po teście
Poniedziałek, 27 kwietnia 2015 Kategoria test, trening
Km: | 16.25 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:59 | km/h: | 16.53 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Weekend był ciężki. W sobotę robiłam test wydolnościowy i jechanie z Siedlec w niedzielę rowerem było ciut ryzykowne. Ale jak się okazało, nie było tak źle.
Test poszedł świetnie. Chociaż byłam ciut niewyspana, to jednak czułam się dobrze i postanowiłam z niego nie rezygnować.
Wysłałam Małża z Zającem na spacer a sama siadłam na trenażer i wio.
Wykręciłam 203 waty na pięciominutówce (o 13 więcej niż na poprzednim) i 183 waty na 20 minutach (o 19 więcej). Te 20 minut to było również o 5 więcej niż w zeszłym roku o tej samej porze. Bardzo mnie ten wynik cieszy :)
W niedzielę też nie było tak źle - dojechałam - chociaż z przygodami - ale z dobrym czasem.
Dziś przyszło mi chyba odpokutować. Miałam plan nawet nie jechać rowerem do pracy ale było ładnie i ciepło więc nie mogłam sobie tego podarować. Potem, wieczorem, w planie było s1 i to było najcięższe s1 jakie zdarzyło mi się jechać ;) Nogi w ogóle nie chciały się kręcić i krzyczały do mnie STOP! STOP!
Jakoś jednak przetrwałam, to tylko godzina. ;)
Test poszedł świetnie. Chociaż byłam ciut niewyspana, to jednak czułam się dobrze i postanowiłam z niego nie rezygnować.
Wysłałam Małża z Zającem na spacer a sama siadłam na trenażer i wio.
Wykręciłam 203 waty na pięciominutówce (o 13 więcej niż na poprzednim) i 183 waty na 20 minutach (o 19 więcej). Te 20 minut to było również o 5 więcej niż w zeszłym roku o tej samej porze. Bardzo mnie ten wynik cieszy :)
W niedzielę też nie było tak źle - dojechałam - chociaż z przygodami - ale z dobrym czasem.
Dziś przyszło mi chyba odpokutować. Miałam plan nawet nie jechać rowerem do pracy ale było ładnie i ciepło więc nie mogłam sobie tego podarować. Potem, wieczorem, w planie było s1 i to było najcięższe s1 jakie zdarzyło mi się jechać ;) Nogi w ogóle nie chciały się kręcić i krzyczały do mnie STOP! STOP!
Jakoś jednak przetrwałam, to tylko godzina. ;)
Siedlce - Warszawa - bicie rekordu i burza z piorunami
Niedziela, 26 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, dojazdy, trening, wycieczki i inne spontany, ze zdjęciami
Km: | 93.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:34 | km/h: | 26.33 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zwykle jadę w stronę do Siedlec. Zawsze, ale to zawsze, mam pod górkę i pod wiatr. Tym razem postanowiłam więc pojechać w drugą stronę. Niestety, pogoda postanowiła spłatać mi figla... ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)

Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
Zaczęło się od tego, że było pod wiatr. Kuuuuuurde, miało być z wiatrem, co to za oszustwo! Wmordewind był taki, że tętno próbowało wskoczyć w górne rejestry a prędkość jazdy oscylowała zaledwie w okolicach 25-26 km/h. Dodatkowo, początek tej trasy jest mocno interwałowy. Góra - dół - góra - dół, i tak w kółko. A miało być "bez napinki" ;)
Pierwsze kilometry były dodatkowo uatrakcyjnione z powodu niewielkiego pobocza. Przejeżdżające tiry i autobusy na moment "odcinały" wiatr i próbowały mnie wessać pod koła. Dopiero kilka kilometrów od Siedlec pobocze robi się szerokie i dopiero tam tiry i autobusy - zamiast stresować - dawały chwilę oddechu od czołowego wiatru.
Godzina jazdy minęła mi co prawda jak z bicza strzelił ale to dopiero początek! Zaczynałam odczuwać coraz większe zmęczenie walką z wiatrem i zaczynałam żałować, że mój Małż razem z Zającem pojechali do domu autem (wyjechali z Siedlec o tej samej godzinie co ja więc po godzinie byli już w 2/3 drogi do domu).
Średnia prędkość podczas tej godziny była nieznacznie wyższa niż średnia z całości mojej jazdy do Siedlec ostatnio ale wmordewind i narastające zmęczenie nie wróżyły aby ta średnia się utrzymała.
Postanowiłam sobie, że dojadę do Mińska a "potem się zobaczy" (mój standardowy motywator używany w trakcie ciężkich interwałów lub podjazdów, tzn. "jeszcze jeden raz... jeszcze jeden kilometr... itd. - a potem się zobaczy - zwykle działa i udaje mi się wykonać całość).
Tymczasem, po minięciu Kałuszyna, nagle zaczęło mi się jechać. Z zapisu trasy wynika, że mniej więcej w tym miejscu droga nieco zmieniła kierunek - więc zmienił się kąt kierunku jazdy w stosunku do wiatru. Co więcej, odtąd droga stała się mniej interwałowa a nawet zaczęła głównie biec w dół.
Ufff, poczułam ulgę i prędkość zaczęła trochę rosnąć. Dałam też odpocząć płucom wrzucając twardsze przełożenie i mniejszą kadencję. Miałam też wrażenie że momentami mnie nawet popycha - najdziwniejsze było to, że lżej mi się jechało pod górkę niż po płaskim.
Za Mińskiem prędkości wzrosły do powyżej 30 km/h i naprawdę dobrze mi się jechało. Zapowiadało się bicie rekordu trasy ale również zapowiadało się potencjalne gradobicie. Bo otóż, dojeżdżając do Zakrętu zarejestrowałam, że jadę prosto w ogromną, sinoczarną, paskudną chmurę...
Niedługo potem zaczęło kropić. Ponieważ spodziewałam się tego to jadąc obserwowałam skraj drogi, żeby w razie czego mieć gdzie się schować. I znalazłam wiatę przystankową. Przy wiacie jedna dziewczyna próbowała łapać stopa, a druga, "do pary" siedziała na ławeczce.
Stopa. Na Trakcie Brzeskim. W Zakręcie.
Okazało się, że dziewczyny wracają z Sanoka (gdzie również dojechały stopem w piątek) do Olsztyna.
Poinformowałam panny, że tutaj na stopa raczej nie mają co liczyć. W tym miejscu, w niedzielę po południu, standardowo jest duży ruch, auta popylają na maksa i raczej nikt się nie zatrzyma. Lepiej już dotrzeć w jakieś lepsze miejsce autobusem. Ludzie, którzy w międzyczasie również pojawili się na przystanku potwierdzili moją hipotezę i podpowiedzieli im, jak najlepiej zbiorkomem dojechać na północny wylot z Warszawy.
Rozmowa kwitła w najlepsze a ulewa też. Oberwanie chmury i burza z piorunami.
W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zadzwonić po Marka albo czy też nie skorzystać ze zbiorkomu ale potencjalny rekord dojazdu kusił. Gdy dziewczyny pojechały autobusem, który jeździł co pół godziny (a więc gdybym chciała skorzystać z tej opcji to czekało mnie trochę czekania) i deszcz zelżał, ruszyłam dalej.
Kto jeździ tą trasą, rowerem czy autem, ten wie jak ona wygląda po ulewnym deszczu. Zmasakrowany skraj szosy i stojąca wszędzie brudna woda. Nie ryzykowałam jechania po prawej stronie totalnie zalanej wodą (i potencjalnego OTB) - trudno, najwyżej będą mnie musieli wyprzedzać sąsiednim pasem. A i tak momentami jechałam zahaczając czubkami butów o wodę. Niestety, chodnika tam nie uświadczyć więc nie było innej opcji jak tylko jechanie szosą.
W dalszej drodze zdążyło przestać i zacząć padać jeszcze dwa razy ;) Dotarłam do chaty całkowicie mokra a ogromie armagedonu niech zaświadczy wygląd moich (przedtem białych) skarpet ;)

Musiałam prosić Męża, żeby mi na korytarz wyniósł miskę (żebym mogła część mokrych rzeczy tam wrzucić zanim je wniosę do domu), szmaty (do podłożenia pod rower) i ręcznik (do wytarcia chociaż nóg, żeby mokrych śladów w domu nie narobić).
Rekord w każdym razie pobiłam o kilka minut chociaż ze względu na profil trasy (raczej w dół) - nie wiem czy to się powinno liczyć ;)
MTB Cross Maraton Daleszyce
Niedziela, 19 kwietnia 2015 Kategoria wyścigi, ze zdjęciami
Km: | 44.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:39 | km/h: | 12.11 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zapowiadało się, że będzie zimno, buro i ponuro i że będzie padało. Jak wstaję to jest zimno, buro i ponuro. Zaczyna kropić gdy jadę autem. Trochę mi siada morale ale skoro już się zwlokłam to co, wrócę teraz? Toż to hańba i wstyd ;)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)

Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)

Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )

Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)

Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)

Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)

Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.

Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)

Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)

Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )

Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)

Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)

Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)

Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.

Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
bomba mnie dopadła
Niedziela, 12 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
Km: | 71.08 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:58 | km/h: | 23.96 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po wczorajszym s3 dzisiejsze siłowe interwały zapowiadały się ciężko. I takie były. Udało mi się znaleźć kawałek trasy z centralnym wmordewindem do tego celu i te interwały zrobiłam naprawdę sumiennie. W drugiej połowie po każdym niewiele mi brakowało, żeby ubarwić asfalt ;)
Po odbębnieniu interwałów, w Opaczy zatrzymałam się przy stawie na wszamanie zakupionego w sklepiku Grześka.

A potem to już było powolne turlanie się pod wiatr do domu.
Po odbębnieniu interwałów, w Opaczy zatrzymałam się przy stawie na wszamanie zakupionego w sklepiku Grześka.

A potem to już było powolne turlanie się pod wiatr do domu.
urwałam się ;)
Piątek, 10 kwietnia 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 48.07 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:10 | km/h: | 22.19 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przyznaję się bez bicia - urwałam się dziś z budy. Pogoda tak piękna, że grzechem byłoby nie skorzystać ze słońca. A budę kończę w piątki o 19.30 gdy słonko już się chowa.
Ponieważ wykład był dość nudny to urwałam się bez większych skrupułów ;)
(nie)Daleko od szosy

Ponieważ wykład był dość nudny to urwałam się bez większych skrupułów ;)
(nie)Daleko od szosy


wiosna, ach to ty ;)
Poniedziałek, 6 kwietnia 2015 Kategoria >50 km, trening, ze zdjęciami
Km: | 54.26 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:21 | km/h: | 23.09 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W sobotę przed Niedzielą Wielkanocną miałam dość napięty grafik i chociaż pogoda była nienajgorsza to mogłam wyjść na trening dopiero wieczorem. Zgodnie z Prawem Murphy'ego, jak tylko odjechałam wystarczająco daleko od domu, żeby nie opłacało się wracać, Wiosna postanowiła dać znać, że jest i postrzelać we mnie wszystkim co jej się przez cały dzień uzbierało. Nie dość, że bardzo mocno wiało, to nawalało we mnie przez pół godziny jak w bęben śniegodeszczem, deszczogradem, gradem no i - oczywiście - wodą spod kół bo droga zrobiła się bardzo szybko bardzo mokra. Zwłaszcza nieprzyjemne było strzelanie w twarz z gradu bo to naprawdę dość bolesne, zwłaszcza przy odcinkach s4. Szczęściem miałam ze sobą dodatkowe ciuchy zawinięte w reklamówkę więc po zakończeniu odcinków s4 i gdy upewniłam się, że niebo się przeczyszcza, założyłam suche rzeczy na siebie. Tylko dzięki temu chyba dzisiaj nie jestem chora i znowu mogłam wyjść na rower.
Udało się wrócić od Teściów na tyle wcześnie, że mogłam wyjść za dnia. I zostałam wynagrodzona za sobotnią masakrę bo dziś było naprawdę przyjemnie. Słonko co prawda pokazało się tylko na chwilę ale akurat w dobrym momencie, kiedy wjechałam na wał, żeby cyknąć fotkę.

A poza tym w sumie było fajnie, niezbyt wietrznie i - w porównaniu do ostatnich dni - nawet trochę cieplej.
Udało się wrócić od Teściów na tyle wcześnie, że mogłam wyjść za dnia. I zostałam wynagrodzona za sobotnią masakrę bo dziś było naprawdę przyjemnie. Słonko co prawda pokazało się tylko na chwilę ale akurat w dobrym momencie, kiedy wjechałam na wał, żeby cyknąć fotkę.

A poza tym w sumie było fajnie, niezbyt wietrznie i - w porównaniu do ostatnich dni - nawet trochę cieplej.
PB Otwock
Niedziela, 29 marca 2015 Kategoria wyścigi, >50 km, ze zdjęciami
Km: | 57.88 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:25 | km/h: | 16.94 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
PolandBike Otwock. Pierwszy start w tym roku. Uznałam, że na przetarcie nóżki przed Daleszycami będzie idealny - żeby nie zaczynać od razu z "grubej rury".
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka

Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski

Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz

Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki

Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)
W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.
Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy.
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.
Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.
fot. Marysia Lipowiecka

Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.
fot. Zbigniew Świderski

Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.
fot. Valery Hrodz

Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.
fot. Bogusław Lipowiecki

Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.
Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)
bikeporn
Poniedziałek, 23 marca 2015 Kategoria trening
Km: | 20.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:16 | km/h: | 16.03 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
A tak... se pokręciłam dziś lekko. Miałam szczęście, bo miałam dziś praktyki w Sądzie Okręgowym i pani sędzia puściła nas na tyle wcześnie, że można było pokręcić sobie za dnia. Dziś iście wiosenna aura więc sprawiło mi to wyjątkową przyjemność.
A przy okazji cyknęłam ze dwie foteczki mojemu pięknemu Skotu. :)


A przy okazji cyknęłam ze dwie foteczki mojemu pięknemu Skotu. :)


Biuro Zawodów PB
Niedziela, 22 marca 2015 Kategoria dojazdy, trening, ze zdjęciami
Km: | 37.26 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:06 | km/h: | 17.74 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W ramach treningu po zajęciach pojechałam dziś odebrać numer startowy PolandBike :)
Trochę się poszwendałam po mieście, w drodze powrotnej zrobiłam zadane s3 (z przerwami na światła).
Trochę się poszwendałam po mieście, w drodze powrotnej zrobiłam zadane s3 (z przerwami na światła).

pożar
Sobota, 21 marca 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami
Km: | 29.01 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:39 | km/h: | 17.58 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: KTM Strada 2000 | Aktywność: Jazda na rowerze |
W ramach treningu zrobiłam dziś dobry uczynek.
Moja trasa wiodła z Madalińskiego na Czerniakowską (o, wreszcie skończyli robić ścieżkę!), do Mostu Gdańskiego a potem ścieżką nad Wisłą do Mostu Siekierkowskiego, stamtąd już najprostszą trasą na Ursynów.
Będąc na Gdańskim zauważyłam pożar, jak się okazało za chwilę - blisko ścieżki nadwiślańskiej. Zatrzymałam się więc i zadzwoniłam na straż pożarną. Chyba nie byłam jedyna, bo dyżurny powiedział, że już dojeżdżają.

Kiepsko by było, gdyby się drugi most sfajczył... ;)
Moja trasa wiodła z Madalińskiego na Czerniakowską (o, wreszcie skończyli robić ścieżkę!), do Mostu Gdańskiego a potem ścieżką nad Wisłą do Mostu Siekierkowskiego, stamtąd już najprostszą trasą na Ursynów.
Będąc na Gdańskim zauważyłam pożar, jak się okazało za chwilę - blisko ścieżki nadwiślańskiej. Zatrzymałam się więc i zadzwoniłam na straż pożarną. Chyba nie byłam jedyna, bo dyżurny powiedział, że już dojeżdżają.

Kiepsko by było, gdyby się drugi most sfajczył... ;)