasu. No jak to co, ruszyć na trasę, zobaczyć w którą stronę wieje wiatr i czy na drodze od środy nie wyskoczyły żadne nowe dziury ;-)
Niestety, wiatr wieje dziś w złą stronę. Wmordewind na początkowym odcinku od Gassów do Ciszycy, potem dalszy wmordewind po zakręcie w lewo w Ciszycy, potem w miarę spokój po kolejnym zakręcie w lewo w Opaczy (ale bynajmniej nie popycha). Nowych dziur nie ma, za to w Opaczy po lewej stronie drogi tną zwalone drzewo. Trzeba będzie uważać.
Po tej lekkiej rundce kręcę się po okolicy. Spotykam Cyklonów, Trenejro i Zosię, z którą znam się z Mazovii. Nie widzę nigdzie Uli, chociaż była zapisana na Datasporcie. Gadka szmatka i tak robi się 45 minut do mojego startu.
W miejscu startu wesoło, wszyscy rozmawiają ze wszystkimi, organizator objaśnia zasady i rozdaje chipy. Nagle pomiędzy tę gromadkę wpada samochód, trąbiąc i jadąc zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście wszyscy zdążają się odsunąć a organizator opieprza plującą się babę. Trochę jest stresu ale na szczęście szybko mija. Bengay pachnie a meszki gryzą.
Ploty, ploty (fot. Marcin Sójka)

Ponieważ jest chłodno, postanawiam nie dać mięśniom stygnąć, robię sobie jeszcze rozgrzewkę na trasie do Słomczyna.
Gdy potem czekam na swoją kolejkę, tętno skacze mi wyżej niż normalnie przed startem. Nie wiem czemu tak się stresuję. Dla rozrywki przyglądam się zawodnikom. Nie widzę chyba innych rowerów niż szosowe. Wśród nich sporo rowerów do jazdy na czas, niektóre nawet z pełnym kołem. Sporo czasowych kasków. Zastanawiam się, jaki tak naprawdę jest zysk czasowy z takim sprzętem, zwłaszcza jaki byłby dla takiego amatora jak ja.
Wreszcie ja. Minuta do startu... Pół minuty... 10 sekund... 3, 2, 1... GO!
fot. Łurzyckie Ściganie

Start zepsuty, jakoś bez przekonania nadepnęłam na pedały. Stracilam tu pewnie ze 2-3 sekundy. Ale dalej dostaję kopa adrenaliny i zapierniczam pod ten wiatr. Przepalam uda chyba na pierwszych 500m i muszę trochę zluzować ale i tak chyba mam niezłą prędkość. Jeszcze przed dojazdem do Ciszycy jednak, po około 5 minutach, wyprzedza mnie Bugatti Veyron ;-) Znaczy się Żoliber na sprzęcie czasowym. Zajmuje mu to 3 sekundy, a może 2. O rety, to było coś! Po skręcie w Ciszycy Żoliber znika mi na horyzoncie ;-) Przewidywałam, że jeśli będzie za mną startował mężczyzna, to mnie wyprzedzi, ale nie sądziłam, że aż tak.
Męczę się dalej, aż do zakrętu w Opaczy, potem można trochę odetchnąć i przyspieszyć. Może być niezły czas, w sumie. Jednak tu resztki godności odbierają mi dwa kolejne wyprzedzenia, drugi Żoliber a zaraz za nim jeszcze jeden zawodnik. O rety.
Trochę załamana, ale w końcu to faceci. W dodatku na sprzęcie do jazdy na czas. Ech, nieważne, pora jeszcze przepalić udo na ostatnim odcinku.
Po wjechaniu na metę przez chwilę jest mi mocno niedobrze ale mija. Dojeżdżam do grupki zawodników, sprawdzam czas. Na razie jeszcze nie wiadomo które miejsce. Na wyniki trzeba jeszcze trochę poczekać. Tymczasem zaczyna padac więc po spróbowaniu ciastek i soku z pokrzywy chowamy się pod namiotem i tu czekamy.
Przestaje padac i wychodzi słońce akurat na ogłoszenie wyników. Najpierw panie i jestem na trzecim miejscu. Przede mną Zosia, wyprzedziła mnie o 3 sekundy. Grrrr! Gdyby nie spartaczony start... Pierwsza jakas babeczka z Kolarski.eu, 10 sekund szybciej ode mnie.
Muszę pamiętać, żeby jednak na dekoracji występować w kasku ;) (fot. Łukasz Łyjak)

Z naszych, najlepszy wynik wykręcił Łukasz, był czwarty, zaraz po trzech Żoliberach. Tym bardziej daje mi to do myślenia, o ile jest się lepszym na rowerze czasowym ;-)
Wracam z przygodnym znajomym, Mateuszem. I powrót najbardziej daje mi w kość bo wmordewind jest przez cały czas. Masakra. Zamiast rozjazdu wychodzi mi s3 i s4. Nie wiem, co to jutro będzie jak dzisiaj mnie tak styrało.
Fajna impreza, dobrze zorganizowana, kameralna. Może gdyby ją lepiej rozreklamować to byłoby więcej osób. Ale i tak było fajnie.
Okolica jest mi bardzo dobrze znana, trasa czasówki też. Niedaleko, spokojnym tempem niecała godzinka więc jadę rowerem. Aura niepewna, zabrałam zatem plecaczek z wiatrówką i dodatkowego buffa na szyję. Pierwsza okazja, żeby pokazać się w teamowych ciuchach na starcie więc pod cyklonową koszulkę założyłam tylko potówkę z długim rękawem. Do tego długie rękawiczki. Ubiór okazuje się idealny na dzisiejsze warunki.Wizyta w biurze zawodów - pusto. Dostaję numer 35 czyli start około 10:35. A tu dopiero 9-ta z minutami, co tu robić tyle czasu. No jak to co, ruszyć na trasę, zobaczyć w którą stronę wieje wiatr i czy na drodze od środy nie wyskoczyły żadne nowe dziury ;-)
Niestety, wiatr wieje dziś w złą stronę. Wmordewind na początkowym odcinku od Gassów do Ciszycy, potem dalszy wmordewind po zakręcie w lewo w Ciszycy, potem w miarę spokój po kolejnym zakręcie w lewo w Opaczy (ale bynajmniej nie popycha). Nowych dziur nie ma, za to w Opaczy po lewej stronie drogi tną zwalone drzewo. Trzeba będzie uważać.
Po tej lekkiej rundce kręcę się po okolicy. Spotykam Cyklonów, Trenejro i Zosię, z którą znam się z Mazovii. Nie widzę nigdzie Uli, chociaż była zapisana na Datasporcie. Gadka szmatka i tak robi się 45 minut do mojego startu.
W miejscu startu wesoło, wszyscy rozmawiają ze wszystkimi, organizator objaśnia zasady i rozdaje chipy. Nagle pomiędzy tę gromadkę wpada samochód, trąbiąc i jadąc zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście wszyscy zdążają się odsunąć a organizator opieprza plującą się babę. Trochę jest stresu ale na szczęście szybko mija. Bengay pachnie a meszki gryzą.
Ploty, ploty (fot. Marcin Sójka)

Ponieważ jest chłodno, postanawiam nie dać mięśniom stygnąć, robię sobie jeszcze rozgrzewkę na trasie do Słomczyna.
Gdy potem czekam na swoją kolejkę, tętno skacze mi wyżej niż normalnie przed startem. Nie wiem czemu tak się stresuję. Dla rozrywki przyglądam się zawodnikom. Nie widzę chyba innych rowerów niż szosowe. Wśród nich sporo rowerów do jazdy na czas, niektóre nawet z pełnym kołem. Sporo czasowych kasków. Zastanawiam się, jaki tak naprawdę jest zysk czasowy z takim sprzętem, zwłaszcza jaki byłby dla takiego amatora jak ja.
Wreszcie ja. Minuta do startu... Pół minuty... 10 sekund... 3, 2, 1... GO!
fot. Łurzyckie Ściganie

Start zepsuty, jakoś bez przekonania nadepnęłam na pedały. Stracilam tu pewnie ze 2-3 sekundy. Ale dalej dostaję kopa adrenaliny i zapierniczam pod ten wiatr. Przepalam uda chyba na pierwszych 500m i muszę trochę zluzować ale i tak chyba mam niezłą prędkość. Jeszcze przed dojazdem do Ciszycy jednak, po około 5 minutach, wyprzedza mnie Bugatti Veyron ;-) Znaczy się Żoliber na sprzęcie czasowym. Zajmuje mu to 3 sekundy, a może 2. O rety, to było coś! Po skręcie w Ciszycy Żoliber znika mi na horyzoncie ;-) Przewidywałam, że jeśli będzie za mną startował mężczyzna, to mnie wyprzedzi, ale nie sądziłam, że aż tak.
Męczę się dalej, aż do zakrętu w Opaczy, potem można trochę odetchnąć i przyspieszyć. Może być niezły czas, w sumie. Jednak tu resztki godności odbierają mi dwa kolejne wyprzedzenia, drugi Żoliber a zaraz za nim jeszcze jeden zawodnik. O rety.
Trochę załamana, ale w końcu to faceci. W dodatku na sprzęcie do jazdy na czas. Ech, nieważne, pora jeszcze przepalić udo na ostatnim odcinku.
Po wjechaniu na metę przez chwilę jest mi mocno niedobrze ale mija. Dojeżdżam do grupki zawodników, sprawdzam czas. Na razie jeszcze nie wiadomo które miejsce. Na wyniki trzeba jeszcze trochę poczekać. Tymczasem zaczyna padac więc po spróbowaniu ciastek i soku z pokrzywy chowamy się pod namiotem i tu czekamy.
Przestaje padac i wychodzi słońce akurat na ogłoszenie wyników. Najpierw panie i jestem na trzecim miejscu. Przede mną Zosia, wyprzedziła mnie o 3 sekundy. Grrrr! Gdyby nie spartaczony start... Pierwsza jakas babeczka z Kolarski.eu, 10 sekund szybciej ode mnie.
Muszę pamiętać, żeby jednak na dekoracji występować w kasku ;) (fot. Łukasz Łyjak)

Z naszych, najlepszy wynik wykręcił Łukasz, był czwarty, zaraz po trzech Żoliberach. Tym bardziej daje mi to do myślenia, o ile jest się lepszym na rowerze czasowym ;-)
Wracam z przygodnym znajomym, Mateuszem. I powrót najbardziej daje mi w kość bo wmordewind jest przez cały czas. Masakra. Zamiast rozjazdu wychodzi mi s3 i s4. Nie wiem, co to jutro będzie jak dzisiaj mnie tak styrało.
Fajna impreza, dobrze zorganizowana, kameralna. Może gdyby ją lepiej rozreklamować to byłoby więcej osób. Ale i tak było fajnie.
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 13 kwietnia 2014 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
| Km: | 45.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:32 | km/h: | 12.93 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Pobudka o 5 rano. Jestem mniej nieprzytomna, niż się spodziewałam. Ogarniając się, udaje mi się nie obudzić Zająca ale nie udaje mi się nie obudzić Marka. Trudno, starałam się.
Zbiórka pod blokiem Krzyśka o 6:30. Wychodzę z domu już ubrana w ciuchy rowerowe bo musiałam zminimalizować ilość zabranych gratów ze względu na to, że po mnie nikt nie podjedzie ;) Ubrana na długo. Zimno jest jak cholera więc nie przewiduję konieczności przebierania się na miejscu, ale na wszelki wypadek mam ze sobą ciuchy na opcję "ciut cieplej".
Gdy jestem już prawie na miejscu, dzwoni Krzychu, że się spóźni chwilę. Jakoś mnie to nie zaskakuje ;)
Na miejscu spotykam Olgę, zaraz wychodzi z bloku Krzysiek a Krzychu też dojeżdża niebawem.
Ładowanie wszystkiego do auta i na dach zajmuje dobre 20 minut ale udaje się bez problemu wszystko ogarnąć. Sprawdzamy, jeszcze czy nikt nie zostawił na parkingu koła albo sztycy i jedziemy.
Planowałam się zdrzemnąć w aucie ale nie wychodzi, jest wesoło. Olga i Krzychu jechali wczoraj PolandBike'a i dzielą się wrażeniami a Krzysiek opowiada o zgrupce w Calpe. Tylko ja nie mam o czym opowiadać bo w kółko tylko Zając i Zając, nikogo to nie obchodzi ;)
Na miejsce docieramy prawie zgodnie z planem. Z parkingiem drobny kłopot bo próbujemy zaparkować pod kościołem a przecież jest Niedziela Palmowa... Ale na szczęście znalezienie miejsca nie trwa szczególnie długo.
Wyłażę z auta, składam rower do kupy, sprawdzam wszystko i dochodzę do wniosku, że jednak chyba zmienię ciuchy na nieco lżejsze - słonko wyszło, nie ma wiatru i jest dość przyjemnie. Oczywiście wszystko jest na dnie plecaka więc muszę go wybebeszyć. Ja, Olga i Krzychu jednak załatwiamy przebranie się szybko, a Krzysiek jak zwykle guzdrze się jak panna na wydaniu. Dobrze, że nie robi sobie makijażu jeszcze :P
W biurze zawodów pustki (!). Po prostu podchodzę i odbieram pakiet startowy na nazwisko, bez czekania, bez ceregieli... szok. Po Mazoviowych kolejkach jestem zdumiona, że można to tak załatwić. Oczywiście ilość ludzi tutaj trzykrotnie mniejsza, niemniej jednak...
Jakoś potem się rozjeżdżamy, każdy we własną stronę. Nie spotykam już nikogo z mojej paczki przed startem więc robię rozgrzewkę, kręcę się jeszcze chwilę po rynku, sprawdzam czipa i po starcie dystansu Master wchodzę do "bez-sektora" ;) Nie robię objazdu fragmentu trasy bo nie widzę w okolicy rynku oznaczeń.
Czuję się trochę niepewnie, nie wiedząc co mnie czeka na trasie - dobra mina do złej gry ;) (fot. Łukasz Rzeszot)

Start honorowy asfaltem, za samochodem-pilotem z prędkością około 20 km/h. Dziwne są nagłe zwolnienia i przyspieszenia, nie wiadomo skąd one się biorą, bo zakładam, że auto jedzie mniej więcej równym tempem. Kilka osób wyprzedza po chodnikach, ktoś tam na nich narzeka... ja sobie jadę spokojnie w środku i uważam, żeby przy tych nagłych hamowaniach w nikogo nie wjechać.
Gdy następuje właściwy start, chyba go przegapiam. Dopiero po czasie zauważam, że robi się wokół mnie luźniej i jakoś mnie wyprzedzają ;) Budzę się z transu zatem i zaczynam jechać. I właściwie od razu, gdy zaczynam jechać, pojawia się pierwszy podjazd. I trwa przez około 4 km. Pewnie bym go podjechała w całości, bo poza długotrwałością nie był jakiś straszny, ale po pierwsze stawka się jeszcze nie porozciągała i wiele osób przede mną schodzi z rowerów, a po drugie - mam kłopoty z przednią przerzutką. Nie chce spaść na małe kółko. Więc dopóki się da jadę na środkowym ale gdy przede mną się zagęszcza i muszę zwolnić - nie da się już dalej jechać. Muszę zejść z roweru i prowadzić. I tu wyprzedzają mnie oba Krzyśki. Pewnie Olga już dawno z przodu bo naprawdę dobrze jeździ w tym sezonie.
Przez tę przednią przerzutkę jestem dość uchetana już po pierwszym podjeździe. Ale żeby nie było mi za dobrze, to pierwszy zjazd jest niełatwy. Jeszcze cały czas jest dużo ludzi a na zjeździe sporo błota, gdzie mniej umiejętnym rowery grzęzną. Dopiero co wsiadłam na rower po podejściu i znów muszę z buta. Szlag. Po drodze na zjeździe widzę zawodnika z boku trasy, który trzyma się za kolano i przeklina. Zatrzymuję się na chwilę, żeby spytać czy nie trzeba zadzwonić po pomoc. Za mną jeszcze jedna dziewczyna o to pyta. Macha do mnie ręką, że mam jechać, ona zadzwoni - więc jadę. Na dole widzę zmierzających już na miejsce ratowników medycznych. Daleko nie mieli, wyraźnie organizator wie, gdzie ratowników rozstawić.
Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)

Do bufetu prowadzę rower kilka razy - głównie ze względu na tę przerzutkę ale też z powodu braków w technice jazdy. Spora część trasy wiedzie po ścieżkach z dużą ilością wystających i luźnych kamieni i mam w głowie blokadę. Nie umiem się przemóc, żeby po tym jechać. W międzyczasie po którymś podejściu postanawiam zobaczyć o co chodzi z tą przerzutką i odkrywam, że zejście na niższy bieg wymaga po prostu zakręcenia korbą o jeden raz więcej. Po tym odkryciu już jedzie mi się o wiele lepiej, raczej już teraz podjeżdżam, niż podchodzę (o ile nie ma kamulców).
Oto co się dzieje, gdy próbuję jednak zachojrakować i przejechać się po kamieniach... To ja sobie może tutaj odpocznę teraz... tak :) (fot. Jakub Słowiński)

Przed bufetem trzeba się wdrapać na górę Zamczysko. Gdy się tam wejdzie, roztacza się przepiękny widok na okolicę. Kusi, żeby przez chwilę postać i popatrzeć, w końcu i tak nie walczę o czołowe miejsca... ale przymus psychiczny mi nie pozwala nacieszyć się widokiem. Złażę.
Bufet olewam bo mam pełne zaopatrzenie ze sobą. W międzyczasie, nie pamiętam już - czy przed bufetem, czy już za - zjeżdżam jeden zjazd, którego wspomnienie powoduje, że stają mi dęba włoski na karku. Nie chodzi o zjazd z Zamczyska, tam było za dużo kamieni, tylko o kolejny zjazd. Dość stromy, długi, z pewną ilością luźnej gleby i luźnych kamieni, z korzenistymi uskokami. Zjeżdżam totalnie na hamulcach ale zjeżdżam. I pod koniec nie mogę się powstrzymać i wyrywam z siebie triumfalne "O K..., ZJECHAŁAM!"
Gdzieś po drodze spotykam Krzycha, krzyknął mi, że koło mu się nie kręci. Chyba gdzieś między 30-35 kilometrem.
Bez większych kłopotów podjeżdżam jeden ze słynnych podjazdów na tej trasie.
Generalnie chyba w drugiej połowie się nieco wyluzowuję, bo jedzie mi się dużo fajniej. W pierwszej połowie klęłam na czym świat stoi i obiecywałam, że wracam na Mazovię ale przechodzi mi już ;) Trasa świetna, właściwie nie ma płaskich fragmentów, ciągle tylko góra - dół - góra - dół :)
Jeszcze około 10 km do mety, fragment po znienawidzonej przeze mnie łące. Na szczęście krótki (fot. Barbara Dominiak)

Niestety, ze dwa razy mylę drogę pod koniec. Chyba ze zmęczenia. Raz, tak się cieszę na widok pięknej szutrowej drogi, w którą wjeżdżam, że nie zauważam, że zaraz jest znów odjazd w las. Wracam się dopiero, jak widzę, że kolarze jadą gdzieś równolegle do mnie, w głębi lasu. Drugi raz, już na asfaltowej końcówce, wszystkie taśmy wisiały po prawej i nagle widzę jedną po lewej - oraz drogę w lewo. No to sru! Dobrze, że ktoś mi krzyknął, że źle jadę. Gdyby nie to, to pewnie bym się zmieściła w 3,5 godzinach (taki miałam plan...).
Na mecie, przy bufecie, spotykam Krzyśka. Kontaktujemy się z Krzychem - niestety, idzie z buta bo nie da się jechać. Super, no to trochę sobie poczekamy - tymczasem robi się zimno i zaczyna padać. Nie mamy ciuchów, nie mamy kluczyków do auta... szlag. Chowamy się przed zimnem i deszczem w wiacie od kibla ;) I opychamy się ciastkami. Olga jest już na mecie ale czeka gdzie indziej.
Spotykam jeszcze dwóch kolegów z Cyklona - Radka i Rafała, którzy właśnie zjechali z dystansu Master.
Na Krzycha czekamy dość długo, na szczęście jakiś znajomy Olgi podjeżdża w końcu po niego autem i trochę skraca nasze męczarnie. Krzychu wkurzony - nie dziwota - ale droga do domu mija nam w wesołej atmosferze.
Wrażenia: Jestem techniczną dupą wołową i pewnie tak zostanie. Gdyby nie to i problemy z przerzutką, być może zyskałabym kilka minut, może nawet kilkanaście. Noga chyba jest bo nietechniczne podjazdy nie sprawiały mi większych problemów. Trasa fantastyczna, bardzo mi się podobała. Organizacja też mi się podobała. Zapisy i biuro zawodów, ciągła dostawa ciastek na bufet na mecie, brak kolejki do myjki. Nie udało mi się tylko zlokalizować pryszniców ale było mi tak zimno, że nie szukałam zbyt intensywnie.
Wynik: K3 12/16, open 21/29, czas 03:32:26. Kompletna porażka ale pierwsze koty za płoty :) Potrzebuję poćwiczyć technikę jazdy ale jest mi trudno to zrobić inaczej niż tylko ścigając się (ze względu na logistykę rodzinno-dziecięcą).
Zbiórka pod blokiem Krzyśka o 6:30. Wychodzę z domu już ubrana w ciuchy rowerowe bo musiałam zminimalizować ilość zabranych gratów ze względu na to, że po mnie nikt nie podjedzie ;) Ubrana na długo. Zimno jest jak cholera więc nie przewiduję konieczności przebierania się na miejscu, ale na wszelki wypadek mam ze sobą ciuchy na opcję "ciut cieplej".
Gdy jestem już prawie na miejscu, dzwoni Krzychu, że się spóźni chwilę. Jakoś mnie to nie zaskakuje ;)
Na miejscu spotykam Olgę, zaraz wychodzi z bloku Krzysiek a Krzychu też dojeżdża niebawem.
Ładowanie wszystkiego do auta i na dach zajmuje dobre 20 minut ale udaje się bez problemu wszystko ogarnąć. Sprawdzamy, jeszcze czy nikt nie zostawił na parkingu koła albo sztycy i jedziemy.
Planowałam się zdrzemnąć w aucie ale nie wychodzi, jest wesoło. Olga i Krzychu jechali wczoraj PolandBike'a i dzielą się wrażeniami a Krzysiek opowiada o zgrupce w Calpe. Tylko ja nie mam o czym opowiadać bo w kółko tylko Zając i Zając, nikogo to nie obchodzi ;)
Na miejsce docieramy prawie zgodnie z planem. Z parkingiem drobny kłopot bo próbujemy zaparkować pod kościołem a przecież jest Niedziela Palmowa... Ale na szczęście znalezienie miejsca nie trwa szczególnie długo.
Wyłażę z auta, składam rower do kupy, sprawdzam wszystko i dochodzę do wniosku, że jednak chyba zmienię ciuchy na nieco lżejsze - słonko wyszło, nie ma wiatru i jest dość przyjemnie. Oczywiście wszystko jest na dnie plecaka więc muszę go wybebeszyć. Ja, Olga i Krzychu jednak załatwiamy przebranie się szybko, a Krzysiek jak zwykle guzdrze się jak panna na wydaniu. Dobrze, że nie robi sobie makijażu jeszcze :P
W biurze zawodów pustki (!). Po prostu podchodzę i odbieram pakiet startowy na nazwisko, bez czekania, bez ceregieli... szok. Po Mazoviowych kolejkach jestem zdumiona, że można to tak załatwić. Oczywiście ilość ludzi tutaj trzykrotnie mniejsza, niemniej jednak...
Jakoś potem się rozjeżdżamy, każdy we własną stronę. Nie spotykam już nikogo z mojej paczki przed startem więc robię rozgrzewkę, kręcę się jeszcze chwilę po rynku, sprawdzam czipa i po starcie dystansu Master wchodzę do "bez-sektora" ;) Nie robię objazdu fragmentu trasy bo nie widzę w okolicy rynku oznaczeń.
Czuję się trochę niepewnie, nie wiedząc co mnie czeka na trasie - dobra mina do złej gry ;) (fot. Łukasz Rzeszot)

Start honorowy asfaltem, za samochodem-pilotem z prędkością około 20 km/h. Dziwne są nagłe zwolnienia i przyspieszenia, nie wiadomo skąd one się biorą, bo zakładam, że auto jedzie mniej więcej równym tempem. Kilka osób wyprzedza po chodnikach, ktoś tam na nich narzeka... ja sobie jadę spokojnie w środku i uważam, żeby przy tych nagłych hamowaniach w nikogo nie wjechać.
Gdy następuje właściwy start, chyba go przegapiam. Dopiero po czasie zauważam, że robi się wokół mnie luźniej i jakoś mnie wyprzedzają ;) Budzę się z transu zatem i zaczynam jechać. I właściwie od razu, gdy zaczynam jechać, pojawia się pierwszy podjazd. I trwa przez około 4 km. Pewnie bym go podjechała w całości, bo poza długotrwałością nie był jakiś straszny, ale po pierwsze stawka się jeszcze nie porozciągała i wiele osób przede mną schodzi z rowerów, a po drugie - mam kłopoty z przednią przerzutką. Nie chce spaść na małe kółko. Więc dopóki się da jadę na środkowym ale gdy przede mną się zagęszcza i muszę zwolnić - nie da się już dalej jechać. Muszę zejść z roweru i prowadzić. I tu wyprzedzają mnie oba Krzyśki. Pewnie Olga już dawno z przodu bo naprawdę dobrze jeździ w tym sezonie.
Przez tę przednią przerzutkę jestem dość uchetana już po pierwszym podjeździe. Ale żeby nie było mi za dobrze, to pierwszy zjazd jest niełatwy. Jeszcze cały czas jest dużo ludzi a na zjeździe sporo błota, gdzie mniej umiejętnym rowery grzęzną. Dopiero co wsiadłam na rower po podejściu i znów muszę z buta. Szlag. Po drodze na zjeździe widzę zawodnika z boku trasy, który trzyma się za kolano i przeklina. Zatrzymuję się na chwilę, żeby spytać czy nie trzeba zadzwonić po pomoc. Za mną jeszcze jedna dziewczyna o to pyta. Macha do mnie ręką, że mam jechać, ona zadzwoni - więc jadę. Na dole widzę zmierzających już na miejsce ratowników medycznych. Daleko nie mieli, wyraźnie organizator wie, gdzie ratowników rozstawić.
Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)

Do bufetu prowadzę rower kilka razy - głównie ze względu na tę przerzutkę ale też z powodu braków w technice jazdy. Spora część trasy wiedzie po ścieżkach z dużą ilością wystających i luźnych kamieni i mam w głowie blokadę. Nie umiem się przemóc, żeby po tym jechać. W międzyczasie po którymś podejściu postanawiam zobaczyć o co chodzi z tą przerzutką i odkrywam, że zejście na niższy bieg wymaga po prostu zakręcenia korbą o jeden raz więcej. Po tym odkryciu już jedzie mi się o wiele lepiej, raczej już teraz podjeżdżam, niż podchodzę (o ile nie ma kamulców).
Oto co się dzieje, gdy próbuję jednak zachojrakować i przejechać się po kamieniach... To ja sobie może tutaj odpocznę teraz... tak :) (fot. Jakub Słowiński)

Przed bufetem trzeba się wdrapać na górę Zamczysko. Gdy się tam wejdzie, roztacza się przepiękny widok na okolicę. Kusi, żeby przez chwilę postać i popatrzeć, w końcu i tak nie walczę o czołowe miejsca... ale przymus psychiczny mi nie pozwala nacieszyć się widokiem. Złażę.
Bufet olewam bo mam pełne zaopatrzenie ze sobą. W międzyczasie, nie pamiętam już - czy przed bufetem, czy już za - zjeżdżam jeden zjazd, którego wspomnienie powoduje, że stają mi dęba włoski na karku. Nie chodzi o zjazd z Zamczyska, tam było za dużo kamieni, tylko o kolejny zjazd. Dość stromy, długi, z pewną ilością luźnej gleby i luźnych kamieni, z korzenistymi uskokami. Zjeżdżam totalnie na hamulcach ale zjeżdżam. I pod koniec nie mogę się powstrzymać i wyrywam z siebie triumfalne "O K..., ZJECHAŁAM!"
Gdzieś po drodze spotykam Krzycha, krzyknął mi, że koło mu się nie kręci. Chyba gdzieś między 30-35 kilometrem.
Bez większych kłopotów podjeżdżam jeden ze słynnych podjazdów na tej trasie.
Generalnie chyba w drugiej połowie się nieco wyluzowuję, bo jedzie mi się dużo fajniej. W pierwszej połowie klęłam na czym świat stoi i obiecywałam, że wracam na Mazovię ale przechodzi mi już ;) Trasa świetna, właściwie nie ma płaskich fragmentów, ciągle tylko góra - dół - góra - dół :)
Jeszcze około 10 km do mety, fragment po znienawidzonej przeze mnie łące. Na szczęście krótki (fot. Barbara Dominiak)

Niestety, ze dwa razy mylę drogę pod koniec. Chyba ze zmęczenia. Raz, tak się cieszę na widok pięknej szutrowej drogi, w którą wjeżdżam, że nie zauważam, że zaraz jest znów odjazd w las. Wracam się dopiero, jak widzę, że kolarze jadą gdzieś równolegle do mnie, w głębi lasu. Drugi raz, już na asfaltowej końcówce, wszystkie taśmy wisiały po prawej i nagle widzę jedną po lewej - oraz drogę w lewo. No to sru! Dobrze, że ktoś mi krzyknął, że źle jadę. Gdyby nie to, to pewnie bym się zmieściła w 3,5 godzinach (taki miałam plan...).
Na mecie, przy bufecie, spotykam Krzyśka. Kontaktujemy się z Krzychem - niestety, idzie z buta bo nie da się jechać. Super, no to trochę sobie poczekamy - tymczasem robi się zimno i zaczyna padać. Nie mamy ciuchów, nie mamy kluczyków do auta... szlag. Chowamy się przed zimnem i deszczem w wiacie od kibla ;) I opychamy się ciastkami. Olga jest już na mecie ale czeka gdzie indziej.
Spotykam jeszcze dwóch kolegów z Cyklona - Radka i Rafała, którzy właśnie zjechali z dystansu Master.
Na Krzycha czekamy dość długo, na szczęście jakiś znajomy Olgi podjeżdża w końcu po niego autem i trochę skraca nasze męczarnie. Krzychu wkurzony - nie dziwota - ale droga do domu mija nam w wesołej atmosferze.
Wrażenia: Jestem techniczną dupą wołową i pewnie tak zostanie. Gdyby nie to i problemy z przerzutką, być może zyskałabym kilka minut, może nawet kilkanaście. Noga chyba jest bo nietechniczne podjazdy nie sprawiały mi większych problemów. Trasa fantastyczna, bardzo mi się podobała. Organizacja też mi się podobała. Zapisy i biuro zawodów, ciągła dostawa ciastek na bufet na mecie, brak kolejki do myjki. Nie udało mi się tylko zlokalizować pryszniców ale było mi tak zimno, że nie szukałam zbyt intensywnie.
Wynik: K3 12/16, open 21/29, czas 03:32:26. Kompletna porażka ale pierwsze koty za płoty :) Potrzebuję poćwiczyć technikę jazdy ale jest mi trudno to zrobić inaczej niż tylko ścigając się (ze względu na logistykę rodzinno-dziecięcą).
pierwszy dzień w pracy
Wtorek, 1 kwietnia 2014 Kategoria dojazdy, ze zdjęciami
| Km: | 20.27 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:04 | km/h: | 19.00 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Pierwszy dzień w pracy. O tym nie będę opowiadać bo jestem nietypowa - bardzo tęskniłam za swoją pracą i cieszę się, że wróciłam. Na razie na pół etatu, ze względów logistyczno-Zającowych ;) W każdym razie pierwszy dzień w pracy - jest high :D
Opowiem za to o dojeździe i powrocie, bo w końcu to blog rowerowy, haha ;)
Niestety, dojazd do nowej lokalizacji biura (Sienna Center) jest dużo gorszy, niż do starej (Żurawia, tuż przy skrzyżowaniu z Marszałkowską). Wydaje się to dziwne, bo odległość od starej do nowej lokalizacji to rzucik berecikiem z antenką. Ale niestety, perspektywę zmieniają Al. Jerozolimskie i poranno-popołudniowe korki w ich okolicy. Jeżdżąc na Żurawią, jechałam sobie z Ursynowa Puławską a potem Al. Niepodległości, przecinałam Pole Mokotowskie i dalej Marszałkowską, gdzie w okolicy największego korka jest już ścieżka rowerowa. Dojazd łatwy, szybki i przyjemny.
Nowa lokalizacja wymusza pokombinowanie, którędy by tu pojechać, żeby nie wpie... się w korek i żeby mnie nikt nie rozjechał przy przecinaniu Jerozolimskich. Bo przecież nawet jak światła są dla mnie, to na środku skrzyżowania stoi pełno palantów w samochodach, którzy nie uznają przepisu, że nie wjeżdża się na skrzyżowanie, jeśli nie można z niego zjechać. Do tego dochodzi jeszcze większa ilość świateł i zakrętów ;)
Efekt - na przejechanie 10 km potrzebuję ponad pół godziny. Masakra.
Mimo niedogodności związanych z niezbyt wygodnym dojazdem rowerem, stojak rowerowy w moim biurowcu tętni życiem :) Mój rower chyba się nieco wyróżnia... ;)

Opowiem za to o dojeździe i powrocie, bo w końcu to blog rowerowy, haha ;)
Niestety, dojazd do nowej lokalizacji biura (Sienna Center) jest dużo gorszy, niż do starej (Żurawia, tuż przy skrzyżowaniu z Marszałkowską). Wydaje się to dziwne, bo odległość od starej do nowej lokalizacji to rzucik berecikiem z antenką. Ale niestety, perspektywę zmieniają Al. Jerozolimskie i poranno-popołudniowe korki w ich okolicy. Jeżdżąc na Żurawią, jechałam sobie z Ursynowa Puławską a potem Al. Niepodległości, przecinałam Pole Mokotowskie i dalej Marszałkowską, gdzie w okolicy największego korka jest już ścieżka rowerowa. Dojazd łatwy, szybki i przyjemny.
Nowa lokalizacja wymusza pokombinowanie, którędy by tu pojechać, żeby nie wpie... się w korek i żeby mnie nikt nie rozjechał przy przecinaniu Jerozolimskich. Bo przecież nawet jak światła są dla mnie, to na środku skrzyżowania stoi pełno palantów w samochodach, którzy nie uznają przepisu, że nie wjeżdża się na skrzyżowanie, jeśli nie można z niego zjechać. Do tego dochodzi jeszcze większa ilość świateł i zakrętów ;)
Efekt - na przejechanie 10 km potrzebuję ponad pół godziny. Masakra.
Mimo niedogodności związanych z niezbyt wygodnym dojazdem rowerem, stojak rowerowy w moim biurowcu tętni życiem :) Mój rower chyba się nieco wyróżnia... ;)

z przyczepką
Poniedziałek, 31 marca 2014 Kategoria trening, ze zdjęciami
| Km: | 16.13 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:06 | km/h: | 14.66 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Dziś dzień naprawdę skomplikowanej logistyki. Otóż, wymyśliłam sobie, że wypożyczę przyczepkę rowerową i pojadę z Zającem do lasu. Lekki trening na dziś więc taka wyprawa będzie akurat.
Miałam drobny problem w postaci wyjścia z Zającem i z rowerem jednocześnie (winda), żeby pójść po przyczepkę do Plusa ale jakoś sobie poradziłam.
Pierwsze 20 minut jazdy to było ciągłe zerkanie czy z Zającem wszystko OK, czy z przyczepką wszystko OK, czy za bardzo nie trzęsie itd... jazda z prędkością, którą Trenejro nazwałby tempem "na babcię z zakupami". Cały czas miałam wrażenie, że przyczepka jakby oporuje, co mnie irytowało, zaś Zając miał minę wielce niewyraźną. Wyglądał jakby miał ochotę ubarwić przyczepkę drugim śniadaniem. Jak dojechaliśmy do lasu to zaczął wydawać odgłosy zwykle oznaczające, że zaraz skima.
Kima Zająca była mi wielce nie na rękę więc dowiozłam go na polanę i wysadziłam z przyczepki, żeby sobie pochodził. Pewnie byśmy tam zostali dłużej, gdyby nie fakt, że na polanie jest pełno śmieci, za które Zając oczywiście musi się łapać. Papiery, opakowania po czipsach i innych smakołykach, ale przede wszystkim masa petów.
Pojechaliśmy więc dalej (już trochę śmielej) i gdy znowu zaczął wydawać dźwięki drzemkowe to wysadziłam go na kolejną przerwę, na Moczydłowskiej. Próbowałam go nakarmić obiadem ze słoiczka ale biegał za szybko więc wsadziłam go na chwilę jeszcze do przyczepki i dopiero nakarmiłam.
Zając uchwycony w rzadkim momencie, gdy biegnie w moim kierunku. Zwykle odwracał się ode mnie tyłem i "chodu!"

Wyraźnie zainteresowany konstrukcją przyczepki

Zając był zachwycony, biegał w tę i nazad, prawie tarzał się w zeszłorocznych liściach. Aż szkoda mi było go zabierać ale byłam źle ubrana (na szczęście tylko ja a nie Zając) i było mi zimno.
Miałam drobny problem w postaci wyjścia z Zającem i z rowerem jednocześnie (winda), żeby pójść po przyczepkę do Plusa ale jakoś sobie poradziłam.
Pierwsze 20 minut jazdy to było ciągłe zerkanie czy z Zającem wszystko OK, czy z przyczepką wszystko OK, czy za bardzo nie trzęsie itd... jazda z prędkością, którą Trenejro nazwałby tempem "na babcię z zakupami". Cały czas miałam wrażenie, że przyczepka jakby oporuje, co mnie irytowało, zaś Zając miał minę wielce niewyraźną. Wyglądał jakby miał ochotę ubarwić przyczepkę drugim śniadaniem. Jak dojechaliśmy do lasu to zaczął wydawać odgłosy zwykle oznaczające, że zaraz skima.
Kima Zająca była mi wielce nie na rękę więc dowiozłam go na polanę i wysadziłam z przyczepki, żeby sobie pochodził. Pewnie byśmy tam zostali dłużej, gdyby nie fakt, że na polanie jest pełno śmieci, za które Zając oczywiście musi się łapać. Papiery, opakowania po czipsach i innych smakołykach, ale przede wszystkim masa petów.
Pojechaliśmy więc dalej (już trochę śmielej) i gdy znowu zaczął wydawać dźwięki drzemkowe to wysadziłam go na kolejną przerwę, na Moczydłowskiej. Próbowałam go nakarmić obiadem ze słoiczka ale biegał za szybko więc wsadziłam go na chwilę jeszcze do przyczepki i dopiero nakarmiłam.
Zając uchwycony w rzadkim momencie, gdy biegnie w moim kierunku. Zwykle odwracał się ode mnie tyłem i "chodu!"

Wyraźnie zainteresowany konstrukcją przyczepki

Zając był zachwycony, biegał w tę i nazad, prawie tarzał się w zeszłorocznych liściach. Aż szkoda mi było go zabierać ale byłam źle ubrana (na szczęście tylko ja a nie Zając) i było mi zimno.
ciężko
Czwartek, 20 marca 2014 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
| Km: | 60.49 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:23 | km/h: | 25.38 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Ja pierdziu, czy chociaż raz nie mogłoby mnie zawiać do domu po treningu? Dziś był taki wmordewind, że momentami zastanawiałam się, czy mi się hamulec nie zacisnął. No i tak mnie to zmęczyło, że nie dojechałam do chaty tylko do metra i do domu wróciłam metrem. Wstyd i hańba. Ale 60km jest... i łabądki też. I kaczuszki.




mistrz nad mistrze i kolejny BGFit
Czwartek, 13 marca 2014 Kategoria trening, ze zdjęciami, test, fitting
| Km: | 19.10 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:52 | km/h: | 22.04 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Kolejny test robilam ostatnio i znów trzeba było powtarzać.
Tym razem przy pierwszym podejściu... złapałam gumę (sic!). Chyba tylko ja tak potrafię.
Przy okazji wysnulam teorię, że pokoik dziecięcy obłożony jest klątwą. Gdy próbuję tam zrobić test, to coś się nie udaje.
Podczas powtórki testu dalam z siebie wszystko.

Kolejny raz poprawilam się o 10 watów

Dzisiaj za to wizyta w Airbiku i BGFit kolejnego roweru ;)
Trwało to wyjątkowo krótko, bo niewiele zmian trzeba było robić w rowerze. Rozmiary, kąty i komponenty jakby prawie idealnie do mnie dopasowane. Nie dziwne, że mi się tak dobrze jeździ tym na rowerze :)
Tym razem przy pierwszym podejściu... złapałam gumę (sic!). Chyba tylko ja tak potrafię.
Przy okazji wysnulam teorię, że pokoik dziecięcy obłożony jest klątwą. Gdy próbuję tam zrobić test, to coś się nie udaje.
Podczas powtórki testu dalam z siebie wszystko.

Kolejny raz poprawilam się o 10 watów

Dzisiaj za to wizyta w Airbiku i BGFit kolejnego roweru ;)
Trwało to wyjątkowo krótko, bo niewiele zmian trzeba było robić w rowerze. Rozmiary, kąty i komponenty jakby prawie idealnie do mnie dopasowane. Nie dziwne, że mi się tak dobrze jeździ tym na rowerze :)
ścieżką nadwiślańską
Czwartek, 6 marca 2014 Kategoria trening, ze zdjęciami
| Km: | 32.27 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:02 | km/h: | 15.87 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Takie tam, z mostu;-)


jeszcze nie wiosna
Wtorek, 25 lutego 2014 Kategoria trening, ze zdjęciami
| Km: | 44.22 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:58 | km/h: | 22.48 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 168168 ( 90%) | HRavg | 141( 75%) |
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Z tyłu grzeje, z przodu wieje. Aura zdradliwa. Obym nie była chora. Ale lampa po maksie


cudownie!
Wtorek, 18 lutego 2014 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
| Km: | 55.56 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:23 | km/h: | 23.31 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 165165 ( 88%) | HRavg | 138( 74%) |
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Cudownie ale zima jeszcze nie całkiem uciekła. Dawno nie było >50 km











