Święta Katarzyna - dzień 5 (Łysica)
Piątek, 24 lipca 2015 Kategoria trening, ze zdjęciami, wycieczki i inne spontany
Km: | 13.94 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:30 | km/h: | 9.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Scott Scale 740 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie wiem czemu pomyślałam sobie, że wjazd na Łysicę to świetna trasa na dzisiejszy tlenowy trening ;) Nie mogłam być bardziej w błędzie.
Z Internetów wyczytałam, że rowerem nie wolno więc skorzystałam z podpowiedzi na forum MTB Cross Maraton, gdzie ktoś opisywał boczny, stary szlak na Łysicę, omijający bramę do ŚPN i punkt pobierania myta ;) Obrałam zatem ten kierunek. Tuż po wyjechaniu ze Świętej Katarzyny w stronę Krajna, zauważyłam małą ścieżkę w las w lewo. Skręciłam tam i chyba to było właśnie to miejsce, gdzie powinnam była jechać szlakiem w górę.
Wyglądało to jednak na zbyt uczęszczaną ścieżkę. Obawiając się, że jadąc tędy trafię na główny szlak na Łysicę, skręciłam w prawo. Ścieżka zdecydowanie mniej widoczna ale jednak ścieżka. Przez jakiś czas rozkoszowałam się nią, jednak gdy odbiła w górę stoku, zaczęła powoli zanikać, aż wreszcie znikła całkowicie. Nie chcąc przedzierać się po chaszczach, wróciłam, jak niepyszna, w dół, ale postanowiłam poszukać alternatywy i niedługo trafiłam na ścieżkę jadącą wzdłuż granicy lasu. Oczywiście kończyła się na polu. Zwykle takie ścieżki nie mają dalszego ciągu, jednak zauważyłam w górnej części pola "wyrwę" w lesie i postanowiłam, przed ostatecznym wycofaniem się, sprawdzić czy tam jest droga. Szczęśliwie - była.
Ostatni widok przed wjechaniem w gąszcz.
Na początek ta droga zafundowała mi podejście prawie pionowej ścianki ale dalej dało się jechać. Nawet gdzieniegdzie widać było na drzewach oznaczenia niebieskiego szlaku od Kakonina więc cieszyłam się, że dobrze jadę i parłam w górę.
Niestety, im wyżej, mało używana ścieżka stawała się coraz mniej przejezdna. Blokowały ją zwalone drzewa, suche gałęzie i wybujałe gęste krzaki. Sporą część trasy cięłam z buta. Oznaczenia szlaku gdzieś wyparowały i zaczęłam mieć wątpliwości czy aby na pewno to dobry kierunek. Na domiar złego GPS w telefonie nie chciał złapać a muchy nie chciały się odczepić. Ponieważ jednak pasmo Łysogór jest dość krótkie a między szczytami biegnie szlak turystyczny, doszłam do wniosku, że idąc w górę - muszę prędzej czy później dotrzeć do tego szlaku.
Moje myślenie okazało się być prawidłowe ;) Doszłam do głównego szlaku turystycznego w zasadzie tuż koło Łysicy (nieco na wschód od szczytu) i ostatni kawałek przejechałam. Droga od miejsca, gdzie "stacjonuję" zajęła mi około 33 minut.
Victory! ;)
Niestety, droga w dół również okazała się dla mnie w sporej części nieprzejezdna. W pobliżu szczytu prowadziła gołoborzem z głazami o średnicy prawie kół mojego roweru ;)
Dopiero po przejściu sporego kawałka dało się fragmentami jechać, bo głazy były trochę mniejsze ;)
Po przejechaniu tego odcinka ręce mi się tak trzęsły, że nie byłam w stanie zrobić ostrego zdjęcia. Zdjęcie nie oddaje trudności tego zjazdu. Kamulce były duże i wystające a od czasu do czasu dość wysokie progi drewniane, z których bałam się zjechać (dawało się je objechać bokiem, też po kamulach).
Po drodze do zejścia były jeszcze również usiane głazami schody. Tam niosłam rower na ramieniu i zatrzymała mnie jakaś pani, z którą chwilę pogawędziłam. Pytała mnie, czy zjechałam na rowerze więc odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że fragmentami. Pani pogratulowała mi odwagi ;)
Chociaż nie dałam rady zjechać całości to i tak byłam zadowolona, że udało mi się zjechać choć częściowo. Zjazd w dół zajął mi jakieś 27 minut czyli w sumie całość godzinę.
Ponieważ miałam dziś jeździć 1,5h to skoczyłam sobie jeszcze nad zalew w Wilkowie.
Tam byłam jakieś 40 minut temu
Z Internetów wyczytałam, że rowerem nie wolno więc skorzystałam z podpowiedzi na forum MTB Cross Maraton, gdzie ktoś opisywał boczny, stary szlak na Łysicę, omijający bramę do ŚPN i punkt pobierania myta ;) Obrałam zatem ten kierunek. Tuż po wyjechaniu ze Świętej Katarzyny w stronę Krajna, zauważyłam małą ścieżkę w las w lewo. Skręciłam tam i chyba to było właśnie to miejsce, gdzie powinnam była jechać szlakiem w górę.
Wyglądało to jednak na zbyt uczęszczaną ścieżkę. Obawiając się, że jadąc tędy trafię na główny szlak na Łysicę, skręciłam w prawo. Ścieżka zdecydowanie mniej widoczna ale jednak ścieżka. Przez jakiś czas rozkoszowałam się nią, jednak gdy odbiła w górę stoku, zaczęła powoli zanikać, aż wreszcie znikła całkowicie. Nie chcąc przedzierać się po chaszczach, wróciłam, jak niepyszna, w dół, ale postanowiłam poszukać alternatywy i niedługo trafiłam na ścieżkę jadącą wzdłuż granicy lasu. Oczywiście kończyła się na polu. Zwykle takie ścieżki nie mają dalszego ciągu, jednak zauważyłam w górnej części pola "wyrwę" w lesie i postanowiłam, przed ostatecznym wycofaniem się, sprawdzić czy tam jest droga. Szczęśliwie - była.
Ostatni widok przed wjechaniem w gąszcz.
Na początek ta droga zafundowała mi podejście prawie pionowej ścianki ale dalej dało się jechać. Nawet gdzieniegdzie widać było na drzewach oznaczenia niebieskiego szlaku od Kakonina więc cieszyłam się, że dobrze jadę i parłam w górę.
Niestety, im wyżej, mało używana ścieżka stawała się coraz mniej przejezdna. Blokowały ją zwalone drzewa, suche gałęzie i wybujałe gęste krzaki. Sporą część trasy cięłam z buta. Oznaczenia szlaku gdzieś wyparowały i zaczęłam mieć wątpliwości czy aby na pewno to dobry kierunek. Na domiar złego GPS w telefonie nie chciał złapać a muchy nie chciały się odczepić. Ponieważ jednak pasmo Łysogór jest dość krótkie a między szczytami biegnie szlak turystyczny, doszłam do wniosku, że idąc w górę - muszę prędzej czy później dotrzeć do tego szlaku.
Moje myślenie okazało się być prawidłowe ;) Doszłam do głównego szlaku turystycznego w zasadzie tuż koło Łysicy (nieco na wschód od szczytu) i ostatni kawałek przejechałam. Droga od miejsca, gdzie "stacjonuję" zajęła mi około 33 minut.
Victory! ;)
Niestety, droga w dół również okazała się dla mnie w sporej części nieprzejezdna. W pobliżu szczytu prowadziła gołoborzem z głazami o średnicy prawie kół mojego roweru ;)
Dopiero po przejściu sporego kawałka dało się fragmentami jechać, bo głazy były trochę mniejsze ;)
Po przejechaniu tego odcinka ręce mi się tak trzęsły, że nie byłam w stanie zrobić ostrego zdjęcia. Zdjęcie nie oddaje trudności tego zjazdu. Kamulce były duże i wystające a od czasu do czasu dość wysokie progi drewniane, z których bałam się zjechać (dawało się je objechać bokiem, też po kamulach).
Po drodze do zejścia były jeszcze również usiane głazami schody. Tam niosłam rower na ramieniu i zatrzymała mnie jakaś pani, z którą chwilę pogawędziłam. Pytała mnie, czy zjechałam na rowerze więc odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że fragmentami. Pani pogratulowała mi odwagi ;)
Chociaż nie dałam rady zjechać całości to i tak byłam zadowolona, że udało mi się zjechać choć częściowo. Zjazd w dół zajął mi jakieś 27 minut czyli w sumie całość godzinę.
Ponieważ miałam dziś jeździć 1,5h to skoczyłam sobie jeszcze nad zalew w Wilkowie.
Tam byłam jakieś 40 minut temu
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!