Uwięzieni w zamieci
Czwartek, 9 grudnia 2010 Kategoria białe szaleństwo, ze zdjęciami
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:00 | km/h: | 0.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wczoraj świetnie nam się zjeżdżało z Dantercepies prawie aż do samej Corvary. Studiując mapkę narciarską regionu odkryliśmy, iż aby dostać się na Dantercepies nie musimy wcale jechać autem do Corvary. Możemy też zostawić je w Wolkenstein (które dla celów roboczych przezwaliśmy Wolfenstein), gdyż stamtąd jest gondolka bezpośrednio na Dantercepies.
Rano przywitał nas taki widok z okna
To był chyba drugi raz, gdy mieliśmy okazję zobaczyć ten szczyt spoza mgły. Trochę obawialiśmy się, że dzisiaj warunki pogodowe będą gorsze niż wczoraj.
Po drodze jednak chmury się rozwiały i słonko zaczęło na nas spoglądać.
Zatrzymaliśmy auto pod pierwszą kolejką gondolkową w Wolkenstein na jaką się natknęliśmy. Gdy już w niej siedzieliśmy, okazało się, iż nie prowadzi ona wcale na Dantercepies ale na Ciampinoi.
Stamtąd były tylko dwie trasy - trudna i bardzo trudna ;) Postanowiliśmy jednak chociaż raz z jechać z tej "łatwiejszej" - przenieść się w inne miejsce zawsze można, mająć karnet na całe Dolomiti.
Jak się okazało, stok był potwornie stromy, jeszcze bardziej potwornie oblodzony i nasze skromne umiejętności nie pozwoliły nam się cieszyć tym zjazdem. Ja spędziłam chyba z 80% stoku na tyłku i z 10% na brzuchu ;) Przy czym jeden zjazd na brzuchu był naprawdę imponujący - nie mogłam się zatrzymać przez tak na oko chyba z 10 metrów!
Zrobiliśmy parę fotek i postanowiliśmy się ewakuować, chociaż było przepięknie.
Podczas robienia tych zdjęć musiałam zdjąć rękawice. Palce mi zesztywniały w kilka sekund, bo bardzo mocno wiało.
Po dokładniejszej analizie mapki, odkryliśmy, że gondolka na Dantercepies jest niewiele dalej. Na Dantercepies najpierw pokrzepiliśmy się pysznym Eier mit Speck und Pommes :) a potem rozdzieliliśmy. Marcin na nartach ruszył na poszukiwanie łatwiejszych tras, zaś my na deskach podążyliśmy wczorajszą trasą w dół do Corvary. Na początku było prawie równie trudno jak na Campinoi, wiał poza tym silny wiatr, który albo zatrzymywał w miejscu albo popychał do granic utraty kontroli. Jednak udało nam się cało dotrzeć do stacji przesiadkowej kolejnego wyciągu gondolkowego. Tutaj ja zaprotestowałam i powiedziałam, że dalej nie jadę, dla mnie było zbyt trudno. Marek z Krzychem postanowili jednak sprawdzić, czy dalsza trasa jest równie trudna.
Po długich minutach mojego oczekiwania chłopcy wyłonili się z gondolki i poinformowali, że dalej jest już lepiej. No to ruszyliśmy dalej.
Faktycznie, dalej było łatwiej, trochę spokojniej, mniej lodu. Dojechaliśmy do ostatniego wyciągu, którym zjeżdżało się do Corvary i tu pozwiedzaliśmy lokalne stoki. Trochę tu, trochę tam. Gdy wjeżdżaliśmy na Colfosco, wiatr był tak potężny, że co jakiś czas zatrzymywali wyciąg. Na górze, zimny wiatr całkiem zamroził mi usta - znieczulenie, jak u dentysty :)
Zjechaliśmy ostatni raz i postanowiliśmy wracać na Dantercepies a stamtąd w dół gondolką do auta. Czekała nas długa podróż wyciągami.
Niestety, okazało się, iż wyciągi powyżej zostały w międzyczasie pozamykane z powodu zamieci! Pozostało nam jedynie udać się do Corvary i stamtąd szukać transportu do Wolkenstein. Dowiedzieliśmy się także, że zamknięta została na jakiś czas przełęcz Passo Gardena i trzeba czekać do godz. 16tej żeby przez nią przejechać!
I weź tu wróć do domu!...
No cóż. Zjechaliśmy do Corvary, gdzie spotkaliśmy się z Marcinem, który już tam był. Na chwilę skoczyliśmy do kafejki żeby się rozgrzać. Było w niej pełno ludzi, widać wszyscy akurat po tych wieściach zeszli ze stoków. Ja z Markiem poszliśmy dowiedzieć się o jakiś transport. Okazało się, że jest autokar, który tam właśnie rusza - niestety... nie chciał poczekać na resztę ekipy, która została w kafejce :(
Potem poinformowano nas, że do Wolkenstein można się dostać jedynie taryfą, na którą trzeba czekać. No to czekaliśmy. Po 1,5 h, gdy przez cały czas taryfa przyjechała tylko jedna, a nikt z odjeżdżających nie chciał nas podrzucić, wkurzeni postanowiliśmy lokalnym skibusem udać się do "centrum" Corvary i tam szukać ratunku. Tu jednak również nie było pomocy. Dopiero w knajpie sympatyczny barman dał mi wizytówkę do Taxi. Udało mi się jakoś dogadać i taksówka przyjechała po nas bardzo szybko.
Wiózł nas przez otwartą już przełęcz Gardena. Na przełęczy hulał huragan, tumany śniegu waliły w każdą stronę i nie było widać nic poza światłami samochodu. Poza tym było ślisko i kręto, jak zwykle tutaj. Taryfa nie miała łańcuchów (!) Taksówkarz jednak prowadził tak, jakby nigdy nic innego nie robił tylko zasuwał w zamieci przez przełęcz. Pewnie, spokojnie, nie przejmując się uślizgującymi się od czasu do czasu kołami.
Podwiózł nas aż do naszego samochodu. Za tę wyprawę zapłaciliśmy mu 65 Euro, co uznaliśmy za bardzo niewygórowaną kwotę za ten kurs... gotowi byliśmy zapłacić dużo więcej byle być już na miejscu :)
Ale czekał nas jeszcze powrót autem. Na szczęście warunki w drodze z Wolkenstein do Castelrotto były już dużo lepsze. W Castelrotto zatrzymaliśmy się na pyszną pizzę.
To nie był koniec niespodzianek na ten dzień. Na zwykle całkiem pustej drodze z Castelrotto do St. Vigil, gdzie mieszkaliśmy, było pełno aut jadących w przeciwnym kierunku! Trzeba było ciągle ustępować, bo droga była szeroka na jedno auto. Doszliśmy do wniosku, że chyba musieli zrobić tędy jakiś objazd ze względu na złe warunki.
Dotarliśmy do domu całkiem wyczerpani i podjęliśmy gremialną decyzję, że jutro nie wystawiamy nosa dalej niż do Alpe di Siusi :)
Tylko 4h deskowania, ale ile emocji...!
Rano przywitał nas taki widok z okna
To był chyba drugi raz, gdy mieliśmy okazję zobaczyć ten szczyt spoza mgły. Trochę obawialiśmy się, że dzisiaj warunki pogodowe będą gorsze niż wczoraj.
Po drodze jednak chmury się rozwiały i słonko zaczęło na nas spoglądać.
Zatrzymaliśmy auto pod pierwszą kolejką gondolkową w Wolkenstein na jaką się natknęliśmy. Gdy już w niej siedzieliśmy, okazało się, iż nie prowadzi ona wcale na Dantercepies ale na Ciampinoi.
Stamtąd były tylko dwie trasy - trudna i bardzo trudna ;) Postanowiliśmy jednak chociaż raz z jechać z tej "łatwiejszej" - przenieść się w inne miejsce zawsze można, mająć karnet na całe Dolomiti.
Jak się okazało, stok był potwornie stromy, jeszcze bardziej potwornie oblodzony i nasze skromne umiejętności nie pozwoliły nam się cieszyć tym zjazdem. Ja spędziłam chyba z 80% stoku na tyłku i z 10% na brzuchu ;) Przy czym jeden zjazd na brzuchu był naprawdę imponujący - nie mogłam się zatrzymać przez tak na oko chyba z 10 metrów!
Zrobiliśmy parę fotek i postanowiliśmy się ewakuować, chociaż było przepięknie.
Podczas robienia tych zdjęć musiałam zdjąć rękawice. Palce mi zesztywniały w kilka sekund, bo bardzo mocno wiało.
Po dokładniejszej analizie mapki, odkryliśmy, że gondolka na Dantercepies jest niewiele dalej. Na Dantercepies najpierw pokrzepiliśmy się pysznym Eier mit Speck und Pommes :) a potem rozdzieliliśmy. Marcin na nartach ruszył na poszukiwanie łatwiejszych tras, zaś my na deskach podążyliśmy wczorajszą trasą w dół do Corvary. Na początku było prawie równie trudno jak na Campinoi, wiał poza tym silny wiatr, który albo zatrzymywał w miejscu albo popychał do granic utraty kontroli. Jednak udało nam się cało dotrzeć do stacji przesiadkowej kolejnego wyciągu gondolkowego. Tutaj ja zaprotestowałam i powiedziałam, że dalej nie jadę, dla mnie było zbyt trudno. Marek z Krzychem postanowili jednak sprawdzić, czy dalsza trasa jest równie trudna.
Po długich minutach mojego oczekiwania chłopcy wyłonili się z gondolki i poinformowali, że dalej jest już lepiej. No to ruszyliśmy dalej.
Faktycznie, dalej było łatwiej, trochę spokojniej, mniej lodu. Dojechaliśmy do ostatniego wyciągu, którym zjeżdżało się do Corvary i tu pozwiedzaliśmy lokalne stoki. Trochę tu, trochę tam. Gdy wjeżdżaliśmy na Colfosco, wiatr był tak potężny, że co jakiś czas zatrzymywali wyciąg. Na górze, zimny wiatr całkiem zamroził mi usta - znieczulenie, jak u dentysty :)
Zjechaliśmy ostatni raz i postanowiliśmy wracać na Dantercepies a stamtąd w dół gondolką do auta. Czekała nas długa podróż wyciągami.
Niestety, okazało się, iż wyciągi powyżej zostały w międzyczasie pozamykane z powodu zamieci! Pozostało nam jedynie udać się do Corvary i stamtąd szukać transportu do Wolkenstein. Dowiedzieliśmy się także, że zamknięta została na jakiś czas przełęcz Passo Gardena i trzeba czekać do godz. 16tej żeby przez nią przejechać!
I weź tu wróć do domu!...
No cóż. Zjechaliśmy do Corvary, gdzie spotkaliśmy się z Marcinem, który już tam był. Na chwilę skoczyliśmy do kafejki żeby się rozgrzać. Było w niej pełno ludzi, widać wszyscy akurat po tych wieściach zeszli ze stoków. Ja z Markiem poszliśmy dowiedzieć się o jakiś transport. Okazało się, że jest autokar, który tam właśnie rusza - niestety... nie chciał poczekać na resztę ekipy, która została w kafejce :(
Potem poinformowano nas, że do Wolkenstein można się dostać jedynie taryfą, na którą trzeba czekać. No to czekaliśmy. Po 1,5 h, gdy przez cały czas taryfa przyjechała tylko jedna, a nikt z odjeżdżających nie chciał nas podrzucić, wkurzeni postanowiliśmy lokalnym skibusem udać się do "centrum" Corvary i tam szukać ratunku. Tu jednak również nie było pomocy. Dopiero w knajpie sympatyczny barman dał mi wizytówkę do Taxi. Udało mi się jakoś dogadać i taksówka przyjechała po nas bardzo szybko.
Wiózł nas przez otwartą już przełęcz Gardena. Na przełęczy hulał huragan, tumany śniegu waliły w każdą stronę i nie było widać nic poza światłami samochodu. Poza tym było ślisko i kręto, jak zwykle tutaj. Taryfa nie miała łańcuchów (!) Taksówkarz jednak prowadził tak, jakby nigdy nic innego nie robił tylko zasuwał w zamieci przez przełęcz. Pewnie, spokojnie, nie przejmując się uślizgującymi się od czasu do czasu kołami.
Podwiózł nas aż do naszego samochodu. Za tę wyprawę zapłaciliśmy mu 65 Euro, co uznaliśmy za bardzo niewygórowaną kwotę za ten kurs... gotowi byliśmy zapłacić dużo więcej byle być już na miejscu :)
Ale czekał nas jeszcze powrót autem. Na szczęście warunki w drodze z Wolkenstein do Castelrotto były już dużo lepsze. W Castelrotto zatrzymaliśmy się na pyszną pizzę.
To nie był koniec niespodzianek na ten dzień. Na zwykle całkiem pustej drodze z Castelrotto do St. Vigil, gdzie mieszkaliśmy, było pełno aut jadących w przeciwnym kierunku! Trzeba było ciągle ustępować, bo droga była szeroka na jedno auto. Doszliśmy do wniosku, że chyba musieli zrobić tędy jakiś objazd ze względu na złe warunki.
Dotarliśmy do domu całkiem wyczerpani i podjęliśmy gremialną decyzję, że jutro nie wystawiamy nosa dalej niż do Alpe di Siusi :)
Tylko 4h deskowania, ale ile emocji...!
komentarze
Jurek, to jest budowanie formy na rower! ;)
Kilometry nie są wpisane, więc jest uczciwie...no i jest to w sumie blog, więc można sobie pisać nawet o psychoanalizie... ;) Misiacz - 16:29 sobota, 18 grudnia 2010 | linkuj
Kilometry nie są wpisane, więc jest uczciwie...no i jest to w sumie blog, więc można sobie pisać nawet o psychoanalizie... ;) Misiacz - 16:29 sobota, 18 grudnia 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!