Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2011
Dystans całkowity: | 773.64 km (w terenie 156.00 km; 20.16%) |
Czas w ruchu: | 55:08 |
Średnia prędkość: | 16.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.00 km/h |
Suma podjazdów: | 942 m |
Maks. tętno maksymalne: | 179 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 162 (90 %) |
Suma kalorii: | 40246 kcal |
Liczba aktywności: | 39 |
Średnio na aktywność: | 23.44 km i 1h 24m |
Więcej statystyk |
Mazovia MTB Marathon Chorzele - 1:17 minuty do podium
Niedziela, 17 kwietnia 2011 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami, >50 km
Km: | 60.00 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 03:17 | km/h: | 18.27 |
Pr. maks.: | 41.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 179179 ( 99%) | HRavg | 162( 90%) |
Kalorie: | 2548kcal | Podjazdy: | 504m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj późno wróciliśmy i nie miałam już siły pisać. Dzisiaj pewnie już nie napiszę wszystkiego, co bym chciała, bo połowy trasy i połowy emocji nie pamiętam ;) Adrenalina zeszła.
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
Do Chorzeli jedziemy z Markiem autem z Siedlec (z powodów różnych dziwnych, nie będę tu o nich opowiadać), więc droga trochę dalsza niż z Warszawy. Musimy wcześnie wstać, żeby mieć zapas na ewentualne przeszkadzajki. Wstaję o 5:00, jednak od 4:00 już nie śpię. Reisefieber, być może, a może po prostu nerw przed startem. Jakoś w tym sezonie mnie te nerwy przedstartowe zjadają strasznie.
Całą drogę siedzę jak na szpilkach, dobrze, że nie mam pulsometru włączonego bo chyba bym musiała po karetkę dzwonić.
Na trasie nie ma żadnych przeszkadzajek więc zapas po dotarciu na miejsce jest ogromny, dwugodzinny. Jednak przez cały czas, aż do Chorzeli, siąpi i pada, na przemian, a potem pada i siąpi. Co za kicha, mój pierwszy deszczowy maraton.
Na szczęście jak dojeżdżamy to już nie pada. Za to zimno jak w psiarni.
Wychodzimy z auta poszukać kibelka i rozejrzeć się po "stadionie". Zimno. Chyba trzeba założyć "długie" ciuszki. Być może nawet długie rękawiczki.
Na stadionie jeszcze pusto, stoiska z koszulkami dopiero się rozkładają. Za to do kibelka już kolejka.
Wracamy do auta. Machamy nadjeżdżającym autem z rowerami na dachu Krzyśkom i kierujemy ich na wolne miejsce koło nas na parkingu.
Tu chwila przepychanki bo było zajęte przez naszych współparkingowców dla ich znajomych.
Ja się nie wtrącam, ale Marek wymienia parę uprzejmych zdań ;) Tak czy siak Krzychu parkuje.
Gadamy, marzniemy, jemy pyszne ciasto Mamy Marka i banany od Krzyśka. Dywagujemy na temat pogody, przebieramy się. Zakładam spodenki 3/4, koszulkę z krótkim i wiatrówkę. Rękawiczki biorę krótkie bo robi się cieplej, chociaż wieje.
Standardowo już wypijam butelkę Powera przed startem.
Nerw mi trochę opada, ale podnosi się znowu jak już z rowerami podchodzimy do stadionu. Kolejna wizyta w kibelku, no to jest mus...
Krzychu startuje z 11-stki bo nie jechał w Otwocku. Ja i Krzysiek z 9-tki.
Znowu mi tętno skacze. Stoimy w sektorze a tętno mam znowu 130, jednak powoli opada, stabilizuje się na 90, nie jest źle.
Nie ma dużo ludzi, nie dziwota. Trochę daleko od Warszawy... a miejscowi pewnie niezbyt przyzwyczajeni do obecności tu maratonów MTB to i frekwencja nie jest wielka ;)
Zdejmuję kurtkę i zakładam. W kurtce za ciepło, bez kurtki zimno. W końcu jednak decyduję się zostawić ją Markowi. Obstawiam, że 55km to jakieś 4h jazdy. Marek będzie mógł odespać poranną pobudkę.
I wreszcie start.
Na początku jak zwykle, człap człap do linii startu. Na bramie startowej napisane, że Mega ma mieć 62km a nie jak pierwotnie zakładano, 55km. O fuck, to będzie sporo więcej niż 4h. Porozumiewawczo z Krzyśkiem kręcimy do siebie głowami. Będzie rzeźnia.
Czarny z kropidłem mnie nie oszczędził. Ała parzy! :)
Wreszcie po starcie nabieramy tempa. Rozbiegówka cudna, asfaltowa. Krzysiek chyba krzyczy za mną, że mi siedzi na kole, jednak mnie już adrenalina dopada i zapierniczam ze 35 km/h. On ma trochę za mało przełożeń i chyba go szybko gubię.
Po chwili trochę zwalniam bo jest przeciwny wiatr, ale niewiele. Wyprzedzam, wyprzedzam, wyprzedzam. Taaa, chyba powinnam się przekwalifikować na szosę, najbardziej lubię takie kawałki.
Dość długa ta asfaltowa i potem szutrowa rozbiegówka, ale wkrótce wjeżdżamy w las. Tu zaskakują mnie kompletnie dwa dość strome podjazdy, których się w ogóle nie spodziewałam. Rozbiegówka miała mieć według info na stronie Mazovii około 12 km, a tu wot, podjazdy na piątym. Pierwszy mnie zaskoczył stromizną, nie zdążyłam zredukować biegu i stanęłam. No to człap, człapm na piechotę pod górkę.
Potem drugi zaskoczył mnie tym, że był zaraz po fajnym zjeździe a na samym jego początku był zakręt. Przy zbyt szybkiej próbie redukcji spadł mi łańcuch. Przeklinam pod nosem i podchodzę bo nie umiem ruszyć pod takim nachyleniem.
Początek nie za dobry, zaczyna mnie dopadać zwątpienie, ale jednak potem się rozkręcam. Jest fajnie, szybko, szeroko, łatwo wyprzedzać.
Koło 15-tego kilometra zaczynają się poważniejsze podjazdy. Garmin pokazuje że ze 130 metrów robi się 212m, potem w dół do 180m, potem 240m, potem znów 180m i 230m. Wow, normalnie góry.
Nawet sobie już potem radzę z tymi podjazdami. Są długie i męczące, ale szerokie i mało techniczne, raczej wytrzymałościowe. Jeszcze ze dwa razy spada mi łańcuch ale potem łapię, że lepiej redukować przód jak z tyłu jest 4 a nie 3. Potem już nie spada.
Przy okazji uczę się nowej rzeczy, a mianowicie łatwiej podjechać stromiznę przesuwając się na nos siodełka (pewnie odkryłam Amerykę w konserwach, ale dla mnie to jest normalnie odkrycie roku), a podeptać na stojąco tylko przy "przeszkadzajkach" na podjeździe np. wybrzuszeniach albo korzeniach.
Majka podczas któregoś wywiadu powiedziała, że "Najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu. A dobry wyścig to trening wyśmienity". Coraz bardziej rozumiem to zdanie i coraz bardziej je przyswajam.
Najlepsze jednak z tego kawałka są
ZJAZDYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyYYYYYYY!!!!!
To, jak napisałam to słowo, oddaje mniej więcej ich charakter. Długie, szerokie, aż się prosi wrzucenie na maksa i dopedałowywanie, ale się boję ;)
Na jednym bez pedałowania wykręcam 41 km/h. No nieźle... Banan na twarzy nie mieści mi się między uszami.
Na pierwszym bufecie łapię wodę w kubku, zatrzymuję się na moment, wypijam, . Bufet usytuowany dziwnie, na podjeździe. Jednak udaje mi się ruszyć i szybko "lecę" (inaczej się nie da tego określić) dalej.
W ogóle jedzie mi się wspaniale, po pierwszych dwóch nieudanych podjazdach, jest po prostu cudnie. Jak to mówi Damian "noga podaje" :) Rower sam jedzie, nogi same się kręcą.
Nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, power jest we mnie dzisiaj wielki i nie mam na myśli napoju izotonicznego.
Na drugim bufecie wrzeszczę "woda", nastawiona na to, że gość podający izotona pokaże mi palcem, że woda z tyłu. Ale nie, on nagle wyciąga rękę i łapie wodę ze stołu... Pisk opon, ostre hamowanie, zarzuca mi rowerem ale zatrzymuję się, łapię wodę w butelce, wypijam prawie duszkiem i natychmiast jadę dalej.
Jeszcze łapię batona, wcinam go jadąc około 35 km/h bo chwilowo lecę asfaltem.
Dalej po drodze spotykam Agnieszkę, cykamy się trochę, mijamy, raz ona z przodu, raz ja.
Gdzieś około 31 km wita mnie takie cudo.
Tak wiem, na zdjęciu nie wygląda... Ale pomyślcie, jak musiało wyglądać, skoro zatrzymałam się zrobić fotę. Ci na zdjęciu na dole jeszcze liczą na łut szczęścia, ale w połowie podjazdu to już wszyscy prowadzą rowery. Oprócz mnie, bo ja niosę na ramieniu. Tak jest szybciej i sprawniej. Na chwilę tylko zdejmuję dla odpoczynku bo zaczyna ciążyć ale potem znów na ramię i do góry.
Na rozjeździe na Giga (około 41 km) mam czas 02:18. !!!!!!!!!!!!!!!!!! Średnia 17 km/h. No wow, aby utrzymać tę średnią, to będzie fantastyczny wynik.
Okazuje się jednak, że utrzymanie tej średniej tak nisko jest trudne ;) Bo dalsza część trasy to już są dość proste podjazdy, fajne zjazdy, długie szutrowe i asfaltowe proste. Średnia z pozostałego odcinka 21,4 km/h.
Cały czas gdzieś tam mijam się z Agnieszką. Dogryzamy sobie żartobliwie przy okazji. Ja rzucam jej "wyprzedź tego gościa, nie wlecz się za nim", "znowu za kimś jedziesz", a ona mi "wyprzedź mnie raz, a dobrze, co?" ;)
W końcu faktycznie wyprzedzam ją "raz a dobrze" bo trafiam na wielki kawał asfaltu... Odsadzam się szybko i już Agnieszki nie spotykam aż do mety.
Na ostatniej długiej prostej pędzę jak szalona, próbuję jeszcze dopędzić jakiegoś gościa przede mną, ale coś nie mam wrażenia, żebym się zbliżała do niego. Jak postanawiam odpuścić, to chyba on odpuszcza bo powoli zaczynam go dochodzić. Wyprzedzam go dosłownie przed samym wjazdem na stadion. Chyba się zdziwił, ale nie próbuje mnie gonić. Ja wjeżdżam na metę, jakby mnie goniło stado zdziczałych psów, oglądam się jeszcze czy ten biker mnie nie goni, ale chyba mu się nie chciało albo nie miał już siły. W sumie nie dziwne, ostatni odcinek, około 4 czy 5 km to średnia ze 35 km/h, można nie wytrzymać. Ja wytrzymałam :D
Go, go, go!
Wpadam na metę, szybki luk na Garmina... 03:17. Normalnie CZAD!
Niedługo po mnie wpada Agnieszka. Stoimy chwilkę i gadamy, poznaję jej męża, który już dawno dojechał i teraz cyka nam fotkę. Aga ma trochę dłuższy czas na liczniku, ale - jak się okazuje później, jednak była lepsza (jechała z 11-go sektora i uplasowała się o dwa oczka wyżej w Open).
Lecę po picie, siadam koło mety i odpoczywam, dzwonię do Marka, że już jestem (niespodzianka!).
Niedługo potem mety dopada Krzychu. Krzychu?!?! Po mnie?!?! No w szoku jestem normalnie.
A to nie koniec serii znajomych bo zaraz widzę CheEvarę. Chwilę gadamy. Nie wie która jest bo jeszcze nie ma jej w wynikach. Pyta jak mi poszło. "No nie wiem" - żartuję - "jechało się bardzo dobrze, dobry czas miałam. Jak poprzednio byłam 7/18 w kategorii to teraz chyba co najmniej 4!"
W międzyczasie dojeżdża Krzysiek.
Standardowo potem jeszcze trochę siedzimy, odpoczywamy, pijemy izotony, jemy pyszne Mazoviowe ciasto...
No i pora się zbierać.
W samochodzie sms dostaję.
Jestem czwarta w K3.
...
...
...
Że jak?!?!
...
...
Czytam jeszcze raz tego smsa bo chyba go nie rozumiem, ale jak byk napisane jest, że czwarta... :D:D:D
W domu jeszcze raz sprawdzam.
Dystans 60 km
Czas 03:16:53
Open: 17/29
K3: 4/7
Zabrakło mi 1:17 żeby dostać pucharek :) A mogłam się nie zatrzymywać na to zdjęcie podjazdu ;)
No i jeszcze coś... W generalce K3 jestem trzecia. Oczywiście chwilowo bo mnie zepchną niedługo, ale to trochę takie... motywujące, że jestem przez chwilę trzecia na 20 w generalce :D
Oglądam też wyniki znajomych. CheEvarze wpisali Mega...? Hm albo pomyłka, albo Che ominęła matę na Giga? Bo nie wierzę, że jechała Mega dłużej ode mnie. Chyba będzie wkurzona.
KOW: 8
obciążenie: 1576
llaaalalallilaaa...
Piątek, 15 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy, trening
Km: | 18.29 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:00 | km/h: | 18.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 155155 ( 86%) | HRavg | 125( 69%) |
Kalorie: | 1103kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miało być spokojnie dzisiaj ale jakoś mnie nosiło :) Dawno takiego czasu nie zrobiłam na dystansie praca-powrót.
Za to mało nie wpadłam pod samochód wyjeżdżający z bramy, tuż pod pracą. Wot siurpryza, brama wiecznie zamknięta i nie wyglądająca na czynną a tu coś z niej wyjeżdża... Dobrze, że powoli ;)
kadencja 84/127
Kat: E2
KOW: 4
obciążenie 240
Za to mało nie wpadłam pod samochód wyjeżdżający z bramy, tuż pod pracą. Wot siurpryza, brama wiecznie zamknięta i nie wyglądająca na czynną a tu coś z niej wyjeżdża... Dobrze, że powoli ;)
kadencja 84/127
Kat: E2
KOW: 4
obciążenie 240
luźno do pracy
Czwartek, 14 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy
Km: | 18.25 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:04 | km/h: | 17.11 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 153153 ( 85%) | HRavg | 120( 66%) |
Kalorie: | 1006kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano potwornie bolał mnie bark. Nie mogłam za bardzo obrócić się w lewo. Ale pojechałam rowerem. Nie był to najmądrzejszy pomysł bo przejechanie z prawego pasa ruchu na lewy stanowiło pewne wyzwanie (nie mogłam się zbytnio obejrzeć). Ale jakoś udało mi się nie zginąć pod kołami samochodu. Wiatr dzisiaj tak strasznie nie dokuczał więc jechało się, mimo tej kontuzji, nieźle.
Po południu było już zdecydowanie lepiej, bark prawie nie bolał, zrobiło się ciepło i miałam lekki wplecywind. Super.
Po południu było już zdecydowanie lepiej, bark prawie nie bolał, zrobiło się ciepło i miałam lekki wplecywind. Super.
siłka
Środa, 13 kwietnia 2011 Kategoria trening, trening siłowy
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:30 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Robiłam sobie spokojnie swoje ćwiczenia, aż przyszedł Marek i się wtrącił. Otóż, źle robię pompki. Dłonie powinny być skierowane palcami wzdłuż ciała, a nie w poprzek.
Przy ostatniej serii spróbowałam nowej pozycji i skończyło się to tym, że coś mi strzeliło koło łopatki i plecy mnie bolą jak k... m... A w tej pozycji poza tym to ja w ogóle nie daję rady robić pompek. 5x i wymiękam.
Dokończyłam te pompki po swojemu ale plecy mnie bolą. Jaaaa... mam nadzieję, że przestanie do niedzieli bo w takim stanie nie będę w stanie jechać w Chorzelach.
przysiad z obciążeniem 4x20
sprężyna (ściąganie do klatki piersiowej) 4x16
step z obciążeniem 4x20
pompki 4x10
wspięcia na palcach bez obciążenia 4x15
wiosłowanie na stojąco 4x20
brzuszki ze skrętem 4x20
stabilizacja:
wypad z obciążeniem x4
pseudopompka na piłce rehabilitacyjnej x4
KOW: 3
obciążenie: 270
Przy ostatniej serii spróbowałam nowej pozycji i skończyło się to tym, że coś mi strzeliło koło łopatki i plecy mnie bolą jak k... m... A w tej pozycji poza tym to ja w ogóle nie daję rady robić pompek. 5x i wymiękam.
Dokończyłam te pompki po swojemu ale plecy mnie bolą. Jaaaa... mam nadzieję, że przestanie do niedzieli bo w takim stanie nie będę w stanie jechać w Chorzelach.
przysiad z obciążeniem 4x20
sprężyna (ściąganie do klatki piersiowej) 4x16
step z obciążeniem 4x20
pompki 4x10
wspięcia na palcach bez obciążenia 4x15
wiosłowanie na stojąco 4x20
brzuszki ze skrętem 4x20
stabilizacja:
wypad z obciążeniem x4
pseudopompka na piłce rehabilitacyjnej x4
KOW: 3
obciążenie: 270
narastające tym razem wypaliło ;)
Środa, 13 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy, trening
Km: | 34.07 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:52 | km/h: | 18.25 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 159159 ( 88%) | HRavg | 124( 68%) |
Kalorie: | 1673kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie wiem, czy to kwestia odpowiedniego kierunku wiatru czy może wreszcie odpowiedniego doboru prędkości, ale tym razem udało mi się wykonać założony trening 15 km w narastającym tempie :)
Pokropiło mnie troszeczkę, ale nieznacznie - szybciej schłam niż mokłam.
Znów bolą mnie barki. Zastanawiam się, dlaczego czasem mnie bolą a czasem nie. Ateuszem jestem zatwardziałym ale modlę się w duchu, żeby BGFit wreszcie zaczęło przynosić jakieś efekty.
kadencja 86/113
KOW: 4
obciążenie: 448
Pokropiło mnie troszeczkę, ale nieznacznie - szybciej schłam niż mokłam.
Znów bolą mnie barki. Zastanawiam się, dlaczego czasem mnie bolą a czasem nie. Ateuszem jestem zatwardziałym ale modlę się w duchu, żeby BGFit wreszcie zaczęło przynosić jakieś efekty.
kadencja 86/113
KOW: 4
obciążenie: 448
... i po aurze
Wtorek, 12 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy, trening
Km: | 40.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:03 | km/h: | 19.51 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 161161 ( 89%) | HRavg | 131( 72%) |
Kalorie: | 1590kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Trening zaczął się przyjemnie. Na dworze już kilkanaście stopni. Słonko co prawda się schowało, ale było fajnie. Dojazd do Przyczółkowej i tam trening interwałowy
3 min x 2 min x 10
W miarę upływu czasu interwały szły coraz gorzej, chyba wiatr się zaczął wzmagać. Z przyjemnością powitałam ostatnie powtórzenie. Powrót przez Kabaty i KENem. KEN mnie wymęczył maksymalnie bo się zrobiło co...? No wmordewind oczywiście. Niby od Kabat tylko 4 km ale dotarłam do domu ledwo żywa.
A żeby szlag trafił tę aurę... Już chyba wolę jak jest zimno ale bezwietrznie.
powt. 1: kadencja 102/107, HR 146/153
powt. 2: kadencja 102/109, HR 152/158
powt. 3: kadencja 101/107, HR 155/159
powt. 4: kadencja 101/107, HR 152/161
powt. 5: kadencja 103/106, HR 154/140
powt. 6: kadencja 102/107, HR 152/161
powt. 7: kadencja 102/107, HR 151/159
powt. 8: kadencja 104/107, HR 148/154
powt. 9: kadencja 103/107, HR 150/155
powt. 10: kadencja 102/105, HR 147/157
KOW: 5
obciążenie: 615
3 min x 2 min x 10
W miarę upływu czasu interwały szły coraz gorzej, chyba wiatr się zaczął wzmagać. Z przyjemnością powitałam ostatnie powtórzenie. Powrót przez Kabaty i KENem. KEN mnie wymęczył maksymalnie bo się zrobiło co...? No wmordewind oczywiście. Niby od Kabat tylko 4 km ale dotarłam do domu ledwo żywa.
A żeby szlag trafił tę aurę... Już chyba wolę jak jest zimno ale bezwietrznie.
powt. 1: kadencja 102/107, HR 146/153
powt. 2: kadencja 102/109, HR 152/158
powt. 3: kadencja 101/107, HR 155/159
powt. 4: kadencja 101/107, HR 152/161
powt. 5: kadencja 103/106, HR 154/140
powt. 6: kadencja 102/107, HR 152/161
powt. 7: kadencja 102/107, HR 151/159
powt. 8: kadencja 104/107, HR 148/154
powt. 9: kadencja 103/107, HR 150/155
powt. 10: kadencja 102/105, HR 147/157
KOW: 5
obciążenie: 615
do pracy
Wtorek, 12 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy
Km: | 9.35 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:30 | km/h: | 18.70 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 157157 ( 87%) | HRavg | 131( 72%) |
Kalorie: | 751kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dobrze mi się dzisiaj jechało. Dawno nie dojechałam do pracy w czasie poniżej 30 minut :) Ale chyba też dobrze się poukładały światła po drodze. Ciepło, słonko, wiatr niewielki, super aura.
Rebe, jak mi się teraz dobrze jeździ!
Poniedziałek, 11 kwietnia 2011 Kategoria dojazdy
Km: | 23.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:19 | km/h: | 17.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 156156 ( 86%) | HRavg | 129( 71%) |
Kalorie: | 1465kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wystarczy, że przez kilka dni utrzymuje się wmordewind. Człowiek się załamuje, jaką ma kiepską kondycję, rower mu źle jeździ, hamulce ocierają, opony źle się toczą... i wystarczy, że ten wiatr na jeden dzień zelżeje. Wtedy od razu się jeździ jakby się naszprycowało RedBullami :)
Wczoraj wiatr jakby zelżał, strasznie fajnie mi się jechało w obie strony. Chociaż przy powrocie trochę mnie zmoczyło, największą ulewę spędziłam w Airbiku negocjując kwestię mostka. Nie obędzie się bez jeszcze jednej wizyty bo akurat nie mieli na stanie takiego mostka, jaki był potrzebny.
Wojtek się bardzo cieszył, że jednak jest następuje poprawa po BGFit. I próbował w międzyczasie mi sprzedać kask ;) I weź tu człowieku wspomnij, że jakiś zakup planujesz...
Aha, no i dzisiaj przeskoczyłam pierwszego tauzena w tym sezonie :)
Wczoraj wiatr jakby zelżał, strasznie fajnie mi się jechało w obie strony. Chociaż przy powrocie trochę mnie zmoczyło, największą ulewę spędziłam w Airbiku negocjując kwestię mostka. Nie obędzie się bez jeszcze jednej wizyty bo akurat nie mieli na stanie takiego mostka, jaki był potrzebny.
Wojtek się bardzo cieszył, że jednak jest następuje poprawa po BGFit. I próbował w międzyczasie mi sprzedać kask ;) I weź tu człowieku wspomnij, że jakiś zakup planujesz...
Aha, no i dzisiaj przeskoczyłam pierwszego tauzena w tym sezonie :)
wmordewind (znowu) + kilka podjazdów w Kabatach
Niedziela, 10 kwietnia 2011 Kategoria trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 31.36 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 02:33 | km/h: | 12.30 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | 162162 ( 90%) | HRavg | 116( 64%) |
Kalorie: | 1514kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 70 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczorajsza wycieczka była przełożona na dzisiaj ale Krzysiek się rozchorował. Więc pojechaliśmy z Markiem sami. Wycieczka miała być długa, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu jak wyszliśmy z domu. Wichura wcale nie mniejsza, niż wczoraj.
No to najpierw pokręciliśmy się trochę po Lasku Kabackim. Ja przy okazji zaliczyłam swoją ulubioną rundkę kilka razy.
Okazało się, że chłopcy "downhillowcy" zafundowali mi urozmaicenie, usypując na moim podjeździe kilka hopek. No to powdrapywałam się na te hopki. Nawet mi to dobrze szło. Gorzej szło Markowi bo on ma rower trekkingowy, w dodatku dużo cięższy a poza tym ma z tyłu poprzyczepiane różne ustrojstwa (bagażnik, sakwa) więc przód odrywa się od ziemi przy byle korzeniu ;)
W Kabatach wiosny jeszcze nie widać za bardzo
Wróciliśmy w strasznym wmordewindzie, na około, przez Wilanów.
Przy okazji mam kilka przemyśleń, trochę na temat BGFit a trochę na temat mojego pokręconego mózgu.
Otóż:
Dzisiaj nic mnie nie bolało po wycieczce, mimo 2,5 godziny jazdy. Żadne barki, nadgarstki, szyja. Może faktycznie, jak Wojtek mówił, ciało potrzebuje trochę czasu żeby się przyzwyczaić i przestawić.
Rower po przestawieniu pozycji do przodu dużo pewniej zachowuje się w zakrętach wymagających przechyłu. Mam wrażenie, że się mocniej trzyma ziemi i nie obawiam się "odjechania" koła w bok.
Przednie koło dużo lepiej trzyma się ziemi przy podjazdach, nie wymaga tak mocnego dociążania. Podjazdy jest łatwiej podjechać, nawet jeśli są usiane korzeniami. Łatwiej jest też wstać i pocisnąć na stojąco.
Na "moim" korzenistym podjeździe z atrakcjami w postaci piaskowych hopek, przy nowych ustawieniach radziłam sobie dobrze, dopóki mi sił starczyło. Oczywiście przy którymśtam powtórzeniu już ledwo wjechałam... ale to tylko z powodu braku pary.
Dzisiaj poza tym uświadomiłam sobie dobitnie, że wszelkie ograniczenie leży tylko i wyłącznie w mojej głowie. Przecież ten rower jest stworzony do tego, żeby zjeżdżać, podjeżdżać, kręcić się, wić, zasuwać po korzeniach i w ogóle.
Tylko, że moja głowa przy zjeździe wrzeszczy, że się boi, przy podjeździe, że nie da rady, że się przewrócę, nie starczy mi siły itede itepe. Co za cholerna głowa. Może by tak ją wymienić na inną...
Głowy nie wymienię, ale wieczorem zmieniłam stare oponki na nowe
Kat: E2, S5
kadencja 73/114
KOW: 4
obciążenie: 612
No to najpierw pokręciliśmy się trochę po Lasku Kabackim. Ja przy okazji zaliczyłam swoją ulubioną rundkę kilka razy.
Okazało się, że chłopcy "downhillowcy" zafundowali mi urozmaicenie, usypując na moim podjeździe kilka hopek. No to powdrapywałam się na te hopki. Nawet mi to dobrze szło. Gorzej szło Markowi bo on ma rower trekkingowy, w dodatku dużo cięższy a poza tym ma z tyłu poprzyczepiane różne ustrojstwa (bagażnik, sakwa) więc przód odrywa się od ziemi przy byle korzeniu ;)
W Kabatach wiosny jeszcze nie widać za bardzo
Wróciliśmy w strasznym wmordewindzie, na około, przez Wilanów.
Przy okazji mam kilka przemyśleń, trochę na temat BGFit a trochę na temat mojego pokręconego mózgu.
Otóż:
Dzisiaj nic mnie nie bolało po wycieczce, mimo 2,5 godziny jazdy. Żadne barki, nadgarstki, szyja. Może faktycznie, jak Wojtek mówił, ciało potrzebuje trochę czasu żeby się przyzwyczaić i przestawić.
Rower po przestawieniu pozycji do przodu dużo pewniej zachowuje się w zakrętach wymagających przechyłu. Mam wrażenie, że się mocniej trzyma ziemi i nie obawiam się "odjechania" koła w bok.
Przednie koło dużo lepiej trzyma się ziemi przy podjazdach, nie wymaga tak mocnego dociążania. Podjazdy jest łatwiej podjechać, nawet jeśli są usiane korzeniami. Łatwiej jest też wstać i pocisnąć na stojąco.
Na "moim" korzenistym podjeździe z atrakcjami w postaci piaskowych hopek, przy nowych ustawieniach radziłam sobie dobrze, dopóki mi sił starczyło. Oczywiście przy którymśtam powtórzeniu już ledwo wjechałam... ale to tylko z powodu braku pary.
Dzisiaj poza tym uświadomiłam sobie dobitnie, że wszelkie ograniczenie leży tylko i wyłącznie w mojej głowie. Przecież ten rower jest stworzony do tego, żeby zjeżdżać, podjeżdżać, kręcić się, wić, zasuwać po korzeniach i w ogóle.
Tylko, że moja głowa przy zjeździe wrzeszczy, że się boi, przy podjeździe, że nie da rady, że się przewrócę, nie starczy mi siły itede itepe. Co za cholerna głowa. Może by tak ją wymienić na inną...
Głowy nie wymienię, ale wieczorem zmieniłam stare oponki na nowe
Kat: E2, S5
kadencja 73/114
KOW: 4
obciążenie: 612
wmordebieganie
Sobota, 9 kwietnia 2011 Kategoria bieganie, trening
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:56 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
No to jakoś się zmusiłam żeby wyjść pobiegać. Uff uff... zmordowałam się masakrycznie. Jeszcze w jedną stronę jakoś poszło, ale na powrót miałam taki wmordewind, że momentami to mnie prawie w miejscu zatrzymywało.
Mieliśmy dzisiaj pojechać na wycieczkę rowerami z Markiem i Krzyśkiem, ale całe szczęście, że to przełożyliśmy na jutro bo byśmy się chyba zmasakrowali przy takim wietrzysku...
HR 152/167
KOW: 6
obciążenie: 336
Mieliśmy dzisiaj pojechać na wycieczkę rowerami z Markiem i Krzyśkiem, ale całe szczęście, że to przełożyliśmy na jutro bo byśmy się chyba zmasakrowali przy takim wietrzysku...
HR 152/167
KOW: 6
obciążenie: 336