Półmaraton Warszawski
Niedziela, 27 marca 2011 Kategoria bieganie, zawody biegowe, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:43 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bardzo źle spałam dzisiaj. Stres chyba mnie dopadł. Dlatego wstałam dość szybko, i tak nie było sensu leżeć. Szybkie mycie, pomiar tętna - 57. W miarę w normie. Śniadanie, herbata, przypięcie numeru startowego i czipa... tuż przed wyjściem tętno już miałam 80.
Nie bardzo było wiadomo jak się ubrać. Termometr rano pokazywał koło 0 stopni, ale bezchmurne niebo sugerowało, że będzie cieplej. Nie było także prawie wiatru. Ubraliśmy się na cebulkę.
Po dotarciu na Plac Zamkowy zdecydowaliśmy się porzucić wierzchnie okrycia w depozycie. Jeszcze kibelek - przy okazji zobaczyliśmy zabytkową radziecką maszynerię od starych schodów ruchomych z trasy W-Z na Pl. Zamkowy. Poczytałam sobie też kronikę schodów ruchomych i obejrzałam stare zdjęcia. Przypomniało mi się, jak jako dziecko przyjeżdżałam tu z rodzicami. Największą frajdą było wtedy przejechanie się schodami. Te schody to były pierwsze ruchome schody w Warszawie, a prawdopodobnie nawet w całej Polsce. Uruchomione w 1949 roku. Oczywiście teraz to już jest nowoczesna konstrukcja, trochę szkoda ;)
Zostało tylko kilka minut do startu więc ruszyliśmy do przydzielonej strefy zielonej. Gdzieś w tłumie zamajaczyły nam baloniki pacemakerów na 2:15 i 2:00. Niestety, wbrew wcześniejszej informacji (a może ja coś źle zrozumiałam...) nie było pacemakera na 2:30. Trudno, trzeba będzie sobie radzić samemu. Postanowiłam trzymać się tempa 7:00.
Na początku było łatwo, tempo sporo powyżej 7:00 a nawet momentami bliżej 6:00. Ciepło, nawet żałowałam, że nie pozbyłam się spodniej koszulki i gatek. Do 10 km szło w miarę gładko, to znany mi dystans. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby uspokoić wredną, podstępną kolkę (ona mi potrafi popsuć każdy bieg...) i potem drugi raz, na "paśniku" około 9-g kilometra. Potem zrobiło się jakby gorzej. 9ty i 10ty km były lekko pod górkę. Zmęczyło mnie to i zaczęłam biec wolniej. Jakoś nie udawało mi się już trzymać tempa powyżej 7:00 a wręcz zaczęło ono się niebezpiecznie zbliżać do 7:30. Coraz częstsze "spacerki". Na początku krótkie, co 1 km, potem coraz dłuższe i coraz częściej. Poza tym zaczęło się robić zimno. Nie pomagał naprawdę wspaniały doping na trasie ani kolejne "paśniki". Bolały mnie plecy a zamiast łydek miałam dwie spięte kule, w których mięśnie już się chciały tylko kurczyć a już się nie chciały rozciągać. Było mi okropnie zimno w dłonie. Koszmar. Ostatnie 5 km to była naprawdę mordęga. Nogi nie chciały się słuchać a mózg krzyczał "nigdy więcej". Nie wiem jakim cudem znalazłam siłę, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze i wbiec w miarę (jak na mój stan) szybkim tempem na metę. Uf, jak cudownie, już koniec... uff ufff... o rany.
Nawet nie wiem kiedy dostałam płachtę folii do ogrzania, wodę, Powerade i medal. Zarejestrowałam dopiero punkt zdawania czipów.
Za metą już ledwo doczłapałam do depozytu po kurtkę. Trochę porozciągałam łydki... nie pomogło. Ledwo doczłapałam do metra. Na szczęście w metrze znalazło się wolne miejsce, choć bałam się, że jak usiądę to już nie wstanę. Chyba jednak te 20 minut siedzenia pomogło bo do domu szłam już nieco żwawszym tempem.
W domu po umyciu się i ciepłym ubraniu (bo zmarzliśmy trochę), strzeliliśmy sobie mega jajecznicę na kiełbasie, w nagrodę, i obejrzeliśmy sobie nagrany z rana wyścig F1 z Melbourne. Niestety, nie zasnęliśmy na nim (chociaż taki był pierwotny plan). Nogi nie dały.
Czasu oficjalnego nie mam jeszcze bo organizatorzy liczą czipy ;P
A że zapomniałam na mecie wyłączyć Garmina to nie wiem dokładnie ile czasu biegłam. Garmin pokazał około 2:43.
Update oficjalny wynik 02:41:53 netto a w generalce byłam na miejscu 666/ Hell yeah ;D ]:->
HR 160/171
Nie bardzo było wiadomo jak się ubrać. Termometr rano pokazywał koło 0 stopni, ale bezchmurne niebo sugerowało, że będzie cieplej. Nie było także prawie wiatru. Ubraliśmy się na cebulkę.
Po dotarciu na Plac Zamkowy zdecydowaliśmy się porzucić wierzchnie okrycia w depozycie. Jeszcze kibelek - przy okazji zobaczyliśmy zabytkową radziecką maszynerię od starych schodów ruchomych z trasy W-Z na Pl. Zamkowy. Poczytałam sobie też kronikę schodów ruchomych i obejrzałam stare zdjęcia. Przypomniało mi się, jak jako dziecko przyjeżdżałam tu z rodzicami. Największą frajdą było wtedy przejechanie się schodami. Te schody to były pierwsze ruchome schody w Warszawie, a prawdopodobnie nawet w całej Polsce. Uruchomione w 1949 roku. Oczywiście teraz to już jest nowoczesna konstrukcja, trochę szkoda ;)
Zostało tylko kilka minut do startu więc ruszyliśmy do przydzielonej strefy zielonej. Gdzieś w tłumie zamajaczyły nam baloniki pacemakerów na 2:15 i 2:00. Niestety, wbrew wcześniejszej informacji (a może ja coś źle zrozumiałam...) nie było pacemakera na 2:30. Trudno, trzeba będzie sobie radzić samemu. Postanowiłam trzymać się tempa 7:00.
Na początku było łatwo, tempo sporo powyżej 7:00 a nawet momentami bliżej 6:00. Ciepło, nawet żałowałam, że nie pozbyłam się spodniej koszulki i gatek. Do 10 km szło w miarę gładko, to znany mi dystans. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby uspokoić wredną, podstępną kolkę (ona mi potrafi popsuć każdy bieg...) i potem drugi raz, na "paśniku" około 9-g kilometra. Potem zrobiło się jakby gorzej. 9ty i 10ty km były lekko pod górkę. Zmęczyło mnie to i zaczęłam biec wolniej. Jakoś nie udawało mi się już trzymać tempa powyżej 7:00 a wręcz zaczęło ono się niebezpiecznie zbliżać do 7:30. Coraz częstsze "spacerki". Na początku krótkie, co 1 km, potem coraz dłuższe i coraz częściej. Poza tym zaczęło się robić zimno. Nie pomagał naprawdę wspaniały doping na trasie ani kolejne "paśniki". Bolały mnie plecy a zamiast łydek miałam dwie spięte kule, w których mięśnie już się chciały tylko kurczyć a już się nie chciały rozciągać. Było mi okropnie zimno w dłonie. Koszmar. Ostatnie 5 km to była naprawdę mordęga. Nogi nie chciały się słuchać a mózg krzyczał "nigdy więcej". Nie wiem jakim cudem znalazłam siłę, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze i wbiec w miarę (jak na mój stan) szybkim tempem na metę. Uf, jak cudownie, już koniec... uff ufff... o rany.
Nawet nie wiem kiedy dostałam płachtę folii do ogrzania, wodę, Powerade i medal. Zarejestrowałam dopiero punkt zdawania czipów.
Za metą już ledwo doczłapałam do depozytu po kurtkę. Trochę porozciągałam łydki... nie pomogło. Ledwo doczłapałam do metra. Na szczęście w metrze znalazło się wolne miejsce, choć bałam się, że jak usiądę to już nie wstanę. Chyba jednak te 20 minut siedzenia pomogło bo do domu szłam już nieco żwawszym tempem.
W domu po umyciu się i ciepłym ubraniu (bo zmarzliśmy trochę), strzeliliśmy sobie mega jajecznicę na kiełbasie, w nagrodę, i obejrzeliśmy sobie nagrany z rana wyścig F1 z Melbourne. Niestety, nie zasnęliśmy na nim (chociaż taki był pierwotny plan). Nogi nie dały.
Czasu oficjalnego nie mam jeszcze bo organizatorzy liczą czipy ;P
A że zapomniałam na mecie wyłączyć Garmina to nie wiem dokładnie ile czasu biegłam. Garmin pokazał około 2:43.
Update oficjalny wynik 02:41:53 netto a w generalce byłam na miejscu 666/ Hell yeah ;D ]:->
HR 160/171
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!